home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Pamiętacie farmera i jego żonę z filmu „Faceci w czerni”, u których za stodołą ląduje latający talerz Robala? No więc to podobno było inaczej...

Gerald Allan Sohl przez wiele lat pisał scenariusze filmowe, m.in. do „Strefy mroku” i „Star treku”. Wcześniej jednak pisał też powieści i opowiadania. Poniższa historia ukazała się w „Imagination Stories of Science and Fantasy” w styczniu 1955 r.


Jerry Sohl

„Ręka”
(The hand)


Alice McNearby zauważyła Dobiego przez kuchenne okno, popatrując sobie na listopadowe niebo podczas zmywania naczyń po śniadaniu. Sposób, w jaki przemykał w kierunku domu, wskazywał na to, że coś zostało upolowane.

Starając się odegnać podejrzliwe myśli, wytarła ręce w fartuch i podeszła do drzwi. W tym miesiącu Dobie zagryzł już kota, bażanta, dwa króliki i polną mysz, więc było tylko kwestia czasu, kiedy zostanie zagryziony kurczak czy nawet jedno z prosiąt. Nic więcej nie trzeba, żeby Mac zaczął kląć i szukać psa ze strzelbą, tak jak to miał w zwyczaju w podobnych sprawach. W dodatku, jakby chcąc pogorszyć sytuację, pies musiał wyczuwał stosunek Maca do siebie i często na niego powarkiwał. Mac wtedy nic nie mówił, ale wystarczyło jej spojrzeć w oczy męża, żeby nabrać przekonania, iż dalsza egzystencja Dobiego wisi na włosku.

Czasami zastanawiała się, czemu Mac jeszcze się z nim nie rozprawił, choćby po to, żeby pozbawić ją tej radości, jaką sprawiał pies. Dobie nie niszczył niczego, nie hałasował i wydawał się być wdzięczny za wszystko, co dla niego robiła. Beształa go za te zagryzione zwierzęta, ale za bardzo go kochała, by wkładać w to zbyt wiele serca. Starała się więc zawsze usuwać kości, zanim Mac powrócił z miasta czy wyszedł ze stodoły i była wdzięczna Bogu, gdy nie zwracał uwagi na myśliwskie skłonności brunatnego psa.

Otworzyła drzwi, przekonana, że znów będzie musiała osłaniać psa. Dobie, z łupem w pysku, zatrzymał się pod krzakiem w pół drogi do stodoły. Kręcił się w kółko, przygotowując do położenia na brzuchu i rozkoszowania zdobyczą.

— Dobie! — zawołała cicho, mając nadzieję, że nie będzie tego słychać w stodole.

Dobie postawił uszy i spojrzał w jej stronę.

— Dobie! Chodź tutaj, Dobie!

Pies nie mógł się zdecydować, patrzył na nią, nie ruszając się. Po chwili jednak pomachał ogonem, opuścił łeb i podbiegł do niej.

Wtedy zobaczyła, co trzyma w pysku. Krew zamarła jej w żyłach i tylko dzięki ogromnemu wysiłkowi serca zaczęła krążyć ponownie.

To była ręka. Ludzka ręka odcięta w nadgarstku, z którego wciąż kapała krew.

— Dobie!

W jej głosie, czy w spojrzeniu, było coś, co spowodowało, że pies upuścił rękę. Ta upadła bezwładnie na ziemię, dłonią w dół.

Dobie zwiesił łeb, opuścił ogon, podszedł niechętnie i potarł nosem o jej dłoń. Alice nie mogła oderwać wzroku od tego, co leżało na ziemi. Przygarnęła tego psa, gdy ktoś porzucił go w okolicy i dbała o niego jak o niemowlę. Nazwała go Dobie, bo tak zawołało za nim przechodzące dziecko; uznała, że to dobre imię... i kochała go.

Ale ta ręka. Tego było już za wiele.

Rozejrzała się dookoła i zobaczyła leżący skopek. Przykryła nim rękę, a na wierzchu, dla zabezpieczenia, położyła dwa duże kamienie z obrzeża ogrodu. Bała się, że może zniknąć, zanim Mac przyjdzie ją zobaczyć.

