„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Gdyby Mack Reynolds (nie mówiąc już o Marksie i Engelsie) ożył dzisiaj, pewnie by się zdziwił, że stan światowej gospodarki zależy przede wszystkim od wirtualnych manipulacji wirtualnymi pieniędzmi w wirtualnym wnętrzu komputerów (co tam Marks, sam się nie mogę nadziwić). Czyżby przypadkiem wyjawił się prawdziwy powód zakończenia zimnej wojny. To chyba zbyt daleko idące wnioski. Reynolds napisał sporo utworów umieszczonych w ekstrapolowanej scenerii ówczesnych bloków politycznych. Nie wiem, czy to można nazwać cyklem, chyba nie, niemniej poniższe opowiadanie jest ich reprezentatywnym przykładem. Zostało opublikowane w Astounding Science Fiction, w lutym 1960 r.
Dwie wielkie orkiestry zagrzmiały w wojskowym rytmie, najwyraźniej próbując zagłuszyć się wzajemnie dźwiękowym götterdämmerungiem1 „Międzynarodówki” i „Gwiaździstego sztandaru”.
Uwaga wszystkich skierowała się na dwa szeregi wojska, różniące się powierzchownie mundurami i bronią, ale drobiazgowo dopasowane do siebie i w zasadzie zupełnie takie same. Tysiąc dłoni oparło się na kolbach tysiąca pistoletów maszynowych.
Marszałek Władymir Ignatow pomaszerował między nimi sztywnym krokiem człowieka nawykłego do butów kawaleryjskich. Otaczała go grupa podwładnych o kamiennych obliczach, nikt jednak nie miał zimniejszego spojrzenia od niego.
W wejściu do sali konferencyjnej zatrzymał się, odwrócił i zaczekał.
Do drugiego końca szeregu żołnierzy podjechał samochód i wysiadło z niego kilka osób. Większość była ubrana po cywilnemu, niektórzy z nich nieśli aktówki. Teraz była ich kolej na przejście szpalerem.
Na przedzie szedł James Warren Donlevy, uśmiechając się lekko i spoglądając żywo – to tu, to tam – okiem polityka, jakby się bał przeoczyć i nie powitać jakiegoś wyborcy, kogoś znanego lub uważającego się za znanego.
Wyciągnął rękę do powitania, zanim to zrobił Władymir Ignatow.
— Witam waszą ekscelencję — powiedział.
Ignatow sztywno podał mu rękę. Potrząsali dłońmi tak długo, jak wymagał tego protokół.
Marszałek polny wskazał drzwi do sali konferencyjnej.
— Nie ma powodu, by tracić czas, panie prezydencie — powiedział.
— Bardzo słusznie — odparł Donlevy.
Drzwi zamknęły się za nimi i obaj mężczyźni – jeden w mundurze obwieszonym medalami, drugi w eleganckim cywilnym garniturze – odwrócili się do siebie.
— Miło cię znów widzieć, Wowa. Jak tam Olga i maleństwo?
— Już dwa maleństwa — odpowiedział z uśmiechem marszałek. — Nie śledzisz wiadomości, Jim. A co u Marty? — podali sobie ręce.
— Nie za bardzo — odpowiedział, krzywiąc się Jim. — Martwię się. Jakiś nowy typ raka. Jak tyko uda się nam znaleźć lekarstwo na jeden, zaraz pojawiają się dwa nowe. Macie jakieś postępy w badaniach raka?
Wowa zdjął bluzę mundurową, powiesił ją na oparciu krzesła, po czym zaczął rozpinać ciasny i wysoki wojskowy kołnierzyk.
— Zupełnie się w tym nie orientuję, Jim, ale myślę, że to jedyna dziedzina, w której możecie polegać na tym, że wszystko, co wiemy, znajduje się w ogólnie dostępnych czasopismach naukowych, a nasi ludzie wymieniają się z waszymi. Ale gdy wrócę do domu, to popytam. Wiesz, nigdy nie wiadomo, może dla was to nowy rodzaj, a u nas już dawno go rozpracowano.
— Tak, masz rację — zgodził się Jim. — Wielkie dzięki. — Przeszedł przez pokój w kierunku ruchomego barku. — Napijesz się? Whisky, wódka, rum... jest lód.
Wowa rzucił się na jeden z głębokich foteli ustawionych wokół stołu.
— Byle nie wódka — skrzywił się. — Nie mam dzisiaj patriotycznego nastroju. Może jakiś zimny drink, z kolą?
