„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Rano słychać było grzmoty, a potem Rudy i Chudy znaleźli dwa dziwne stworzenia. Wiedzieli, że nie należy pokazywać tych zwierzaków rodzicom.
O szybę zabębnił deszcz drobnych kamyków. Malec poruszył się we śnie. Kolejny stukot obudził go.
Usiadł sztywno na łóżku. Minęło kilka sekund zanim dotarło do niego, gdzie jest. Oczywiście, to nie był jego dom. Był na wsi. Było zimniej niż zwykle, a za oknem widać było zieleń.
— Chudy!
Słysząc głośny naglący szept, podszedł do okna.
W rzeczywistości nie nazywał się Chudy. Tak nazwał go, poznany dopiero wczoraj, nowy przyjaciel. Tylko spojrzał na nie niego i powiedział: „ty jesteś Chudy”. A potem dodał: „a ja Rudy”.
Tamten też w rzeczywistości nie nazywał się Rudy, ale to miano było oczywiste. Zostali natychmiast przyjaciółmi, w ten spontaniczny sposób, który zdarza się tylko osobnikom młodym, dalekim od dojrzałości, zanim jeszcze nawet pierwsze oznaki dorosłości pojawią się w ich wyglądzie.
— Cześć, Rudy — krzyknął Chudy i pomachał radośnie, wciąż starając się otrząsnąć ze snu.
— Cicho! Chcesz kogoś obudzić? — Rudy trzymał się chrapliwego szeptu.
Chudy spostrzegł, że słońce ledwo wychyliło się zza niskich pagórków na wschodzie, cienie były długie i blade, a trawa pokryta rosą.
— Co się stało? — zapytał znacznie ciszej.
Rudy jedynie skinął mu, żeby zszedł na dół.
Chudy ubrał się szybko, z ochotą ograniczając poranną toaletę do szybkiego opryskania się zimnawą wodą. Zanim wybiegł, powietrze osuszyło odsłonięte części jego ciała, ale po chwili goła skóra i tak stała się mokra od rosy.
— Nie rób hałasu. Jeśli mama albo tata, albo twój tata, albo ktoś inny obudzi się, to będzie: „wracajcie do domu, bo jeszcze się przeziębicie na śmierć”.
Rudy tak udatnie naśladował głos i ton, że Chudy roześmiał się i pomyślał, że nigdy jeszcze nie spotkał nikogo zabawniejszego niż Rudy.
— Rudy, zawsze wychodzisz o tej porze? — zapytał Chudy z entuzjazmem. — Tak wcześnie? Świat wygląda tak, jakby cały był twój, nie uważasz? Nikogo dookoła i wszystko takie jak teraz. — Poczuł się dumny, że go dopuszczono do tego prywatnego świata.
Rudy popatrzył na niego spod oka, a potem powiedział obojętnie: — Wstałem już kilka godzin temu. W nocy nic nie słyszałeś?
— Nie, a co miałem słyszeć?
— Grzmoty.
— Była burza? — Chudy nigdy nie zasypiał w czasie burzy.
— Nie, ale były grzmoty. Usłyszałem je i podszedłem do okna. Nie padało, widać było gwiazdy, a niebo zrobiło się jakieś takie szare. Wiesz, o czym myślę?
Chudy nie miał pojęcia, ale przytaknął.
— No więc pomyślałem sobie, że wyjdę — powiedział Rudy.
Szli trawiastym poboczem betonowej drogi rozcinającej krajobraz przez środek i znikającej pomiędzy wzgórzami. Była tak stara, że nawet ojciec Rudego nie pamiętał, kiedy została zbudowana. Nie widać było jednak żadnych pęknięć ani dziur.
— Nie powiesz nikomu? — zapytał Rudy.
— Jasne, Rudy. A czego mam nie mówić?
— To tajemnica. Może ci powiem, a może nie. Jeszcze nie wiem.
Idąc, Rudy zerwał długą giętką gałązkę paproci, metodycznie pozbawił ją liści i machnął nią jak biczem. Przez moment poczuł, jak przepełnia go dzika energia, szarpiąc i wyrywając się spod jego żelaznej kontroli. Poczuł się zmęczony. Odrzucił rózgę i wdusił energię w kąt swojej wyobraźni, by zachować ją na później.
— Cyrk ma przyjechać — powiedział.
— To żadna tajemnica. Też o tym wiem. Tata mi powiedział jeszcze przed wyjazdem...
— Jasne, że to nie jest tajemnica. Ładna mi tajemnica. Byłeś już w cyrku?
— No pewnie. Możesz się założyć.
— Lubisz cyrk?
— Chyba najbardziej ze wszystkiego.
Rudy znów popatrzył na niego spod oka. — Nigdy nie miałeś ochoty wyjechać z cyrkiem? Mam na myśli, na dobre?
Chudy zastanowił się. — Chyba nie. Chciałbym być astronomem, jak mój tata. On chyba też chce.
— Proszę, proszę! Astronom! — powiedział Red.
Chudy poczuł, jak drzwi do nowego prywatnego świata zamykają się przed nim, a astronomia staje się czymś wypełnionym martwymi gwiazdami i czarną, pustą przestrzenią.
— Cyrk byłby zabawniejszy — stwierdził pojednawczo.
— Tylko tak mówisz.
— Nieprawda. Tak myślę.
— A gdybyś mógł się przyłączyć do cyrku już teraz, co byś zrobił? — naciskał Rudy.
— Ja... ja...
— A widzisz! — roześmiał się z satysfakcją Rudy.
Chudy został przyparty do muru.
— Przyłączyłbym się.
— Nie gadaj.
— To wypróbuj mnie.
Rudy świdrował go wzrokiem, uważnie i intensywnie.
— Naprawdę? Przyłączysz się?
— O co ci chodzi? — Chudy cofnął się o krok, zdziwiony nieoczekiwanym wyzwaniem.
— Mam coś, co pomoże nam dostać się do cyrku. Może nawet kiedyś będziemy mieli własny cyrk. Możemy być największymi cyrkowcami na świecie. Jeśli się przyłączysz. Ale jak nie chcesz, to nie. Mogę to zrobić samemu. Po prostu pomyślałem sobie: czemu nie dać szansy dobremu staremu Chudemu.
Świat wydał się Chudemu dziwny i wspaniały. — No jasne, Rudy. Wchodzę w to! Tylko co to jest? Gadaj, co to jest.
— Powiedz mi, co jest najważniejsze w cyrku?
Chudy zastanawiał się rozpaczliwie. Chciał dać prawidłową odpowiedź. W końcu powiedział: — Akrobaci?
— Święty dymie! Nie zrobiłbym pięciu kroków, by zobaczyć akrobatów.
— No to nie wiem.
— Zwierzęta! Jakie pokazy są najlepsze? Gdzie się zbiera największy tłum? Nawet na głównej arenie najlepsze numery, to te ze zwierzętami — w głosie Rudego nie było cienia wątpliwości.
— Tak uważasz?
— Każdy tak uważa. Spytaj kogo chcesz. No i w każdym bądź razie, dziś rano znalazłem zwierzęta. Dwie sztuki.
— I masz je?
— Jasne. To jest ta tajemnica. Nie powiesz nikomu?
— No pewnie. Nikomu.
— Dobra. Trzymam je w stodole. Chcesz zobaczyć?
Byli już blisko stodoły, blisko wielkich rozwartych czarnych wrót. Zbyt czarnych. Cały czas szli w ich kierunku. Chudy zatrzymał się.
— Te zwierzęta są duże? — zapytał, starając się, aby zabrzmiało to obojętnie.
— Czy udałoby mi się je schwytać, gdyby były wielkie? Nic ci nie zrobią. Mniej więcej takie. Trzymam je w klatce.
Weszli do stodoły. Chudy zobaczył wielką klatkę wiszącą na haku pod dachem. Była zasłonięta grubym płótnem.
— Mieliśmy kiedyś jakieś ptaki, czy coś takiego — wyjaśnił Rudy. — W każdym bądź razie nie mogą z tego uciec. Chodź tutaj, na strych.
Wspięli się na górę po drewnianych schodach. Rudy przyciągnął klatkę bliżej.
— Tam jest jakaś dziura w płótnie — powiedział Chudy pokazując.
— Skąd to się wzięło? — Rudy zmarszczył brwi. Podniósł okrycie, zajrzał i stwierdził z ulgą: — Wciąż tam są.
— Płotno wygląda na przepalone — zmartwił się Chudy.
— Chcesz zobaczyć czy nie?
Chudy nie od razu skinął głową. Wcale nie był pewien czy chce. One mogły być...
Lecz płótno już zostało ściągnięte i zobaczył je. Dwie sztuki, tak jak powiedział Rudy. Były niewielkie i w pewien sposób obrzydliwe. Po zdjęciu płótna zwierzęta poderwały się szybko i były teraz po stronie bliższej obu malców. Rudy wyciągnął ostrożnie palec w ich kierunku.
