„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Opowiadanie „Flecista” jest pierwszym opowiadaniem z serii marsjańskich. Po raz pierwszy ukazało się wiosną 1940 roku w czwartym numerze fanzinu „Futuria Fantasia”, wydawanego przez Raya Bradbury'ego, i było podpisane pseudonimem Ron Reynolds.
— O boże! On znów tam jest! Tam! Zobacz! — zakrakał starzec, wskazując palcem na kurhan. — Znów ten Flecista! Zwariowany pomyleniec. Co roku to samo!
Siedzący u stóp starca marsjański chłopiec pogrzebał w ziemi chudą czerwonawą stopą i skierował swe duże zielone oczy na Flecistę, stojącego na kurhanie.
— Po co on to robi? — zapytał.
— Co? — Na skórzastej twarzy starca uwydatniła się plątanina zmarszczek. — Jest szalony i tyle. Stoi tam od zachodu słońca i wygrywa swoje melodie aż po świt.
Wysoki dźwięk fletu niósł się się w półmroku, odbijał echem od wzgórz i zanikał, gubiąc się w melancholijnej ciszy. Potem znów wybuchał głośnym, wysokim, szalonym, płaczliwym i przenikliwym tonem.
Flecista był wysokim, wychudzonym mężczyzną, o twarzy bladej jak księżyce Marsa i fioletowoniebieskich oczach. Stał na łagodnym tle ciemniejącego nieba, przyciskając swój flet do warg i grając. Flecista – sylwetka, symbol, melodia.
— Skąd on się wziął, ten Flecista? — zapytał marsjański chłopiec.
— Z Wenus. — Starzec nabił swoją fajkę. — Jakieś dwadzieścia lat temu, lub więcej, rakietą Ziemian. Ja przyleciałem tym samym statkiem, lecąc z Ziemi, siedzieliśmy obok siebie na podwójnym fotelu.
— Jak on się nazywa? — dopytywał się zaciekawiony chłopiec.
— Nie pamiętam. Chyba nigdy nie wiedziałem.
Pojawił się niewyraźny szeleszczący dźwięk. Flecista wciąż grał, nie zwracając na to uwagi. Z ciemności, zza obsypanego gwiazdami horyzontu, wychynął tajemniczy kształt, pnąc się wyżej i wyżej.
— Mars umiera — powiedział starzec. — Nic poważnego tu się nie dzieje. A Flecista, wydaje mi się, jest zesłańcem.
Gwiazdy zadrżały jak odbite w wodzie, tańcząc w rytm muzyki.
— Tak, zesłańcem — ciągnął starzec. — Jak trędowaty. Nazywali go Wspaniały. Był typowym reprezentantem wenusjańskiej kultury, zanim przybyli tam Ziemianie ze swoimi chciwymi korporacjami i licencjonowanymi ladacznicami. Ziemianie wyjęli go spod prawa i zesłali tutaj, na Marsa, żeby dożył swoich dni.
— Mars umiera — powtórzył chłopiec. — Umierający świat. A ilu jest Marsjan?
Starzec zachichotał.
— Przypuszczam, że ty, chłopcze, jesteś pewnie ostatnim Marsjaninem czystej krwi. Niemniej są tu miliony innych.
— A gdzie oni są? Nigdy ich nie widziałem.
— Bo jesteś jeszcze młody. Wielu rzeczy nie widziałeś, wielu nie poznałeś.
— To gdzie oni są?
— Gdzieś tam, za górami, za wyschniętymi morzami, za horyzontem, a także w jaskiniach, na północy, daleko stąd pod ziemią.
— Dlaczego?
— Dlaczego? Trudno powiedzieć. Kiedyś to była wspaniała rasa. Ale coś się z nimi stało, zmieniło ich. Teraz są stworzeniami pozbawionymi rozumu, okrutnymi bestiami.
— Czy Ziemianie są właścicielami Marsa? — Oczy malca skierowały się ku błyszczącej planecie nad głową, zielonej planecie.
— Tak, całego Marsa. Ziemianie mają tutaj trzy miasta, a w każdym mieszka tysiąc osób. Najbliższe z nich jest o milę stąd, przy drodze. Grupa niewielkich metalowych budynków, przypominających bąble. Ludzie z Ziemi, pozamykani w skafandry kosmiczne, krzątają się pomiędzy nimi jak mrówki. Są górnikami. Wdzierają się swoimi ogromnymi maszynami do wnętrza naszej planety i wydobywają nasze bezcenne życiowe soki z jej mineralnych arterii.
— I to wszystko?
— I to wszystko. — Starzec potrząsnął smutno głową. — Bez kultury, bez sztuki, bez celu. Chciwi, beznadziejni Ziemianie.
— A pozostałe miasta? Gdzie są?
— Drugie jest też przy tej brukowanej drodze, pięć mil stąd, a trzecie jeszcze dalej, o jakieś pięćset mil.
— To dobrze, że mieszkam tu z tobą, samotnie. — Głowa chłopca kiwała się sennie. — Nie lubię ludzi z Ziemi. To grabieżcy.
— Zawsze tacy byli. Ale któregoś dnia — mówił starzec — ich los się dopełni. Dosyć już nabluźnili. Przecież nie mogą mieć na własność całej planety i oczekiwać jedynie coraz większego luksusu dla swoich spasionych leniwych ciał. Któregoś dnia...! — Jego głos podniósł się wysoko, dopasowując rytm i ton do dzikiej muzyki Flecisty.
Dzikiej muzyki, szalonej muzyki, poruszającej muzyki. Muzyki zdolnej poderwać dzikusa do czynu. Muzyki zmieniającej ludzki los!
— Co to jest? — zapytał chłopiec.