Zadzwonił telefon, ale zignorowała go – było trochę za wcześnie jak na panią Swearingen czy panią Abbey. Miała teraz do zrobienia coś innego i to natychmiast. Po raz pierwszy od miesięcy była zadowolona z obecności Maca. On z pewnością będzie wiedział, co zrobić. Mimo chłodu, pospieszyła do stodoły, nie zwracając uwagi na to, że jest bez płaszcza. Przyszło jej do głowy, że może raczej trzeba było odebrać ten telefon – mógł to być ktoś inny, niekoniecznie jej przyjaciółki, być może ktoś dzwonił w związku z odciętą dłonią. Wzdrygnęła się na wspomnienie jej widoku.

Mac był na strychu. Gdy weszła, stał na górze z widłami pełnymi siana w ręku. Zobaczył ją i znieruchomiał, a potem powoli opuścił siano na podłogę i oparł się o widły. Oczy mu się zwęziły.

— Dobie coś znalazł — powiedziała, próbując opanować drżenie głosu.

Mac splunął tytoniem w jej kierunku.

— Wredny kundel — powiedział — straszy świnie. Wszędzie niucha. Lepiej było się go pozbyć, już dawno. Co znalazł?

— Rękę — przełknęła ślinę. Poczuła jak jej cierpnie skóra.

— Co?

— Rękę. Ludzką rękę. — Nagle ogarnęła ją duma z tego, że to ona mu o czymś mówi, a on słucha tego z zainteresowaniem. — Nie wiem gdzie.

Mac odłożył widły, przelazł przez otwór w stropie i bez słowa zszedł po drabinie na dół. Poszedł za nią, a ona dziękowała bogu, że Dobiego nie ma w pobliżu. Kiedy podniósł skopek, usłyszała z satysfakcją, jak gwałtownie nabiera powietrza.

— Na Boga! — powiedział, patrząc w dół, a potem trącił to nogą. — Na Boga! — powtórzył. Nigdy wcześniej nie widziała go tak podnieconego.

Odwrócił się do niej, a oczy miał wąskie, jak nigdy dotąd.

— Dobrze się temu przyjrzałaś? — zapytał.

Skinęła głową i spojrzała w dół. Dłoń leżała na ziemi z palcami wygiętymi do góry, tak jakby trzymała niewidzialną piłkę. Usłyszała jak Mac spluwa. Zobaczyła, jak skrobie się palcami po nieogolonej brodzie.

— To nie jest ludzka ręka — powiedział — ma sześć palców. Każdy normalny by to zobaczył.


I wtedy znów zadzwonił telefon. Wydawał się taki odległy, że Alice nie zareagowała i poszła do drzwi dopiero, gdy jej mąż zapytał:

— Nie odbierzesz?

Zanim weszła, odwróciła się jeszcze i zapytała:

— Co chcesz z tym zrobić?

— Nie twój interes. Idź pogadaj sobie o babskich sprawach.

— Może powinniśmy wezwać szeryfa?

Spojrzał jej prosto w oczy.

— Nikogo nie będziemy wzywać. Nie chcę żadnych kłopotów. A ty też masz nie mleć ozorem.

Dzwoniła pani Swearingen, która powiedziała, że już od pół godziny próbuje się do niej dodzwonić, jak tylko usłyszała o tym rozbitym statku i że to okropne, bo jak można spać bezpiecznie we własnym łóżku z tymi wszystkimi samolotami latającymi nad głową i rozbijającymi się to tu to tam, i do tego z dala od lotniska. Pani Swearingen była zdumiona, że Alice nie zauważyła dymu i nie wiedziała, że wrak leży bliżej McNearbych niż Swearingenów.

To jest dokładnie na południe od waszej dolnej czterdziestki na ziemi starego Carnahana. Według mnie jakąś milę od was. Mnóstwo ludzi tam poszło.

Zaraz potem zadzwoniła pani Abbey i powiedziała, że właśnie wraca z miejsca wypadku, i że nie jest to jeden z tych osobliwych samolotów ze śmiesznymi oknami, i że uszkodzenia już ktoś połatał od wewnątrz.

— Szeryf nie pozwolił nikomu podchodzić — powiedziała pani Abbey. — Powiedział, że to jest statek kosmiczny i że wojsko musi go najpierw obejrzeć. Ale sam próbował się dostać do środka, widziałam. Ten statek wyglądał wcale źle, jeśli nie liczyć stłuczonego okna i pogiętego dziobu. Gdy przyszłam, z ogona buchały wielkie kłęby dymu, ale teraz już nie dymi. Alice, musisz koniecznie tam pójść i zobaczyć.