— Uważaj — odezwał się z obawą Chudy.
— Są niegroźne — powiedział Rudy. — Widziałeś kiedy coś takiego?
— Nigdy.
— Wyobrażasz sobie, jak w cyrku podskoczą na widok szansy posiadania czegoś takiego?
— Nie są za małe do cyrku?
Rudy się zirytował. Puścił klatkę, która odsunęła się i zaczęła bujać jak wahadło. — Chcesz się wycofać?
— Nie, nie. Ja tylko...
— Nie martw się. Nie są za małe. Teraz martwię się tylko o jedno.
— Tak? O co?
— Muszę je przetrzymać, dopóki nie przyjedzie cyrk i nie wiem czym je karmić do tego czasu.
Klatka huśtała się, a uwięzione w niej małe stworzenia przywarły do prętów i wykonywały w kierunku malców dziwne szybkie gesty – jak gdyby były inteligentne.
Astronom wszedł majestatycznie do jadalni. Bez wątpliwości czuł się gościem.
— A gdzie są dzieci? — zapytał. — Mojego syna nie ma w pokoju.
Przemysłowiec uśmiechnął się. — Wyszli już kilka godzin temu. Ale nie ma się czym martwić, kobiety wmusiły w nich śniadanie już jakiś czas temu. Młodość, panie doktorze, młodość!
Młodość. Słowo to wydawało się przytłaczać Astronoma.
Jedli w milczeniu. W końcu Przemysłowiec przerwał ciszę: — Myśli pan, że przylecą. Ten dzień wygląda tak... zwyczajnie.
— Przylecą — odpowiedział Astronom.
I to było wszystko.
Trochę później Przemysłowiec zapytał: — Wybaczy pan, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że to jest jakieś wyrafinowane oszustwo. Naprawdę rozmawiał pan z nimi.
— Tak jak z panem. W pewnym sensie. Oni potrafią przesyłać myśli.
— Tak też to zrozumiałem z pańskiego listu. Ciekawe, jak to robią?
— Nie mam pojęcia. Pytałem, ale odpowiedź była oczywiście mętna. Być może dlatego, że nie byłem w stanie zrozumieć. Potrzebny jest projektor ogniskujący myśl i, co może nawet ważniejsze, świadoma koncentracja po obu stronach, odbiorcy i nadawcy. Dość długo trwało, zanim zrozumiałem, że oni próbują przesłać mi myśl. Ta technika być może będzie jedną z rzeczy, które nam zaoferują.
— Być może — powiedział Przemysłowiec. — Zastanawiam się tylko, jaki to będzie miało wpływ na nasze społeczeństwo. Przesyłanie myśli!
— Dlaczego nie. Trochę zmian nam się przyda.
— Mam inny pogląd na tę sprawę.
— Tylko starcy nie lubią zmian — powiedział Astronom — a rasy starzeją się tak samo, jak pojedynczy osobnicy.
Przemysłowiec wskazał za okno — widzi pan tę drogę? Została zbudowana przed wojną. Dokładnie kiedy, nie wiem. Jest tak samo dobra teraz, jak wtedy, gdy była nowa. Prawdopodobnie nie potrafilibyśmy zbudować takiej samej. Uważa pan, że nasza rasa była wtedy młoda?
— Wtedy? Tak! A przynajmniej nie bali się nowych rzeczy.
— Ja bym wolał, żeby było inaczej. Bo co się stało z przedwojennym społeczeństwem? Nie ma go, panie doktorze! Co dobrego wynikło z tej młodości i nowych rzeczy? Lepiej dajmy sobie spokój. Na świecie panuje pokój i postęp. Nasza rasa zdąża donikąd, bo gdzież miałaby zdążać. Oni to udowodnili. Ci, co zbudowali tę drogę. Porozmawiam z pana gośćmi, tak jak obiecałem. Jeśli przybędą. Ale chyba jedynie po to, by kazać im odejść.
— Nasza rasa wcale nie zdąża donikąd — powiedział z przekonaniem Astronom. — Ona zdąża do ostatecznego unicestwienia. Na moim uniwersytecie z każdym rokiem jest coraz mniej studentów. Coraz mniej książek zostaje napisane. Mniej prac jest jest wykonywanych. Starzec przysypia na słońcu, a jego dni są spokojne i niezmienne, ale każdy dzień przybliża go do śmierci w taki sam sposób.
— Tak, tak — powiedział przemysłowiec.
— Niech pan tego nie lekceważy. Proszę posłuchać, zanim do pana napisałem, sprawdziłem pańską pozycję w gospodarce światowej.
— I stwierdził pan, że jestem wypłacalny? — przerwał z uśmiechem Przemysłowiec.
— Co? Rozumiem, żartuje pan. Chociaż w pańskim żarcie, też jest coś na rzeczy. Jest pan mniej wypłacalny niż pański ojciec, a on też był gorzej wypłacalny od swojego ojca. Być może pański syn będzie całkiem niewypłacalny. Świat nie będzie w stanie podtrzymać nawet tego już istniejącego przemysłu, chociaż przypomina on zapałkę w porównaniu do przedwojennych dębów. Powrócimy do gospodarki wiejskiej, a potem co? Do jaskiń?
— I uważa pan, że zastrzyk nowych technologii coś zmieni?
— Nie tyle nowe technologie, co cały efekt poszerzenia horyzontów. Niech pan popatrzy, wybrałem pana do tego celu nie tylko dlatego, że jest pan bogaty i ma wpływy w środowisku rządowym, ale dlatego, że ma pan niezwykłą, jak na te czasy, reputację osoby ośmielającej się zrywać z tradycją. Nasi obywatele będą stawiać opór zmianom, a pan wie, jak z nimi postępować, jak przeprowadzić te... te...
— Przywrócić młodość rasy?
— Tak.
— I bomby atomowe?
— Bomby atomowe — odpowiedział Astronom — nie muszą oznaczać końca cywilizacji. Moi goście też mieli w swoim świecie bombę atomową, czy co tam było jej ekwiwalentem, i przeżyli, bo nie zrezygnowali. Nie rozumie pan, że to nie bomba nas pokonała, lecz nasza własna trauma wojenna. Teraz mamy ostatnią szansę odwrócenia tego procesu.
— Niech pan mi powie — powiedział Przemysłowiec — czego ci przyjaciele z kosmosu oczekują w zamian?
Astronom zawahał się.
— Będę z panem szczery — powiedział — oni pochodzą z masywniejszej planety. Nasza ma większe zasoby lekkich pierwiastków.
— Chcą magnezu? Aluminium?
— Nie. Węgla i wodoru. Chcą węgla kamiennego i ropy naftowej.
— Naprawdę?
— Jeśli pan chce wiedzieć — odpowiedział szybko Astronom — dlaczego istoty podróżujące w kosmosie, dysponujące energią jądrową, chcą paliw kopalnych, to od razu panu powiem, że nie wiem.
Przemysłowiec uśmiechnął się. — No to ja panu to powiem. To jest najlepszy dowód prawdziwości pańskiej historii. Na pierwszy rzut oka energia jądrowa wydaje się wykluczać użycie paliw kopalnych. Z drugiej strony jednak, obok energii uzyskiwanej w wyniku ich spalania, pozostają one, i zawsze pozostaną, podstawowym surowcem w chemii organicznej. Tworzywa sztuczne, barwniki, leki, rozpuszczalniki, przemysł nie może bez nich istnieć, nawet w epoce energii jądrowej. Jeśli nawet węgiel i ropa są niewielką ceną, za którą mają nam sprzedać kłopoty i cierpienia rasowej młodości, to wciąż uważam, że ten towar będzie bardzo kosztowny, nawet gdyby był za darmo.
Astronom westchnął i powiedział: — Są chłopcy!
Przez otwarte okno widać ich było stojących obok siebie na trawniku, zatopionych w żywej rozmowie. Syn Przemysłowca wskazał coś rozkazująco, a syn Astronoma przytaknął i pobiegł w kierunku domu.
— Oto młodość, o której pan mówi — powiedział Przemysłowiec. — Nasza rasa ma jej dokładnie tyle samo, co kiedykolwiek.
— Tak, ale szybko dojrzewają i wpadają w koleiny.
Chudy wpadł do pomieszczenia, trzaskając drzwiami.
— Jak ty się zachowujesz — skarcił go łagodnie Astronom.
Chudy rozejrzał się zaskoczony i zatrzymał się.
— Przepraszam. Myślałem, że tu nikogo nie ma. Przykro mi, że przeszkodziłem. — Jego wypowiedź była niemal boleśnie układna.
— Nic nie szkodzi, młodzieńcze — powiedział Przemysłowiec.