— Cuba libre? — zapytał Jim. — Zaraz będzie. Słuchaj, a może wolisz rozmawiać po rosyjsku?
— Nie, nie — odpowiedział Wowa. — Mój angielski robi się chropawy. Potrzebuję praktyki.
Jim przyniósł szklanki i postawił na stole. Ściągnął marynarkę i poluzował krawat.
— O boże, jaki jestem zmachany — powiedział. — To wszystko strasznie mnie męczy.
Wowa pociągnął ze swojej szklanki.
— W naszej sytuacji możemy równie dobrze, dla zabicia czasu, pogadać i o tym. Przyznaj się Jim, czy ty naprawdę wierzysz w Boga? Czy po tym wszystkim, co spotkało rasę ludzką, naprawdę wierzysz w jakieś boskie przewodnictwo? — Wowa wykrzywił sarkastycznie wargi.
— Nie wiem — odpowiedział Jim, rozluźniając się. — Chyba tak. Wychowałem się w religijnej rodzinie. A ty, jak przypuszczam, wychowałeś się w niewierzącej. — Uniósł ramiona nieznacznie nimi wzruszając. — Żaden z nas, zdaje się, nigdy nie deklarował się w tej dziedzinie zbyt otwarcie.
Wowa parsknął.
— Nigdy się nad tym w ten sposób nie zastanawiałem — przyznał. — U nas zwykle traktuje się z pogardą wszystkich trzymających się starych wierzeń. Nie ma już ich zbyt wielu.
— O, myślę, że jest ich więcej, niż się do tego przyznajecie.
Wowa potrząsnął ciężką głową.
— Nie ma, naprawdę nie ma. To są przeważnie czubki. Zauważyłeś może, że nonkonformiści, wszystko jedno gdzie, to zwykle są czubki? Ludzie, którzy u was przyznają się do przynależności do naszych organizacji zwykle mają dziki wzrok i potargane włosy, zapewniam cię. Z kolei nasi obywatele, którzy odwołują się do waszego systemu, waszej religii i tego typu rzeczy, to również czubki. To się stosuje zarówno do religii jak i polityki. W twoim kraju nonkonformistą jest ateista, a w moim chrześcijanin. Jeden i drugi jest czubkiem.
Jim roześmiał się i pociągnął drinka.
— Jak długo musimy tu siedzieć? — zapytał Wowa i ziewnął.
— Nie wiem. Przypuszczam, że jak długo chcemy.
— Tak? No to zróbmy sobie po jeszcze jednym drinku? Ja zrobię. Ile tej koli trzeba nalać?
Jim powiedział mu, a gdy tamten nalewał drinki, zapytał:
— W tym roku upierasz się przy tym samym?
— Muszę — odpowiedział Wowa przez ramię. — A mam inne wyjście?
— Nie wiem. U nas szykuje się niebotyczna depresja, pomimo tego, że połowa gospodarki produkuje pełną parą materiały obronne.
Wowa zachichotał.
— Materiały obronne! Ciekaw jestem, czy kiedykolwiek w historii ludzkiej rasy ktoś kiedyś przyznał, że produkuje materiały ofensywne.
— No cóż, wy to nazywacie tak samo. Cały wasz potencjał wojskowy jest do celów obronnych. A nasz, według waszej prasy oczywiście, jest ofensywny.
— Jasne — przyznał Wowa.
Przyniósł szklanki i jedną z nich podał Jimowi. Rzucił się z powrotem na fotel i poluzował sobie guziki spodni.
— Jim — zapytał Wowa — dlaczego wasza gospodarka nie orientuje się bardziej na roboty publiczne, lepsze drogi, zalesianie, budowa instalacji wodnych i tym podobne?
— Wowa jesteś zbyt dobrym ekonomistą na takie pytania — odpowiedział Jim zmęczonym głosem. — Czy wasz Marks, a może Endels, nie napisał kiedyś takiej małej książki na ten temat? Już teraz mamy nadprodukcję. Produkujemy więcej niż możemy sprzedać.
— Nie mówiłem o tym, żeby wasz rząd zbudował więcej hut. Miałem na myśli tamy, drogi, tego typu rzeczy. Możecie w to włożyć miliardy i mieć potem z tego pożytek. Obaj wiemy, że ta broń nigdy nie będzie wykorzystana. Nie może być.
Jim odpowiedział, wyliczając na palcach.