Wszystko to Alice powtórzyła mężowi. Mac był znów w stodole, a odcięta ręka zniknęła.

— To stamtąd ta ręka — powiedział. — Mieli szczęście, że nie wylądowali u mnie — splunął i otarł usta rękawem kurtki. Zawsze ją to złościło, bo te plamy były bardzo trudne do sprania, ale już od dawna nie starała się go zmienić. — Ja to bym ich wysadził, jak pniak.

— Może powinniśmy pójść i to zobaczyć? — zapytała Alice, zbyt późno zdając sobie sprawę z tego, że źle zadała pytanie.

— Ciekawość zabiła kota — odpowiedział, a po jego twarzy nieznacznie przemknął cień uśmiechu. — Wszyscy mogą tam iść i gapić się z otwartymi gębami, a ja w tym czasie będę robił swoje. Prowadzę gospodarstwo i mam zamiar robić to dobrze.

— A ja chyba pójdę. — Chciała, żeby to zabrzmiało zdecydowanie, ale zupełnie jej nie wyszło.

Zmierzył ją wzrokiem i ponownie splunął.

— Więc wynoś się — powiedział. Nabrał pełne widły siana i rzucił tak, że musiała uskoczyć.

Poszła zaraz po obiedzie.

Zobaczyła srebrzysty cylinder, który wyglądał jak zdalnie sterowane rakiety na obrazkach w gazetach, tyle że był od nich większy. Dziobem zarył się w ziemi, nie wiadomo jak głęboko, a metalowe boki były poobijane i powgniatane w różnych miejscach. Ogon sterczał w górze na jakieś sto pięćdziesiąt stóp. Statek miał około dwadzieścia pięć stóp średnicy.

Dookoła stały grupki ludzi, wśród nich wielu znajomych, których od dawna nie widziała, była więc zadowolona z tego, że przyszła, z nieczęstej okazji spotkania z nimi. Mac rzadko miał na to ochotę. Rozmawiała z Blainami, Purvesami, z dziećmi Gordonów, pozostawionymi przy wraku przez rodziców, którzy musieli wracać do zajęć domowych, z Barfordami i Hocholterami, i z wieloma innymi. Niektórzy z nich pytali o Maca, więc powtarzała jego zwykłe wymówki.

W międzyczasie, przyjechał wojskowy samochód. Wysiadło z niego kilku mężczyzn i weszło na obszar ogrodzony linami. Przyglądała się jak łomocą i skrobią w ściany cylindra, a potem stoją niezdecydowani i drapiąc się po głowach, gapią na ogon.


W drodze do domu, ze zdziwieniem spostrzegła, że słońce przesunęło się daleko po niebie. Miała nadzieję, że Mac nie wścieknie się z powodu jej zbyt długiej nieobecności. Z ulgą stwierdziła, że nie ma go w domu. Głaskała przez chwilę Dobiego, a potem poszła do kuchni rozpalić ogień i zrobić kolację.

Podczas posiłku próbowała przekazać mężowi to, co widziała przy wraku, ale Mac, jeśli nawet zwracał na nią uwagę, to nie okazywał tego. Oparł na cukiernicy katalog maszyn rolniczych i przeglądał strony, nie odzywając się ani słowem. Ograniczyła się więc do jedzenia i siedząc w milczeniu naprzeciw tego wielkiego mężczyzny, uznała, że ten wieczór nie będzie się różnił od innych. Zastanawiała się, dlaczego stał się taki – skoncentrowany jedynie na swoim gospodarstwie i odrzucający wszystko inne, włącznie z człowieczeństwem. To było szaleństwo, obsesja, która nie przynosiła korzyści, gdyż nie widać było, żeby wychodzili na tym lepiej niż Swearingenowie czy Abbeyowie albo ktokolwiek inny w sąsiedztwie.

Gdy skończył, po prostu wstał, założył płaszcz i wyszedł. Kilka minut później usłyszała warkot samochodu i już wiedziała, że czeka ją kolejny samotny wieczór. Mac nie znosił upijać się w domu. Nie miała do niego o to pretensji. Mężczyzna musi mieć coś, co pozwoli mu się oderwać od pracy. Tyle że ona również chciałaby mieć coś takiego.

Wyciągnęła swój pulpit do pisania i z piórem w ręku usadowiła się wygodnie na wielkim fotelu Maca. Zdążyła nawet napisać datę na liście do swojej matki mieszkającej w Kanadzie, gdy usłyszała gwałtowne ujadanie Dobiego.