— Nawet jeśli wchodzisz do pustego pokoju, to nie powód, by trzaskać drzwiami — nie ustępował Astronom.
— Nonsense — upierał się Przemysłowiec — dzieciak nie zrobił nic złego. Karci go pan za to, że jest młody. Przy pana poglądach!
— Podejdź młodzieńcze — przywołał Chudego.
Chudy zbliżył się powoli.
— Podoba ci się na wsi?
— Bardzo, proszę pana. Dziękuję.
— Mój syn pokazał ci okolicę?
— Tak, proszę pana. Rudy... To znaczy...
— W porządku, możesz nazywać go Rudy. Ja też tak na niego wołam. Powiedz mi, proszę, co robicie?
Chudy spuścił wzrok. — Tak tylko... odkrywamy, proszę pana.
Przemysłowiec odwrócił się do Astronoma. — Widzi pan, młodzieńcza ciekawość i żądza przygód. Nasza rasa wcale tego nie utraciła.
— Proszę pana? — zaczął Chudy.
— Tak młodzieńcze.
Malec zbierał się dłuższą chwilę, zanim powiedział: — Rudy posłał mnie po coś dobrego do jedzenia i nie wiem dokładnie, co to ma być. Ale chyba nie powinienem panu tym zawracać głowy.
— Musisz zapytać kucharkę. Ona zawsze ma coś dobrego do jedzenia dla dzieci.
— Tak, ale ja myślałem o zwierzętach.
— O zwierzętach?
— Tak, proszę pana. Co jedzą zwierzęta?
— Obawiam się, że mój syn jest typowym wychowankiem miasta — wtrącił Astronom.
— No cóż — powiedział Przemysłowiec — nie ma w tym nic złego. A o jakie zwierzęta chodzi, młodzieńcze?
— Takie małe, proszę pana.
— No to spróbujcie trawę albo liście. A jeśli nie będą chciały, to orzechy lub jagody prawdopodobnie załatwią sprawę.
— Dziękuję, proszę pana. — Chudy wybiegł, zamykając ostrożnie drzwi za sobą.
— Myśli pan, że złapali jakieś żywe zwierzęta? — zapytał Astronom wyraźnie zakłopotany.
— Och to nic niezwykłego. W mojej posiadłości się nie poluje, drapieżników też nie ma, więc jest pełno gryzoni i małych stworzeń. Rudy ciągle przynosi do domu jakieś zwierzątka, takiego czy innego rodzaju. Zwykle jego zainteresowanie nie trwa zbyt długo. — Spojrzał na zegar ścienny. — Chyba już czas na pańskich przyjaciół.
Kołysanie w końcu ustało. Było całkiem ciemno. Odkrywca nie czuł się dobrze w obcym powietrzu. Wydawało się gęste jak zupa i oddychał z trudem. Mimo wszystko...
Wyciągnął rękę w nagłej potrzebie kontaktu z drugą osobą. Poczuł ciepło skóry Kupca. Tamten poruszył się odruchowo. Oddychał chrapliwie i było oczywiste, że zasnął. Odkrywca zawahał się, ale po chwili zdecydował się go nie budzić. Nie było realnej potrzeby.
Oczywiście nie będzie żadnej wyprawy ratunkowej. Takie były konsekwencje wysokich zysków w warunkach nieograniczonej konkurencji. Kupiec, który uruchomił nową planetę, mógł uzyskać dziesięć lat handlowej wyłączności do wykorzystania przez siebie lub, jeszcze lepiej, by odstąpić każdemu chętnemu za przyzwoitą cenę. Z tego powodu nowych planet poszukiwano w tajemnicy i, najlepiej, z dala od przetartych szlaków handlowych. W przypadkach takich jak ten, szansa, że inny statek znajdzie się w zasięgu ich subeteryki, była niewielka, a właściwie żadna, chyba że jakimś niezmiernie nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności. Gdyby chociaż byli na statku, a nie w tej... tej... klatce.
Odkrywca chwycił się grubych prętów. Można je było przeciąć blasterem, ale i tak znajdowali się zbyt wysoko, by zeskoczyć.
Było gorzej niż źle. Lądowali tu już dwa razy statkiem zwiadowczym. Nawiązali kontakt z tubylcami, groteskowymi, lecz łagodnymi i nie wykazującymi agresji olbrzymimi stworzeniami. Wyglądało na to, że kiedyś był to świat wspaniałych technologii, ale poniósł konsekwencje ich zastosowania. Mógłby być cudownym rynkiem zbytu.
Ten świat był ogromny. Zwłaszcza Kupiec poczuł się zaskoczony. Znał dane liczbowe planety, średnicę, niemniej patrząc z odległości dwóch sekund świetlnych, stanął przed ekranem i wymamrotał: — Niewiarygodne!
— Och, są jeszcze większe światy — powiedział Odkrywca. Nie wypadało mu przyznać się, że na nim też to robi wrażenie.
— Zamieszkałe?
— No cóż, niestety nie.
— Spójrz, twoją planetę można by tu wrzucić do oceanu i zatopić.
Odkrywca uśmiechnął się. To był drobny przytyk do tego, że jego rodzinny świat w układzie Arktura był mniejszy od większości planet. — No, niezupełnie.
— A mieszkańcy są równie wielcy jak ich świat? — ciągnął dalej Kupiec. Wyglądało na to, że jego zachwyt maleje.
— Prawie dziesięć razy więksi od nas.
— Jesteś pewien, że będą nastawieni przyjaźnie?
— Trudno powiedzieć. Przyjaźń między obcymi rasami rozumnymi jest trudna do zdefiniowania. Myślę, że nie są niebezpieczni. Spotykaliśmy już społeczeństwa, które nie zdołały zachować równowagi po wojnie jądrowej i wiesz jak to wygląda potem. Introwersja. Zamknięcie się w sobie. Stopniowy upadek i wzrastająca łagodność.
— Nawet u takich potworów?
— Zasada obowiązuje.
Właśnie wtedy Odkrywca poczuł nasilający się łoskot silników.
— Schodzimy trochę za szybko — stwierdził, marszcząc brwi.
Kilka godzin temu zastanawiali się nad możliwość wystąpienia problemów przy lądowaniu. Docelowa planeta była ogromna jak na świat wodno-tlenowy, chociaż nie taka, jak giganty wodorowo-amoniakalne. Niemniej, mimo że grawitacja na powierzchni dzięki niskiej gęstości była prawie normalna, to jej siła wraz z odległością malała powoli. Mówiąc prościej, potencjał grawitacyjny był duży, a komputer statku, model nieco przestarzały, nie był zaprojektowany do wyliczenia trajektorii lądowania w takich warunkach. To znaczyło, że Pilot będzie musiał wylądować na ręcznym sterowaniu.
Mądrzej byłoby zainstalować nowszy model, ale to wiązało się z lotem do jakiegoś ośrodka cywilizacyjnego. Strata czasu, a może nawet odtajnienie celu. Kupiec zażądał natychmiastowego lądowania. A teraz czuł potrzebę obrony swojej pozycji.
— Uważasz, że Pilot nie jest dobry w swoim fachu? Dwa razy lądował tu z tobą.
Dwa razy, pomyślał Odkrywca, tyle że statkiem zwiadowczym, a nie ciężkim frachtowcem. Głośno jednak tego nie powiedział.
Obserwował ekran. Nie miał wątpliwości, schodzili za szybko. Dużo za szybko.
— Czemu zamilkłeś? — zapytał zrzędliwie Kupiec.
— No cóż, jeśli chcesz, żebym coś powiedział, to powiem: włóż latacz i pomóż mi przygotować katapultę.
Pilot walczył dzielnie. Nie był początkującym. Mimo że atmosfera przy tym potencjale grawitacyjnym była niezwykle gruba i gęsta, wydawało się do ostatniej chwili, że da radę odzyskać kontrolę.
Zdołał nawet utrzymać kurs, lecąc po wyznaczonej linii do punktu przeznaczenia na północnym kontynencie. W trochę innych okolicznościach, z odrobinę większą dozą szczęścia, mógłby wielokrotnie opowiadać tę historię, jako przykład bohaterskiego i mistrzowskiego opanowania sytuacji. Niemniej w chwili, gdy już było widać sukces, czy za przyczyną zmęczonego ciała, czy starganych nerwów, drążek sterowy został naciśnięty minimalnie zbyt mocno i statek, który już prawie wyrównał, runął ponownie w dół.
Na poprawki nie było już miejsca. Do upadku została jedynie mila. Pilot został do końca na stanowisku, starając się do ostatniej chwili osłabić siłę uderzenia, by zachować zdolność statku do lotu w kosmosie. Nie przeżył.