— Wiersz — powiedział starzec. — Wiersz, który napisałem kilka dni temu. Mam przeczucie, że wkrótce coś się wydarzy. Pieśń Flecisty staje się coraz bardziej natarczywa. Na początku, dwadzieścia lat temu, grał tylko przez kilka nocy w roku, a teraz, przez ostatnie trzy lata, gdy planeta umiera, gra w lato każdej nocy, aż do świtu.
— Każ dzikusom? — Chłopiec usiadł prosto. — Jakim dzikusom?
— Tamtym!
Ze szczytów wzgórz oświetlonych światłem gwiazd szumiąc spływały liczne gromady stłoczonej czerni. Muzyka załkała jeszcze wyżej i wyżej.
— Dalszy ciąg wiersza? — zapytał chłopiec.
— To nie mój. To wiersz z Ziemi, sprzed siedemdziesięciu lat1. Uczyłem się go w szkole.
— Dziwna jest ta muzyka. — Oczy chłopca rozbłysły zainteresowaniem. — Rozgrzewa mnie w środku. Sprawia, że ogarnia mnie gniew. Dlaczego?
— Bo ta muzyka ma swój cel.
— Jaki cel?
— Dowiemy się o świcie. Muzyka, to język zrozumiały dla wszystkich, rozumnych lub nie, dzikich i cywilizowanych. Ten Flecista zna swoją muzykę, tak jak bóg zna swoje niebo. Komponował swój hymn czynu i nienawiści przez dwadzieścia lat, a tej nocy prawdopodobnie rozegra się finał. Na początku, przed wielu laty, gdy grał, spod ziemi dochodził jedynie pomruk nieartykułowanych głosów. Pięć lat temu przywołał głosy i stworzenia z jaskiń na szczyty wzgórz. Dzisiaj, po raz pierwszy, horda czarnych wylała się na szlak prowadzący do naszej rudery, w kierunku drogi, w kierunku ludzkich miast!
Muzyka łkała coraz wyżej i szybciej, coraz bardziej szalenie, wypełniając trwogą nocne powietrze, szarpiąc gwiazdy w ich niewzruszonych posadach. Flecista wyprostował się, miał teraz sześć stóp, albo więcej, jego chuda postać, odziana w brązową szatę, kołysała się na wszystkie strony. Czarna masa spływała ze wzgórz jak macki ameby i zlewała się razem, szumiąc i bełkocząc.
— Idź do środka i schowaj się — powiedział starzec. — Jesteś młody, musisz żyć, by zaludnić nowy Mars. Dziś nastąpi koniec starego, a jutro zacznie się nowy! Ludzi z Ziemi czeka śmierć! — Tamten grał wciąż wyżej i wyżej. — Śmierć! Oni idą napaść na Ziemian, zniszczyć ich miasta, zabrać ich rakiety. A potem, na statkach ludzi, na Ziemię! Przewrót! Rewolucja! Zemsta! Powstanie nowa cywilizacja! Potwory zajmą miejsce ludzi, a ludzka chciwość znajdzie swój kres. — Grał coraz przenikliwiej, głośniej, wyżej. Grał w szalonym tempie. — Flecista. Ten Wspaniały. Ten, który od lat czekał na dzisiejszą noc, na powrót na Wenus, by odtworzyć chwałę swojej cywilizacji! Na powrót Sztuki!
— Ale ci wynaturzeni Marsjanie, to dzikusy — wykrzyknął chłopiec.
— Ludzie to dzikusy. Wstyd mi, że jestem człowiekiem — powiedział starzec, drżąc. — Tak, te stworzenia są dzikusami, ale dzięki muzyce te bestie się nauczą. Muzyka w różnej formie, muzyka dla pokoju, muzyka dla miłości, muzyka dla nienawiści i muzyka dla śmierci. Flecista i jego potomstwo stworzą nowy ład. Wieczny!
Forpoczty bełkoczących czarnych stworzeń, podobnych do ludzi, pobiegły drogą. W powietrzu rozszedł się dziwny ostry zapach. Flecista zszedł ze swego wzgórza na drogę i poszedł po kocich łbach w kierunku miasta.
— Graj flecisto jeszcze raz! — rozdarł się starzec. — Idźcie, zabijcie, by znów żyć! Przywróćcie nam miłość i sztukę. Graj Flecisto! Ja płaczę! — A do chłopca: — Ukryj się dziecko, ukryj się szybko, zanim tu przyjdą! Szybko!
I dziecko, płacząc, pobiegło do małej chaty, gdzie ukrywało się całą noc.
Kotłując się, skacząc, biegnąc, miotając się, podskakując i krzycząc, nowa ludzkość zalała ludzkie miasta, ludzkie rakiety i kopalnie. To pieśń Flecisty! Gwiazdy zadrżały. Wiatry ucichły. Nocne ptaki przestały śpiewać. Echa rozbrzmiewały jedynie głosami tych, którzy szli, niosąc nowy rozum. Wir czerni zagarnął i zmiótł krzyczącego starca. Na drogę, gdzie odrażające tłumy, spływające ze wzgórz, wylewające się z jaskiń, jak ogromne macki bestii kłębiły się wokół i wewnątrz Miast Człowieka.
Wzdychając, podskakując, niosąc hałas i zniszczenie!
Rakiety na niebie.
Karabiny. Śmierć.
A w końcu, o bladym świcie, wspomnienie – echo głosu starca.
A chłopiec powstał, by stworzyć od nowa nowy świat, z nową towarzyszką.
Wspominając głos starca: — Graj flecisto jeszcze raz. On grał, a ja płakałem.
Nastał nowy dzień.
Przełożył Ireneusz Dybczyński
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.