Idąc do kuchni, chwyciła szal, włączyła wielką lampę na wiatraku i wyjrzała przez okno. Dobie stał na środku podwórza i ujadał na coś, czego nie mogła zobaczyć.

Wyszła na zewnątrz.

— Dobie — zawołała — co tam jest?

Pies zawył i podbiegł rozdrażniony, popatrzył najpierw na nią, a potem w ciemność, pomiędzy dużą stodołę a szopę na maszyny. Próbowała coś dojrzeć w tej ciemności, gdy spomiędzy budynków wyłoniła się jakaś postać. Nagły ruch spowodował, że zrobiła krok do tyłu. Dobie natychmiast zaczął głośno i gwałtownie ujadać.

— Cicho Dobie — zdołała wykrztusić, kładąc rękę na głowie psa i przypatrując się obcemu.

To był człowiek – przynajmniej kształtem – miał ręce (dzięki Bogu obie), głowę, szyję, ramiona i nogi. Tyle że głowa była o wiele większa od ludzkiej, bezwłosa, a oczy mniejsze i nos dłuższy; usta były jak wąskie cięcie w poprzek twarzy, szyja krótka, ramiona wąskie, a nogi i ręce mocno wydłużone. U każdej dłoni widać było sześć palców. Chude ramiona były owinięte czymś, co przypominało dywanik, a spod niego wystawała spódnica do kolan, przepasana pod żebrami metalowym sznurem. Buty wydawały jej się niewspółmiernie wielkie w stosunku do patykowatych nóg, dopóki nie zobaczyła, że są miękkie i pokryte futrem, co sprawia, że wydają się takie duże. Przez chwilę miała ochotę wybuchnąć śmiechem na widok tej groteskowej figury, ale powstrzymała się ze strachu. Stwór przemówił.

— Dobry wieczór, pani McNearby — powiedział głosem świszczącym, ale nie sprawiającym przykrości słuchającemu, a Alice zdziwiła się, że mówi tak dobrze.

— Przyszedłem z rozbitego statku. Wie pani, oczywiście, którego. Była pani tam po południu.

Alice już chciała zapytać, skąd on wie, że tam była, gdy znów się odezwał.

— Ustaliliśmy, że odcięta ręka, którą stracił jeden z członków naszej załogi, trafiła na państwa farmę. Straciliśmy kontrolę nad naszym statkiem i spadliśmy ze znaczną prędkością. Szczęśliwie uszliśmy z tego z życiem, ale jeden z nas został z dużą siłą wyrzucony ze statku i stracił rękę, odciętą przez ostrą krawędź. Niestety nie udało nam się jej odzyskać, pani pies przypadkiem znalazł się tam przed nami.

Przez jej szal zaczął przenikać chłód listopadowej nocy, a po nogach przewiało ją zimne powietrze. Dobie, trzymany za sierść na karku, kręcił się niespokojnie przy nodze. Nie puszczała go, obawiając się się jego reakcji.

— Pani McNearby, ta ręka jest nam potrzebna. Bez niej, człowiek, który ją stracił, zostanie kaleką. Dlatego szukaliśmy jej tak uparcie dziś rano, po katastrofie. Jeśli uda się ją dostarczyć do niego na czas, to przy odpowiedniej kuracji będzie jak nowa. Czy byłaby pani tak dobra i oddała ją? Bardzo proszę.

Obcy zamilkł. Jego oczy, chociaż małe, wydawały się błyszczeć szczerością. Poczuła się poruszona jego prośbą.

— Mac, mój mąż, ją zabrał — powiedziała Alice. — Gdy Dobie ją przyniósł, nakryłam ją skopkiem, ale jak Mac ją zobaczył, to powiedział, że się tym zajmie. — Miała nadzieję, że nie mówi bez sensu.

— I wie pani, gdzie jest teraz?

— Nie wiem, Mac coś z nią zrobił.

— A mogłaby pani jej dla nas poszukać? Proszę, ja poczekam.


Alice zgodziła się i poszła szukać. Nie była pewna, co Mac powie, gdy wróci do domu i okaże się, że ręka zniknęła. Z pewnością to zrozumie, pomyślała, jak mu wyjaśnię powody pośpiechu; wytłumaczę, że jeden z obcych potrzebował jej, by nie zostać kaleką.