Na statku miotającym się dziko w gęstej jak zupa atmosferze niewiele katapult mogło być uruchomione i nie więcej niż jedna na raz. Gdy potem, po odzyskaniu przytomności, Odkrywca podniósł się na nogi, był całkowicie przekonany, że oprócz niego i Kupca nikt inny nie przeżył. A może nawet i to było zbyt optymistyczne. Jego latacz wypalił się, gdy był wciąż jeszcze dość wysoko i upadek pozbawił go przytomności. Kupiec mógł nie mieć tyle szczęścia, co on.
Otaczał go świat grubych, długich ździebeł trawy, a w oddali rosły drzewa przypominające gąszcz jego rodzinnej planety w układzie Arktura, z tym że najniższe gałęzie były tutaj dużo wyżej niż wierzchołki tamtych.
Odkrywca krzyknął, jego głos w gęstym powietrzu zabrzmiał basem. Usłyszał odpowiedź Kupca. Podążył w tamtym kierunku, przedzierając się gwałtownie przez grube łodygi tarasujące drogę.
— Jesteś ranny — zapytał.
Kupiec skrzywił się. — Skręciłem coś. Boli jak idę.
Odkrywca obejrzał go ostrożnie. — Chyba nic nie jest złamane. Będziesz musiał iść mimo bólu.
— Może najpierw odpoczniemy?
— Musimy znaleźć statek. Jeśli poleci lub da się naprawić, to przeżyjemy. Inaczej nie mamy szansy.
— Tylko kilka minut. Daj mi złapać oddech.
Odkrywca przystał, sam również zadowolony z tych kilku minut. Kupiec zamknął już oczy. Pozwolił sobie na to samo.
Usłyszał odgłos kroków i natychmiast otworzył oczy. Nigdy nie zasypiać na obcej planecie, postanowił po fakcie.
Kupiec też obudził się i wrzasnął, przerażony.
— To tylko tubylec — zawołał Odkrywca — nic ci nie zrobi.
Gdy to mówił, gigant błyskawicznie schylił się i po chwili znaleźli się całkiem blisko jego monstrualnej brzydoty.
Kupiec walczył zaciekle, ale oczywiście całkiem bez efektu. — Możesz się z nim porozumieć — zawołał.
Odkrywca mógł jedynie potrząsnąć głową. — Nie dotrę do niego projektorem. Nie będzie słuchać.
— To go rozwal. Zastrzel.
— Tego nie wolno nam zrobić — ledwo się powstrzymał, by nie dodać: ty idioto. Odkrywca starał się zachować samokontrolę. Poruszali się szybko, w miarę jak potwór gdzieś zdążał.
— Dlaczego? — krzyknął Kupiec. — Nie możesz wyjąć blastera? Przecież widzę. Boisz się upadku?
— Nie o to chodzi. Jeśli zabijemy tego potwora, nigdy nie będziesz mógł tu handlować. Nawet nie opuścisz tej planety. Prawdopodobnie nie dożyjesz do wieczora.
— Ale dlaczego? Dlaczego?
— Bo to jest jeden z młodych tej rasy. Wiesz dobrze, co się dzieje, gdy kupiec zabije tubylcze dziecko, nawet przypadkiem. W dodatku, jeśli to jest cel naszej podróży, to jesteśmy w posiadłości potężnego tubylca. To może być jego potomek.
I tak zostali uwięzieni. Ostrożnie wypalili dziurę w grubym, sztywnym przykryciu i stwierdzili, że wysokość, na której się znaleźli jest śmiertelnie niebezpieczna.
Nagle, klatka ponownie zakołysała się i wychyliła. Kupiec stoczył się dól i rozglądał przebudzony. Nakrycie podniosło się i zalało ich światło. Tak jak przedtem, były tam dwa młode osobniki. Zdaniem Odkrywcy nie różniły się zbytnio wyglądem od dorosłych, z tym, że były oczywiście znacznie mniejsze.
Garść podobnego do trzciny zielonego zielska została wetknięta między pręty. Zapach był znośny, ale końce były upaprane ziemią.
Kupiec cofnął się i zapytał chrapliwym głosem: — Co się dzieje?
— Chyba chcą nas nakarmić — odpowiedział Odkrywca. — To wydaje się być miejscowy odpowiednik trawy.
Nakrycie wróciło na miejsce i znów zostali sami, kołysząc się wraz ze swoją karmą.
Chudy podskoczył słysząc odgłos kroków, ale okazało się, że to tylko Rudy.
— Nie było nikogo. Miałem wszystko na oku, wierz mi — powiedział.
— Phi. Popatrz, weź to i wrzuć do klatki. Ja muszę lecieć z powrotem do domu.
— Co to jest? — zapytał z niechęcią Chudy.
— Mielone mięso. Święty dymie, nigdy nie widziałeś mielonego mięsa? Powinieneś je przynieść wtedy, gdy posłałem cię do domu, zamiast wrócić z tą głupią trawą.
Chudy poczuł się urażony.
— Skąd miałem wiedzieć, że nie jedzą trawy. Poza tym mielone mięso wygląda inaczej. Jest opakowane w celofan i ma inny kolor.
— No pewnie, w mieście. Tutaj mielimy sami i ma zawsze taki kolor, dopóki nie zostanie ugotowane.
— To znaczy, że to nie jest ugotowane? — Chudy odsunął się pośpiesznie.
Rudy spojrzał z irytacją. — Myślisz, że zwierzęta jedzą gotowane mięso. Bierz to. Nic ci się nie stanie. Nie mamy za dużo czasu.
— Dlaczego? Coś się stało w domu?
— Nie wiem. Tata i twój ojciec kręcą się wszędzie. Pomyślałem, że może mnie szukają, bo ktoś im powiedział o tym mięsie. Lepiej, żeby tu nie przyszli.
— Nie pytałeś kucharki, gdy to brałeś?
— Kogo? Tej zrzędy. Nie dałaby mi wody się napić bez polecenia taty. Daj spokój. Bierz to.
Chudy wziął dużą bryłę mielonego mięsa, chociaż skóra mu cierpła, gdy jej dotykał i poszedł w kierunku stodoły, a Rudy pobiegł z powrotem w kierunku domu.
Widząc dwóch dorosłych, zwolnił i wziął kilka głębokich oddechów, by wyglądać normalnie, po czym ostrożnie i nonszalancko poszedł dalej spacerowym krokiem. Zauważył, że chociaż idą w kierunku stodoły, to niezupełnie do niej.
— Cześć tato. Dzień dobry panu — powiedział.
— Zaczekaj Rudy — zawołał Przemysłowiec — chciałem cię o coś zapytać.
Rudy starannie przybrał obojętny wyraz twarzy i spojrzał na ojca.
— Tak, tato?
— Mama powiedziała, że wstałeś dziś wcześnie rano.
— Ee, nie tak wcześnie, tato. Trochę przed śniadaniem.
— Powiedziała, że dlatego, bo coś cię obudziło w nocy i potem już nie mogłeś zasnąć.
Czy rzeczywiście tak powiedział matce? Rudy zastanawiał się chwilę.
— Tak, tato — potwierdził.
— A co cię obudziło?
W tym pytaniu nie widział żadnego zagrożenia.
— Nie wiem, tato — powiedział — coś jak piorun... albo jakieś zderzenie... czy coś takiego.
— A potrafisz określić kierunek?
— To zabrzmiało tak, jakby z tamtych wzgórz.
To była prawda, na dokładkę wygodna, bo wskazywała stronę przeciwną do stodoły.
Przemysłowiec spojrzał na swojego gościa.
— Przypuszczam, że nie zaszkodzi, jeśli tam pójdziemy.
— Więc chodźmy — odpowiedział Astronom.
Rudy popatrzył, jak odchodzą, a kiedy się odwrócił, zobaczył Chudego wyglądającego czujnie zza kolczastego żywopłotu.
— Chodź tu — kiwnął na niego ręką.
Chudy wyszedł zza krzaków i podszedł bliżej.
— Mówili coś o tym mięsie?
— Nie, chyba nic nie wiedzą. Poszli na wzgórza.
— Po co?
— A skąd ja mam wiedzieć. Wypytywali mnie o te grzmoty. Słuchaj, zjadły to mięso?
— No, wiesz — odpowiedział ostrożnie Chudy — wyglądało, jakby je oglądały albo obwąchiwały, czy coś takiego.
— Dobra — powiedział Rudy — myślę, że będą jadły. Święty dymie, przecież muszą coś jeść. Chodźmy na te wzgórza i zobaczmy, co tata i twój ojciec tam robią.
— A zwierzęta?
— Nic im nie będzie. Przecież nie będziemy się nimi zajmować przez cały czas. Dałeś im wody?
— Jasne. Piły ją.
— Widzisz. Chodź. Zajrzymy do nich po obiedzie. Wiesz co? Przyniesiemy im owoców. Wszyscy jedzą owoce.
Poszli obaj pod górę, Rudy, jak zwykle na czele.
— Myśli pan, że ten hałas, to było lądowanie statku? — zapytał Astronom.