— Już teraz produkujemy więcej produktów rolnych, niż wiemy, co z nimi zrobić. Gdy zbudujemy więcej tam, przybędzie terenów uprawnych i nadmiar się powiększy. Jeśli zbudujemy więcej dróg, będzie sprawniejszy transport, a to oznacza mniej ludzi potrzebnych do tego samego tonażu i spowoduje bezrobocie w transporcie. Jeśli zaczniemy zalesiać, to za jakiś czas ceny drewna spadną i ludzie z przemysłu drzewnego zaczną się buntować. Nie — potrząsnął głową — jest tylko jeden sposób bezpiecznego pozbycia się nadwyżek i wykorzystania siły roboczej – wojna, zimna lub nie.
— Może i tak. — Wowa wzruszył ramionami.
— Oczywiście. To jak budowa piramid. — Jim kwaśno wykrzywił usta. — Ale skoro już jesteśmy przy pytaniach o sposób życia, to kiedy wasze państwo ma zamiar zaniknąć?
— Co takiego? — ożywił się Wowa.
— No, według waszego uświęconego założyciela, kiedy lud już osiągnie pełnię władzy, struktury państwa zaczną zanikać, klasa rządząca odejdzie i nastanie utopia. Minęło już tyle czasu, a wasze państwo wciąż ma więcej władzy od naszego.
Wowa parsknął.
— Jak mamy zlikwidować Państwo, gdy wciąż nam grozi kapitalistyczna agresja?
— Aa!
— Wiesz dobrze, Jim — ciągnął Wowa — że jedyny sposób, aby moja partia utrzymała się przy władzy, to ciągłe bicie w bębny i przekonywanie ludzi do coraz większych poświęceń w obliczu waszego zagrożenia. Czy to nie starożytni Rzymianie wymyślili tę maksymę, że gdy masz kłopoty w kraju znajdź zagrożenie za granicą?
— Jesteś dzisiaj wyjątkowo szczery — powiedział Jim. — Ale na tym polega jedna z przyjemności tych spotkań, że żaden z nas nie ucieka się do hipokryzji. Nie możesz jednak utrzymywać tego napięcia bez końca.
— Jim, chciałeś powiedzieć, że my obaj nie możemy utrzymywać tego napięcia bez końca. A kiedy to się skończy? No cóż, ja osobiście, nie widzę możliwości, żeby moja partia ustąpiła bez krwawej łaźni. — Skrzywił się kwaśno. — Ja byłbym wtedy pierwszą ofiarą, więc staram się odsunąć ten moment jak najdalej w czasie. To jest jak trzymanie tygrysa za ogon, Jim. Nie możemy go puścić.
— Szczęśliwie ja tego tak nie odczuwam — powiedział Jim. Wstał i podszedł do panoramicznego okna zajmującego całą ścianę. Za oknem widać było górską panoramę. Spojrzał do góry na niebo.
Wowa podszedł do niego ze szklanką w ręku.
— Być może wasza sytuacja nie jest dokładnie taka sama jak nasza, ale gdyby w tej waszej opartej na przemyśle zbrojeniowym gospodarce przydarzył się nagły pokój, to byłyby strasznie wielkie zmiany. Mielibyście kryzys, o jakim wam się nigdy nawet nie śniło. Spójrzmy na to realnie, Jim, żaden z nas nie może sobie pozwolić na pokój.
— No cóż, obaj od dawna zdajemy sobie z tego sprawę.
Popatrzyli ponuro na odległą jasno błyszczącą Ziemię i niewielkie słońce niedaleko od niej.
— Czasem się zastanawiam, czy nie było lepiej przerwać tę rywalizację, gdy ludzie zaczynali kolonizować Wenus i Marsa, zrobić to razem, a nie wy swoje i my swoje. Mogła tym wtedy zarządzać ta organizacja...
— Narody Zjednoczone? — podsunął Wowa.
— ...a gdy spadły bomby, być może te światy doszłyby do czegoś... hm... lepszego.
— Może. — Wowa wzruszył ramionami. — Zastanawiam się często, jak to się zaczęło? Kto skrzesał iskrę.
— Szczęściem na obu planetach było wystarczająco dużo kolonistów, by zacząć wszystko od początku — powiedział Jim. — Co za różnica, więc, kto skrzesał iskrę?
— Myślę, że żadna. — Wowa zaczął zapinać kołnierzyk i poprawiać ubranie. — No to co, wychodzimy i oświadczamy roztrzęsionym tłumom, że jeszcze raz udało się zawrzeć chwiejną ugodę? Ugodę, która przetrwa do kolejnego spotkania na szczycie.
Przełożył Ireneusz Dybczyński
Autor ilustracji: Kelly Freas
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.