Przeszukała wszystkie możliwe miejsca, składzik obok kuchni, piwnicę; potem szukała w samym domu, w pokoju Maca, między jego rzeczami, a nawet na strychu, chociaż wiedziała, że tam jej nie mógł zanieść. Przeświadczona o konieczności dostarczenia ręki rannemu kosmicie, zrobiła się nerwowa i przestała tracić czas na przywracanie rzeczy do stanu w jakim były, zanim rozpoczęła poszukiwania. W domu po prostu jej nie było. Więc gdzie? Wyszła na zewnątrz i powiedziała to obcemu, a potem poszła poszukać w stodole.

W końcu nie mogąc nigdzie znaleźć, powiedziała to obcemu, który wydawał się być tak samo zawiedziony jak ona.

— Widziałem, jak pani szukała — powiedział. — Dziękuję, że pani robiła sobie z tym tyle kłopotu.

— Jest mi okropnie przykro — odpowiedziała — ale nie wiem, gdzie Mac mógł ją schować. Jak wróci do domu, to go zapytam.

— Poczekam tu na niego — powiedział kosmita. — Odzyskanie ręki, to sprawa największej wagi. Tylko z tego powodu nie opuściliśmy jeszcze waszej planety. Pani mąż będzie wiedział, gdzie jest ręka i zwróci ją nam.

— Oczywiście — zapewniła, mając nadzieję, że tak będzie, chociaż wiedziała, jaki bywa uparty. Potem, gdy z Dobiem przy nodze wracała do domu, pojawił się niepokój, że Mac może odmówić i zanim doszła do drzwi, poczuła, jak drżą jej kolana.

Nie mogła się uspokoić, dopóki nie wypiła filiżanki gorącej kawy. Potem spojrzała na zegar i stwierdziła, że już jest jedenasta; szukała tej ręki prawie dwie godziny. Postać obcego wciąż widać było na podwórzu; stał bez ruchu, jakby wykuty z kamienia.

Mac przyjechał o północy. Miała wrażenie, że minęła wieczność, zanim wszedł do domu po wyłączeniu silnika.

Spojrzał zdziwiony, że widzi ją jeszcze w kuchni.

— Wciąż nie śpisz?

Twarz miał czerwoną, a język skołowaciały.

— Mac — powiedziała, nie wiedząc jak zacząć — gdzie jest ręka?

— Nie twój interes?

Zdjął płaszcz i rzucił go na stół.

— Mac, oni po nią przyszli.

Spojrzał tępo.

— Kto przyszedł?

— Kosmici. Ze statku. Jeden z nich stoi na podwórzu. Wyjrzyj przez okno.

Odwrócił się i zobaczył nieruchomą sylwetkę na podwórzu. Wziął głęboki wdech.

— A więc to jest jeden z nich? — Roześmiał się w nieprzyjemny sposób, a potem podszedł do szafy i sięgnął po strzelbę wiszącą na ścianie obok.

Alice położyła mu rękę na ramieniu i powstrzymała, zanim dotknął broni.

— Mac, posłuchaj. Oni potrzebują tej ręki. To jest ręka jednego z nich. Chcą ją przyszyć z powrotem. Będzie wtedy jak nowa. A potem odlecą.

Spojrzał na nią z wściekłością, oczy mu się zwęziły, a w kąciku ust pojawiła się wyciekającą strużka soku tytoniowego. Jak na jego ubraniach przed praniem, pomyślała przerażona, czując pustkę w głowie.

— To coś, tam na zewnątrz — powiedział Mac — nie ma tu nic do roboty. Tylko straszy nam kury i prosiaki. Zaraz się z nim rozprawię.

— Chciałabym, żebyś mi powiedział, gdzie jest ta ręka — poprosiła Alice ze łzami w oczach. — Szukałam, wszędzie szukałam. Gdybym znalazła, dałabym mu ją i do tej pory już by odlecieli.

Strząsnął brutalnie jej dłoń.

— Tylko baba, niedojda, może tak chcieć. W dodatku nawet się nie zapytała. — Dysząc ciężko podszedł do okna, by spojrzeć na obcego. — Ej, ty tam! Chcesz tę rękę, co? — znów się roześmiał, a potem odwrócił do niej. — Szukałaś. Tak mówisz. Szukałaś niedojdo w złym miejscu. A ja ją dobrze schowałem.