— To prawdopodobne, nie sądzi pan?
— W takim razie, oni mogą być wszyscy martwi.
— Nigdy nie wiadomo — Przemysłowiec zmarszczył czoło.
— Jeśli wylądowali i są wciąż żywi, to gdzie się podziali?
— No właśnie, pomyślmy — znów zmarszczył czoło.
— Nie rozumiem — powiedział Astronom.
— Może nie są wcale tak przyjaźnie nastawieni.
— Och, nie. Rozmawiałem z nimi. Są...
— Rozmawiał pan z nimi. Powiedzmy z ich zwiadowcami. A co dalej? Inwazja?
— Oni mają tylko jeden statek.
— Tak powiedzieli. Ale mogą mieć całą flotę.
— Mówiłem panu jakiej są wielkości. Oni...
— Wielkość nie ma nic do rzeczy, jeśli ich broń ręczna będzie potężniejsza od naszej artylerii.
— Nie to miałem na myśli.
— A ja od początku się nad tym zastanawiałem — przerwał mu Przemysłowiec — i dlatego po otrzymaniu pańskiego listu zdecydowałem się z nimi spotkać. Nie po to, by się zgodzić na anarchię i bezsensowny handel, ale żeby ocenić ich prawdziwe zamiary. Nie przypuszczałem jednak, że będą unikać spotkania — westchnął. — Myślę, że to nie nasza wina. Ma pa rację przynajmniej w jednym, świat już za długo żyje w pokoju, utraciliśmy zdrowe poczucie podejrzliwości.
Łagodny głos Astronoma podniósł się do niezwykłego dla niego poziomu.
— Powiem tak. Zapewniam pana, że nie ma najmniejszych powodów, by oczekiwać wrogości z ich strony. To że są mali, jest istotne dlatego, że ich rodzinne światy są niewielkie. Nasza planeta ma dla nich normalną grawitację, ale ponieważ potencjał grawitacyjny jest dużo wyższy, nasza atmosfera jest dla nich zbyt gęsta, by czuli się tu wygodnie w dłuższych okresach czasu. Z tego samego powodu przydatność planety na bazę podróży międzygwiezdnych, za wyjątkiem lokalnego handlu, jest nieekonomiczne. Są też istotne różnice w chemii życia wynikające z odmienności podstawowych składników gleby. Nie mogliby jeść naszej żywności ani my ich.
— To wszystko z pewnością da się przezwyciężyć. Mogą sprowadzać własną żywność, budować enklawy nakryte kopułami z obniżonym ciśnieniem, specjalnie zaprojektowane statki.
— Oczywiście. Wyliczył pan gładko dokonania, które przychodzą łatwo rasom w okresie ich młodości. Oni takich rzeczy już nie muszą robić. W Galaktyce są miliony bardziej odpowiednich światów. Po co im ten jeden, który się nie nadaje.
— A skąd pan to wie? Oni tak powiedzieli?
— To akurat mogłem sprawdzić sam. W końcu jestem astronomem.
— To prawda. No dobrze, niech pan więc mi przedstawi po drodze swoje racje.
— Przede wszystkim, musi pan wziąć pod uwagę, że przez długi czas nasi astronomowie wierzyli, że generalnie istnieją dwa typy planet. Pierwszy, obejmujący planety utworzone tak daleko od gwiezdnego jądra systemu, że są wystarczająco zimne, by przechwycić wodór. Są to wielkie planety bogate w wodór, amoniak i metan. Przykładem tego są nasze zewnętrzne gazowe giganty. Drugi typ obejmuje planety utworzone tak blisko gwiazdy centralnej, że wysoka temperatura uniemożliwia przechwycenie większych ilości wodoru. Te planety są mniejsze, odpowiednio uboższe w wodór i bogatsze w tlen. Znamy dobrze takie planety, bo na jednej z nich żyjemy. Znając dokładnie tylko jeden system, nasz, przyjęliśmy, co było uzasadnione, że istnieją tylko te dwa typy planet.
— Mam rozumieć, że jest ich więcej.
— Tak. Są jeszcze super-gęste, wciąż mniejsze i uboższe w wodór, niż wewnętrzne planety naszego układu słonecznego. Stosunek częstości występowania planet wodorowo-amoniakalnych do tych super-gęstych światów wodno-tlenowych, z których oni pochodzą, wynosi w całej Galaktyce – a musi pan pamiętać, że oni dotychczas spenetrowali znaczną część objętości Galaktyki, czego my, bez podróży międzygwiezdnych, nie byliśmy w stanie zrobić – 3 do 1. Mają więc siedem milionów super-gęstych planet do eksploatacji i kolonizacji.
Przemysłowiec spojrzał w błękitne niebo i na okryte zielenią drzewa, wśród których prowadziła droga. — A takie jak nasza? — zapytał.
— Nasz system słoneczny jest pierwszym, jaki znaleźli z tego typu planetami — odpowiedział miękko Astronom. Wygląda na to, że jest unikalny i powstał w jakiś inny sposób.
— Czyli że te stworzenia zamieszkują asteroidy — doszedł do wniosku Przemysłowiec.
— Nie, nie. Asteroidy, to coś jeszcze innego. Występują, jak mi powiedzieli, w jednej ósmej systemów planetarnych, ale są czymś zupełnie innym, niż to o czym mówimy.
— A w jaki sposób to, że jest pan Astronomem, zmienia fakt, że wciąż pan przytacza ich gołosłowne oświadczenia?
— Oni nie ograniczali się do gołych twierdzeń. Przedstawili mi teorię powstawania układów planetarnych, którą musiałem zaakceptować i która jest bardziej prawdopodobna niż cokolwiek innego opracowanego przez naszych astronomów, jeśli nie liczyć ewentualnych zapomnianych teorii powstałych przed wojną. Musi pan wziąć pod uwagę, że ich teoria ma ścisłe podstawy matematyczne i przewiduje powstanie Galaktyki takiej, jak ją opisują. Tak więc widzi pan, mogą dostać takie światy, jakich sobie zażyczą. Nie pożądają ziemi, a z pewnością naszej ziemi.
— To co pan mówi brzmi rozsądnie, o ile jest prawdą. Niemniej, te stworzenia mogą być inteligentne, ale nie muszą być rozsądne. Nasi przodkowie z pewnością byli inteligentni, ale na pewno nie rozsądni. Czy to było rozsądne zniszczyć całkowicie w wojnie jądrowej ogromną cywilizację dla przyczyny, której nasi historycy nie są w stanie wiarygodnie odtworzyć? — Przemysłowiec zadumał się. — Od rzucenia pierwszej bomby na tę wyspę – nie pamiętam jej starożytnej nazwy – wszystko zmierzało tylko w jednym kierunku. I nikt nic nie zrobił, by to zmienić.
Rozejrzał się i zapytał ostro: — Gdzie jesteśmy? Zastanawiam się, czy jednak nie zostaliśmy wyprowadzeni w pole.
Astronom, który był trochę z przodu odpowiedział z podnieceniem: — Raczej nie. Niech pan spojrzy tam.
Rudy i Chudy śledzili swoich ojców z dziecięcą wprawą, wspomaganą przez niepokój i zafrapowanie starszych. Widok na końcowy obiekt poszukiwań był nieco przysłonięty przez krzaki, w których przycupnęli.
— Święty dymie — powiedział Rudy — spójrz na to, błyszczy się całe, jak ze srebra czy czegoś.
Chudy natychmiast sobie coś skojarzył i zadrżał z podniecenia.
— Wiem, co to jest. To kosmolot. To dlatego mój tata tu przyjechał. On jest jednym z największych astronomów na świecie, więc twój tata musiał go wezwać, gdy statek kosmiczny wylądował w jego posiadłości.
— O czym ty mówisz? Tata nawet nie wiedział, że to tutaj leży. Przyszedł tu, bo mu powiedziałem o tych grzmotach. Poza tym nie ma żadnych kosmolotów.
— Oczywiście, że są. Zobacz tam, widzisz te okrągłe rzeczy? To są iluminatory. Widać też dysze silników rakietowych.
— Skąd to wiesz?
Chudy zaczerwienił się.
— Czytałem. Mój tata ma książki na ten temat. Stare książki. Jeszcze przedwojenne.
— No tak. Teraz wiem, że ściemniasz. Przedwojenne książki!
— Mój tata musi je mieć. On wykłada na uniwersytecie. To jego praca.
Głos mu się podniósł i Rudy musiał go uspokajać.
— Chcesz, żeby nas usłyszeli? — wyszeptał oburzony.
— Dobra, ale to też jest kosmolot.
— Czekaj, Chudy, chcesz powiedzieć, że to jest statek kosmiczny z innego świata?
— A skąd ma być? Zobacz mój tata chodzi koło niego i chodzi. Gdyby to było coś innego, to nie byłby tak zainteresowany.