Podszedł do płaszcza i wyciągnął z kieszeni paczkę owiniętą gazetą. Rozwinął ją na stole. W środku była ręka.

— Mac, proszę, oddaj mu to — błagała Alice — on czeka.

Mac zacisnął wargi, twarz mu się wykrzywiła.

— Mam mu to oddać? --- krzyknął. --- Do diabła, to przecież Dobie ją przyniósł, więc oddam ją Dobiemu.

— Mac, nie!

Mac położył rękę na stole, popatrzył na nią i potrząsnął głową.

— Nie! Dobie na to nie zasługuje.

Wziął z powrotem rękę. Alice poczuła mdłości, nie mogła na to patrzeć.

— Nie ma już czasu — błagała — oddaj im, proszę. To trzeba zrobić szybko albo się nie uda.

Usłyszała szczęk fajerki i z przerażeniem zobaczyła, jak Mac wrzuca rękę w palenisko. Zrobiło jej się niedobrze. Nie słyszała już nic oprócz głośnego śmiechu Maca.

— Wynoś się na górę, wywłoko — powiedział, kilka minut później. — Idź spać. Do wyra!


Pobladła i zalana łzami, spojrzała na niego z odrazą. Nienawidziła go za to, co zrobił jej i tym kosmitom. Bała się, bo nigdy przedtem nie widziała go w takim stanie.

— Co chcesz zrobić? — zapytała.

Mac podszedł do szafy i wziął pudełko z nabojami.

— A jak myślisz? Mam zamiar przegonić to coś z mojej zagrody.

— Nie możesz tego zrobić!

— To jeszcze zobaczymy.

— On ci nic nie zrobił.

— Wszedł na mój teren, nie? Co ci powiedziałem? Wynoś się na górę, wywłoko.

Alice weszła na schody wściekła na męża i przepełniona żalem z powodu obcych, a zwłaszcza tego jednego, który stracił rękę.

Z okna sypialni wciąż widziała na podwórzu stojącego kosmitę i zastanawiała się, co tamten – teraz, po spaleniu ręki – sobie o nich pomyśli i co Mac ma zamiar dalej robić.

Minęło sporo czasu, zanim obcy poruszył się. Usłyszała najpierw, jak otwierają i zamykają się drzwi. Domyśliła się, że Mac wyszedł i że obaj zbliżają się do siebie. Kosmita ruszył i wyszedł z jej pola widzenia.

Nasłuchując, słyszała łagodny, świszczący głos obcego, ale słowa były niezrozumiałe. Dobrze natomiast słychać było wściekły głos jej męża, chociaż jego akurat nie miała ochoty słuchać.

Gdy padł strzał, podskoczyła, jakby to ona została trafiona i ponownie zalało ją współczucie do tej istoty z innego świata, która przybyła tu w przyjaźni, a w zamian spotkała się z nienawiścią.

Podeszła do okna, ale niczego nie było widać. Bała się zejść na dół, wiedząc w jakim nastroju jest Mac. Usiadła w fotelu przy oknie i patrzyła na stodołę dobrze widoczną w świetle lampy zawieszonej wysoko na wiatraku. W końcu, nie wiadomo kiedy, zasnęła.

Obudziła się o świcie i od razu sobie przypomniała wszystko to, co wydarzyło się wieczorem poprzedniego dnia. Całą noc przespała w ubraniu, siedząc w fotelu. Wstała, czując jak jej wszystkie mięśnie protestują. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, że lampa na wiatraku wciąż się świeci.

Poszła do sypialni Maca. Spodziewała się znaleźć go rozciągniętego w poprzek łóżka, ale pościel wyglądała na nieużywaną. Śpi na dole, z głową opartą na rękach na kuchennym stole, pomyślała, ale tam też go nie było. Nie było również strzelby w zwykłym miejscu na ścianie.

Broń znalazła na progu. Maca nie było nigdzie widać. Podbiegł Dobie i potarł nosem o jej dłoń.

— Gdzie on jest, Dobie? — zapytała. — Gdzie jest Mac?

Dobie obrócił się i podreptał w miejscu, oglądając się, jakby chciał powiedzieć: tam.

Maca znalazła za stodołą.

Żył, ale był w szoku, jęcząc z bólu i strachu.

Brakowało mu prawej ręki. Została gładko ucięta w nadgarstku.

Przełożył Ireneusz Dybczyński

Autor ilustracji nieznany


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)