— Z innego świata! Gdzie tu są inne światy?
— Wszędzie. A co z innymi planetami? Inne planety to takie same światy jak nasz. No, może nie wszystkie. Inne gwiazdy też muszą mieć planety. Pewnie są miliardy planet.
Rudy poczuł się przytłoczony i oszołomiony.
— Jesteś wariat — wymamrotał.
— Tak, no to ci zaraz udowodnię.
— Ej, gdzie idziesz?
— Na dół. Idę zapytać tatę. Zakładam, że jemu uwierzysz. Uwierzysz, że profesor astronomii zna się... — poderwał się na nogi.
— Ej, chyba nie chcesz, żeby nas zobaczyli. Nie powinniśmy być tutaj. Chcesz, żeby zaczęli zadawać pytania i dowiedzieli się o naszych zwierzętach?
— Mam to gdzieś. Powiedziałeś, że jestem wariat.
— Kapuś! Obiecałeś, że nikomu nie powiesz.
— Ja im nie powiem, ale jak sami się domyślą, to będzie twoja wina, bo się kłócisz i mówisz, że jestem wariat.
— No dobra, cofam to — burknął Rudy.
— Niech będzie. Ale uważaj.
W pewien sposób Chudy czuł się zawiedziony. Chciał obejrzeć kosmolot z bliska. Nie mógł jednak, nawet w duchu, zdobyć się na złamanie przyrzeczenia tajemnicy, nie usprawiedliwiając tego chociaż osobistą obrazą.
— Jak na kosmolot, to strasznie mały — powiedział Rudy.
— Jasne, to jest na pewno statek zwiadowczy.
— Założę się, że tacie nie uda się wejść do środka tego złomu.
Chudy również tak sądził. To był słaby punkt jego rozumowania. Zaczął obserwować dorosłych.
Rudy wstał, całym sobą wyrażając znudzenie.
— Chodźmy już stąd. Mamy coś do zrobienia i nie możemy stracić całego dnia przyglądając się temu staremu kosmolotowi czy co to tam jest. Jeśli mamy być cyrkowcami, to musimy zadbać o nasze zwierzęta. W cyrku to jest pierwsza zasada, dbać o zwierzęta i — zakończył pouczającym tonem — to jest to, co mam zamiar teraz zrobić.
— Po co? — sprzeciwił się Chudy. — Dostały mnóstwo mięsa. Popatrzmy jeszcze.
— Tu już nie ma na co patrzeć. Poza tym tata i twój ojciec już wracają. Pewnie zaraz będzie obiad. Zastanów się, Chudy, nie możemy zachowywać się podejrzanie — argumentował Rudy — zaczną nas jeszcze wypytywać. Święty dymie, nigdy nie czytałeś żadnego kryminału? Jeśli chcesz zrobić jakąś dużą rzecz, tak żeby cię nie złapali, to w praktyce najważniejsze jest zachowywać się jak zawsze. Wtedy niczego nie będą podejrzewać. To pierwsza zasada...
— No dobra.
Chudy podniósł się z niechętnie. W tej chwili cyrk wydawał mu się raczej kiczowatym i tandetnym substytutem astronomicznej chwały i zastanawiał się, po co dał się wciągnąć w głupie plany Rudego.
Zeszli ze stoku, Chudy jak zawsze z tyłu.
— Wspaniała robota — powiedział Przemysłowiec. — Nigdy nie widziałem takiej konstrukcji.
— Tylko co w tym jest teraz wspaniałego — powiedział z goryczą Astronom — nic nie pozostało. Nie będzie drugiego lądowania. Ten statek odkrył życie na naszej planecie przez przypadek. Inni nie zbliżą się bardziej niż na tyle, by stwierdzić, że nie ma w naszym układzie super-gęstych planet.
— No cóż, chyba nie ma wątpliwości, że to było twarde lądowanie.
— Statek nie wydaje się być mocno uszkodzony. Gdyby ktoś przeżył, mogliby go naprawić.
— Gdyby przeżyli i tak nie byłoby handlu. Są całkowicie inni. Byłoby tylko mnóstwo kłopotów. W każdym bądź razie... sprawa zamknięta.
Weszli do domu. Przemysłowiec, jakby nic się nie stało, przywitał się z żoną.
— Obiad gotowy, kochanie.
— Obawiam się, że nie. Widzisz... — spojrzała z wahaniem na Astronoma.
— Coś się stało? — zapytał Przemysłowiec. — Wolisz nie mówić? Nasz gość z pewnością nie ma nic przeciwko naszej małej rodzinnej rozmowie.
— Proszę nie zwracać na mnie uwagi — mruknął Astronom. Poszedł przygnębiony w drugi koniec salonu.
— Naprawdę, kochanie, kucharka jest taka zdenerwowana — powiedziała szybko kobieta, zniżając głos. — Uspokajam ją od kilku godzin i naprawdę nie wiem, dlaczego Rudy to zrobił.
— Co takiego zrobił? — Przemysłowiec był bardziej rozbawiony niż zazwyczaj. Obaj z synem od wielu miesięcy przekonywali ją, by używała imienia „Rudy” zamiast absolutnie ośmieszającego (jak uważał malec) prawdziwego imienia.
— Zabrał większą część mielonego mięsa — powiedziała.
— Zjadł je?
— Mam nadzieję, że nie. Było surowe.
— To po co je zabrał?
— Nie mam pojęcia. Nie widziałam go od śniadania. A w międzyczasie kucharka dostała furii. Widziała go, jak wybiegał z kuchni, a miska z mielonym mięsem przeznaczonym na obiad, pozostała pusta. Musiała zmienić menu obiadowe, a znasz ją, będzie teraz nie do życia przez tydzień. Musisz z nim porozmawiać i zrób coś, żeby więcej w kuchni nie rozrabiał. Poza tym nic mu się nie stanie, jak przeprosi kucharkę.
— Och, daj spokój. Ona pracuje dla nas. Jeśli my nie narzekamy na zmianę menu, to dlaczego ona ma to robić?
— Bo jej przypada podwójna robota. Zapowiedziała, że się zwolni, a teraz trudno o dobrego kucharza. Pamiętasz jej poprzednika?
To był silny argument. Przemysłowiec rozejrzał się zmieszany.
— Chyba masz rację. Ale tu go, zdaje się, nie ma. Jak się zjawi, to z nim porozmawiam.
— Zrób to od razu. Właśnie przyszedł.
Rudy wszedł do domu i zapytał radośnie: — Jest już obiad? — Popatrzył kolejno na rodziców, zastanawiając się pospiesznie, dlaczego mu się tak przyglądają i dodał: — pójdę się umyć — po czym ruszył do drzwi.
— Zaczekaj, synu — powiedział Przemysłowiec.
— Tak, tato?
— A gdzie jest twój mały przyjaciel?
— Gdzieś tu się kręci — odpowiedział Rudy beztrosko. — Biegaliśmy w pobliżu i gdzieś mi zniknął. — Była to absolutna prawda i Rudy poczuł się na pewnym gruncie. — Mówiłem mu o obiedzie. Powiedziałem: „chyba już pora na obiad” i „musimy wracać do domu”. A on powiedział: „dobrze”, więc poszedłem i kiedy doszedłem do strumienia, obejrzałem się i...
Astronom, udający, że przegląda prasę, spojrzał znad gazety i przerwał to płynne sprawozdanie: — Nie martwiłbym się o mojego syna, jest całkiem zaradny. Nie czekajmy na niego z obiadem.
— Obiadu i tak jeszcze nie ma, panie doktorze — powiedział Przemysłowiec i znów zwrócił się do syna: — A jak już o tym mówimy, synu, to z powodu braku niektórych produktów. Masz coś na ten temat do powiedzenia?
— Ja, tato?
— Nie lubię, jak się mnie zmusza do szczegółowych wyjaśnień. Dlaczego zabrałeś mielone mięso?
— Mielone mięso?
— Tak, mielone mięso — Przemysłowiec czekał cierpliwie.
— Aaa! Miałem tak jakoś...
— Apetyt? — podsunął ojciec. — Na surowe mięso?
— No nie. Tak jakoś... potrzebowałem.
— A dokładnie, po co?
Rudy milczał, robiąc wrażenie zmieszanego.
— Jeśli mogę coś powiedzieć — ponownie wtrącił Astronom — pamięta pan, jak mój syn po śniadaniu przyszedł zapytać, czym się karmi zwierzęta?
— Ma pan rację. Jak mogłem zapomnieć. Spójrz na mnie, Rudy, wziąłeś to, bo trzymasz jakiegoś zwierzaka?
Rudy z oburzenia odzyskał głos.
— Masz na myśli, że Chudy przyszedł tutaj i powiedział, że ja mam zwierzę? Przyszedł i to powiedział? Powiedział, że mam zwierzę?
— Oczywiście, że nie. Po prostu zapytał, czym się karmi zwierzęta. Tylko tyle. Jeśli ci obiecał, że nic nikomu nie powie, to tego nie zrobił. Zdradziła cię własna głupota, to że wziąłeś coś bez pytania. To była kradzież. No więc, zapytam wprost, masz to zwierzę?
— Tak, tato — wyszeptał tak cicho, że ledwo było słychać.
— W porządku. Masz się go pozbyć. Rozumiesz?
— Rudy, czy chcesz przez to powiedzieć, że trzymasz mięsożerne zwierzę? — wtrąciła matka Rudego. — Mogło cię ugryźć. Może jest jadowite.
— To małe zwierzątka — wyjąkał Rudy. — Jak je dotknąć, to ledwo się ruszają.
— Zwierzątka? To ile ich jest?
— Dwa.
— I gdzie je trzymasz?
Przemysłowiec dotknął jej ręki. — Nie męcz już dzieciaka. Jeśli obiecał, że się ich pozbędzie, to tak zrobi i to już jest wystarczającą karą — powiedział cicho i więcej już o tej sprawie nie myślał.
Obiad był w połowie, kiedy do jadalni wszedł Chudy. Przez chwilę stał skonsternowany, po czym zawołał niemal histerycznym tonem: — Muszę porozmawiać z Rudym. Muszę mu coś powiedzieć.
Rudy spojrzał przestraszony.
— Synu, myślę, że jesteś niegrzeczny. Obiad czeka na ciebie — powiedział Astronom.
— Przepraszam, tato.
— Och, proszę mu nie robić wyrzutów — wtrąciła się żona Przemysłowca. — Niech sobie porozmawiają z Rudym, przecież to nie przeszkodzi w obiedzie.
— Muszę porozmawiać tylko z nim — nalegał Chudy.
— Tego już za wiele — powiedział Astronom z tą łagodnością w głosie, którą się, bez wątpliwości, stosuje na użytek osób postronnych, a pod którą łatwo można rozpoznać granicę tolerancji — siadaj.
Chudy usiadł, ale jadł tylko wtedy, gdy ktoś na niego spoglądał. I nawet to mu się nie bardzo udawało.
Rudy uchwycił jego wzrok. — Zwierzaki uciekły? — zapytał bezdźwięcznie.
Chudy lekko potrząsnął głową. — Nie, tylko...
Astronom spojrzał na niego i Chudy zamilkł.
Po obiedzie, Rudy wyślizgnął się z pokoju, nieznacznie kiwając na Chudego, żeby poszedł za nim.
W milczeniu pomaszerowali w kierunku strumienia.
— Słuchaj, co to za pomysł, żeby mówić mojemu tacie o karmieniu zwierząt? —Rudy zwrócił się nerwowo do swojego towarzysza.
— Ja mu nic nie mówiłem — zaprzeczył Chudy — zapytałem się tylko, czym się karmi zwierzęta. To wcale nie to samo, co powiedzieć, że je karmimy. Poza tym, Rudy, jest inna sprawa.
Ale Rudy nie pozbył się jeszcze swojej złości.
— A w ogóle, to gdzie żeś łaził? Myślałem, że poszedłeś do domu. Wsiedli na mnie, jakby to była moja wina, że cię nie ma.
— Właśnie chcę ci o tym powiedzieć, jeśli się zamkniesz na sekundę i pozwolisz mi mówić. Nie dajesz mi szansy.
— Dobra, więc gadaj, jeśli tak bardzo musisz coś powiedzieć.
— Właśnie próbuję. Poszedłem z powrotem do kosmolotu. Nikogo tam nie było i chciałem go obejrzeć.
— To nie jest kosmolot — powiedział Rudy ponuro. Nie miał nic do stracenia.
— Właśnie, że jest. Zajrzałem do środka. Można zajrzeć przez iluminatory. No więc zajrzałem i zobaczyłem trupy. — Wyglądał tak, jakby mu się robiło niedobrze. — Tam były trupy.
— Jakie trupy?
— Trupy zwierząt! — Chudemu załamał się głos. — Takich jak nasze! To nie są zwierzęta. To istoty z innej planety.
Rudy skamieniał na chwilę. Nawet nie pomyślał, że mógłby nie uwierzyć Chudemu. Chudy wyglądał zbyt szczerze jako posłaniec przynoszący złe wieści.
— O, kurcze — powiedział w końcu.
— No właśnie. I co teraz zrobimy? Jak się wykryje, to dadzą nam wciry? — Chudy zadrżał ze strachu.
— Najlepiej ich wypuśćmy — powiedział Rudy.
— Naskarżą na nas.
— Nie znają naszego języka. Przecież są z innej planety.
— No to co. Pamiętam, jak mój ojciec opowiadał mamie o czymś takim. Nie wiedzieli, że słucham. Opowiadał o jakichś gościach, którzy potrafią mówić umysłem. Telepateria czy coś takiego. Myślałem, że zmyśla.
— No tak. Święty dymie! A może by... Święty dymie! Wiem już — Rudy spojrzał na Chudego. — Tata kazał mi się ich pozbyć. Zakopmy ich gdzieś albo wrzućmy do strumienia.
— Kazał ci się ich pozbyć?
— Zmusił mnie do przyznania się, że mam zwierzęta, a potem powiedział: „pozbądź się ich”. A ja muszę słuchać ojca. Święty dymie, przecież to mój tata.
Panika Chudego nieznacznie zelżała. To wyjście było w pełni legalne.
— Dobrze, więc zróbmy to zaraz, zanim nas znajdą. O kurcze, jak się dowiedzą, to mamy przesrane.
Popędzani strachem rzucili się biegiem w kierunku stodoły.
Teraz gdy patrzyli na nich, jak na „ludzi” wszystko wyglądało inaczej. Jako zwierzęta byli interesujący; jako „ludzie” paskudni. Ich oczy, przedtem małe przedmioty bez znaczenia, teraz wydawały się śledzić ich z jawną wrogością.
— Ale hałasują — powiedział Chudy ledwo słyszalnym szeptem.
— Chyba coś mówią — stwierdził Rudy. Zabawne, ale wcześniej, gdy słyszeli te dźwięki, nie miało to dla nich żadnego znaczenia. Starali się nie podchodzić za blisko.
Zdjęli płótno, ale wciąż tylko patrzyli. Chudy zwrócił uwagę, że mielone mięso pozostało nietknięte.
— Zrobisz coś? — zapytał Rudego.
— Może ty?
— To ty ich znalazłeś.
— Więc teraz kolej na ciebie.
— A dlaczego? Ty ich znalazłeś. To wszystko twoja wina. Ja tylko patrzyłem.
— Przyłączyłeś się i dobrze o tym wiesz.
— Mam to gdzieś. Znalazłeś ich, tak powiem, gdy przyjdą nas tu szukać.
— No dobra — powiedział Rudy. Myśl o konsekwencjach skłoniła go do działania. Sięgnął do drzwiczek klatki.
— Zaczekaj! — krzyknął Chudy.
— A teraz co znowu? — Rudy chętnie cofnął się.
— Jeden z nich ma przy sobie coś, co wygląda na żelazo albo coś podobnego.
— Gdzie?
— Tam. Widziałem to już przedtem, ale myślałem, że to jakaś jego część. Jeśli to jednak „ludzie”, to może to jest pistolet dezintegratorowy.
— Co takiego?
— Czytałem o tym w przedwojennych książkach. Większość ludzi ze statków kosmicznych ma pistolety dezintegratorowe. Kierują je w ciebie i jesteś zdezintegratorowany.
— Jak dotąd nie kierowali — zauważył Rudy, ale bez przekonania.
— Mam to gdzieś. Nie będę tu sterczał i narażał się na zdezintegratorowanie. Wołam ojca.
— Tchórzliwy kot. Żółty tchórzliwy kot.
— Mam to gdzieś. Możesz mnie nazywać, jak chcesz, ale jak ich teraz rozdrażnisz, to cię zdezintegratorują. Zobaczysz, to będzie twoja wina.
Poszedł w kierunku wąskich spiralnych schodów prowadzących na dół, spojrzał i cofnął się.
Na górę, lekko dysząc z wysiłku, wchodziła matka Rudego. Uśmiechnęła się sucho do Chudego, z racji tego, że był gościem.
— Rudy, Rudy, jesteś tam? Nie próbuj się chować. Wiem, że tam je trzymasz. Kucharka widziała, dokąd biegniesz z mięsem.
— Dzień dobry, mamo — powiedział Rudy drżącym głosem.
— Pokażesz mi te paskudne stworzenia? Chcę zobaczyć, jak się ich pozbywasz.
To był koniec! Mimo nieuniknionej solidnej kary, Rudy poczuł, jak mu kamień spada z serca. Przynajmniej dalsze decyzje już nie należały do niego.
— Tutaj, mamo. Nic im nie zrobiłem. Nie wiedziałem. Oni po prostu wyglądali jak małe zwierzęta i pomyślałem, że pozwolisz mi je zatrzymać. Nie wziąłbym tego mięsa, gdyby nie to, że nie chcieli jeść trawy i liści, a nie mogliśmy znaleźć orzechów ani jagód. Kucharka nigdy mi nie pozwala wziąć niczego, inaczej bym ją zapytał. Nie wiedziałem, że to na obiad...
Mówił tak przejęty strachem, że nie zauważył, iż matka go nie słyszy; że wpiła wytrzeszczone oczy w klatkę i że krzyczy cienkim, przeraźliwym głosem.
W chwili, gdy usłyszeli krzyk, Astronom właśnie mówił: — Cichy pogrzeb, to jedyne, co teraz możemy zrobić. Nie ma sensu tego rozgłaszać.
Gdy do nich dobiegła, wciąż jeszcze nie mogła dojść do siebie. Kilka minut minęło, zanim mąż zrozumiał cokolwiek.
— Mówię ci, oni są w stodole — powiedziała w końcu. — Nie wiem, co to jest. Nie, nie... — powstrzymała go, gdy ruszył w tamtym kierunku — nie chodź tam — powiedziała — poślij kogoś ze strzelbą. Mówię ci, nigdy nie widziałam czegoś takiego. Takie małe, straszne bestie z... z... Nie mogę tego opisać. Jak pomyślę, że Rudy ich dotykał i próbował karmić mięsem. Trzymał je i karmił mięsem.
— Ja tylko... — zaczął Rudy.
— To nie tak... — dodał Chudy.
— Chłopcy, marsz do domu — powiedział szybko Przemysłowiec. — Już dosyć dzisiaj narozrabialiście. Ani słowa; ani słowa! Nie interesuje mnie, co macie do powiedzenia. Jak będzie po wszystkim, wysłucham was. A co do ciebie, Rudy, to myślę, że nie ominie cię odpowiednia kara.
Odwrócił się do żony.
— Wszystko jedno, co to za zwierzęta, musimy je zabić — po czym dodał po cichu, tak żeby dzieci nie słyszały: — Daj spokój. Dzieciom nic się nie stało i nie zrobiły nic strasznego. Znalazły sobie nową zabawkę.
— Przepraszam panią — wtrącił Astronom wyraźnie wzburzony — czy może pani opisać te zwierzęta?
Potrząsnęła przecząco głową. Nie była w stanie wykrztusić słowa.
— A może pani powiedzieć, czy one...
— Przykro mi — powiedział Przemysłowiec przepraszającym tonem — ale będzie lepiej, jak się nią zajmę. Wybaczy pan?
— Tylko jedną chwilę. Proszę. Jedną chwilę. Pani powiedziała, że nigdy przedtem nie widziała takich zwierząt. To z pewnością nie jest normalne, że na farmie takiej jak ta, można znaleźć całkowicie nieznane zwierzęta.
— Przykro mi. Zostawmy na później tę rozmowę.
— Chyba, że te nieznane zwierzęta wylądowały dzisiaj w nocy.
Przemysłowiec zostawił żonę. — Co pan sugeruje?
— Że lepiej będzie, jak pójdziemy do tej stodoły, proszę pana!
Przemysłowiec spoglądał przez chwilę, po czym odwrócił się i gwałtownie pobiegł, w całkiem niezwyczajny dla niego sposób. Astronom podążył za nim, ignorując kobiece jęki.
Przemysłowiec przyjrzał się, spojrzał na Astronoma, po czym znów popatrzył.
— To oni?
— Oni — odpowiedział Astronom. — Nie wątpię, że my też wyglądamy dla nich dziwnie i odpychająco.
— Co mówią?
— No cóż, że jest im niewygodnie, są zmęczeni i nawet trochę chorzy, ale nic poważnego im się nie stało, i że malcy traktowali ich dobrze.
— Traktowali ich dobrze? Schwytali, wsadzili do klatki, karmili trawą i surowym mięsem. Niech mi pan powie, jak mogę z nimi rozmawiać.
— To może zabrać trochę czasu. Proszę myśleć do nich. Próbować nasłuchiwać. Nauczy się pan, ale pewnie nie od razu.
Przemysłowiec próbował. Krzywił się z wysiłku, myśląc wciąż i wciąż: — Dzieci nie wiedziały, kim jesteście.
I nagle w jego głowie pojawiła się myśl: — Zdawaliśmy sobie z tego sprawę, a ponieważ wiedzieliśmy, że dbają o nas zgodnie ze swoimi wyobrażeniami, staraliśmy się nie zrobić im krzywdy.
— Nie zrobić im krzywdy? — pomyślał Przemysłowiec, równocześnie, w napięciu, wypowiadając to na głos.
— No tak — nadeszła myśl w odpowiedzi — jesteśmy uzbrojeni.
Jedno z małych odpychających stworzeń w klatce uniosło metalowy przedmiot i nagle w dachu klatki pojawiła się dziura, a następna w dachu stodoły, obie opalone na krawędziach.
— Mamy nadzieję — odebrał myśl stworzenia — że nie będzie problemu z naprawą.
Przemysłowiec stwierdził, że nie da rady odpowiednio skierować myśli i zwrócił się do Astronoma: — I mając taką broń pozwolili się złapać i wsadzić do klatki.
— Nie mogliśmy zrobić krzywdy dzieciom istot inteligentnych — nadeszła spokojna myśl.
Zmierzchało. Przemysłowiec całkowicie przeoczył kolację i nawet sobie z tego nie zdawał sprawy.
— Myśli pan, że ten statek poleci? — zapytał.
— Jeśli tak twierdzą — odpowiedział Astronom — to z pewnością poleci. Mam nadzieję, że wkrótce powrócą.
— A gdy wrócą — oświadczył z przekonaniem Przemysłowiec — ja dotrzymam umowy. Co więcej, poruszę niebo i ziemię, by świat ich zaakceptował. Myliłem się całkowicie. Stworzenia, które mimo takiej prowokacji, nie chciały zrobić krzywdy dzieciom. Wie pan co... Trochę się wstydzę o tym mówić...
— Tak? O czym?
— Te dzieciaki. Pana i mój. Jestem z nich prawie dumny. Niech pan sobie wyobrazi, złapali te stworzenia, karmili, a przynajmniej próbowali, i trzymali w ukryciu. A najbardziej zdumiewający jest cel tego wszystkiego. Rudy przyznał się, że to był jego pomysł, żeby dostać dzięki nim pracę w cyrku. Wyobraża pan sobie?
— Ach te dzieci — powiedział astronom.
— Kiedy startujemy — zapytał Kupiec.
— Za pół godziny — odpowiedział Odkrywca. Czekała ich długa podróż. Pozostałe siedemnaście osób załogi zginęło. Ich prochy miały pozostać na tej obcej planecie. Wracali okaleczonym statkiem, a cały ciężar pilotażu spadał wyłącznie na jego barki.
— To było niezłe posunięcie biznesowe, żeby nie robić krzywdy tym młodym. Dostaniemy bardzo dobre warunki; naprawdę bardzo dobre warunki.
Interesy, pomyślał Odkrywca.
— Ustawili się, żeby oglądać nasz start. Wszyscy. Nie sądzisz, że są zbyt blisko? Lepiej, żebyśmy, na obecnym etapie, nie upiekli kogoś podczas startu.
— Są bezpieczni.
— Paskudnie wyglądają, nie uważasz?
— Wystarczająco przyjemni, wewnątrz. Są całkowicie przyjacielsko nastawieni.
— Po wyglądzie trudno uwierzyć. Ten młody, ten co nas złapał...
— Rudy, tak go nazywają — podpowiedział Odkrywca.
— Dziwne imię jak na takiego potwora. Rozśmieszył mnie. Żal mu, że odlatujemy. Niezupełnie rozumiem dlaczego. O ile zrozumiałem, to stracił jakąś okazję, w jakiejś organizacji, czy coś takiego, nie mogłem zrozumieć.
— W cyrku — powiedział krótko Odkrywca.
— Co? Bezczelny potwór.
— Dlaczego nie? A co ty byś zrobił, gdybyś znalazł jego, wędrującego po twoim rodzinnym świecie; gdybyś znalazł go śpiącego w trawie na Ziemi, czerwone szypułki, sześć nóg, macki i tak dalej?
Rudy obserwował startujący statek. Czerwone szypułki, od których pochodziło jego przezwisko, drżały do ostatniej chwili z żalu za straconą okazją, a znajdujące się na ich końcach oczy wypełniły się wypływającymi żółtawymi kryształkami, odpowiednikiem ziemskich łez.
przełożył Ireneusz Dybczyński
ilustracje: Schecterson
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.