home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Dla Giang

To opowiadanie może niecałkiem pasuje do charakteru tej witryny. Przetłumaczyłem je specjalnie dla mojej żony, Giang, która przedkłada walory literackie nad fabularne. No, a skoro już jest, to niech będzie. Po raz pierwszy ukazało się w lipcu 1895 r. Wersja angielska pochodzi ze zbioru „The Hungry Stones And Other Stories” z 1916 r.


Rabindranath Tagore

„Głodne kamienie”
(The Hungry Stones)



Spotkaliśmy tego człowieka w pociągu, mój krewny i ja, gdy wracaliśmy ze świątecznego wyjazdu do Kalkuty. W pierwszej chwili, sądząc z wyglądu i zachowania, wzięliśmy go za muzułmanina z prowincji, ale gdy zaczął mówić, zaintrygował nas. Na każdy temat zabierał głos z taką pewnością siebie, że można by pomyśleć, iż Pan Wszechrzeczy konsultuje się z nim zawsze i we wszystkim, co robi. Dotychczas byliśmy całkowicie szczęśliwi, nie wiedząc, że Rosjanie postąpili tak blisko nas, że Anglicy prowadzą zawikłaną i tajną politykę, że zamieszanie wśród tubylczych wodzów osiągnęło punkt krytyczny.

— Na świecie się dzieją rzeczy, Horacjo, o których w waszych gazetach nie piszą — stwierdził nasz nowo poznany przyjaciel, przebiegle się uśmiechając.

Sposób bycia tego człowieka wprawił nas, tępaków, w takie oszołomienie, jak gdybyśmy nigdy nie ruszali się z domu. Bez względu na to, jak trywialny był temat, mógł zacytować naukę, komentarze do Wed1, wyrecytować czterowiersz jakiegoś perskiego poety, a my, nie mając zastrzeżeń do jego wiedzy naukowej, znajomości Wed czy perskiego, coraz bardziej go podziwialiśmy, a mój krewny, będąc teozofem, nabrał mocnego przekonania, że nasz towarzysz podróży musi być nadnaturalnie inspirowany jakimś dziwnym „magnetyzmem” lub „siłą tajemną”, albo przez jakieś „ciała astralne” czy coś w tym rodzaju. Wsłuchiwał się z nabożnym zachwytem w najbanalniejsze słowa padające z ust naszego niezwykłego współtowarzysza i ukradkiem robił notatki z tej rozmowy. Odniosłem wrażenie, że ten nadzwyczajny człowiek to zobaczył i że sprawiło mu to pewną przyjemność.

Gdy pociąg dotarł do stacji przesiadkowej, poszliśmy do poczekalni dla oczekujących na połączenie. Była już dziesiąta wieczorem, a ponieważ pociąg, jak się dowiedzieliśmy, najprawdopodobniej miał się mocno spóźnić z powodu jakiejś awarii po drodze, rozłożyłem na ławie swoje posłanie i właśnie miałem zamiar położyć się wygodnie i zdrzemnąć, gdy ten niezwykły człowiek usiadł rozmyślnie obok i zaczął opowiadać następującą historię. Tej nocy, oczywiście, już nie udało mi się przespać.


Gdy, z powodu różnicy zdań na temat pewnych kwestii dotyczących polityki administracyjnej, porzuciłem moje stanowisko w Junagarh i wstąpiłem na służbę u Nizama Hydrii, przydzielono mi od razu, jako młodemu silnemu człowiekowi, obowiązki poborcy podatku bawełnianego w Barich.

Barich jest uroczym miejscem. Susta „szumi ponad dnem kamiennym i bulgocze na kamykach"2, wijąc się wśród lasów i samotnych wzgórz jak utalentowana tancerka. Od rzeki wznoszą się w górę schody liczące 150 stopni, a ponad nimi, na skarpie, stoi u stóp wzgórza samotny marmurowy pałac. Wokół pałacu nie ma żadnych ludzkich siedzib – wieś Barich i jej bawełniany targ znajdują się z dala od tego miejsca.

Jakieś 250 lat temu cesarz Mahmud Shah II wybudował ten samotny pałac dla swojej wygody i przyjemności. W tamtych czasach z fontann tryskały bryzgi różanej wody, a na chłodnych marmurowych posadzkach, w swoich schładzanych wodnym pyłem komnatach, siedziały perskie dziewice z rozpuszczonymi przed kąpielą włosami, rozchlapywały delikatnymi nagimi stópkami krystaliczną wodę w brodzikach i do wtóru gitary śpiewały gazale3 o swoich winnicach.

Fontann już nie było, pieśni ucichły, śnieżnobiałe stopy nie deptały z wdziękiem śnieżnych marmurów. Obecnie zrobiono tam jedynie rozległe i odosobnione kwatery dla takich jak my, poborców podatkowych, mężczyzn zgnębionych samotnością i pozbawionych towarzystwa kobiet. Karim Khan, stary urzędnik w moim biurze, przestrzegał mnie jednak wielokrotnie przed zamieszkaniem w tym miejscu.

— Jak pan chce, to może pan tam spędzić dzień — mówił — ale proszę nigdy nie zostawać na noc.

Potraktowałem to ze śmiechem. Służący oznajmili mi, że mogą w pałacu pracować do zmierzchu, ale na noc odejdą. Zgodziłem się. Dom miał taką złą opinię, że nawet złodzieje nie zbliżali się do niego po zmroku.

Z początku samotność tego opuszczonego pałacu ciążyła mi jak koszmar senny. Najchętniej pozostawałbym poza nim i pracował tak długo jak to możliwe, a potem wracał do domu na noc wycieńczony i zmęczony, szedł do łóżka i zapadał w sen.

Nie minął tydzień, a miejsce to zaczęło mnie fascynować w jakiś niesamowity sposób. Trudno to opisać czy skłonić ludzi, żeby uwierzyli, ale czułem się, jakby cały dom był czymś w rodzaju żywego organizmu, który powoli i niepostrzeżenie trawił mnie, działając jakimś odurzającym sokiem trawiennym.

Być może proces ten rozpoczął się natychmiast, jak tylko postawiłem swoją stopę w tym domu, niemniej pamiętam wyraźnie dzień, w którym po raz pierwszy sobie to uświadomiłem.

Był początek lata, targ zamarł, a ja nie miałem nic do roboty. Tuż przed zachodem słońca siedziałem w fotelu nad wodą poniżej schodów. Susta skurczyła się i zrobiła płytka, szeroka łacha piasku po drugiej stronie błyszczała kolorami wieczoru, a na na dnie płytkiej przezroczystej wody po tej stronie połyskiwały otoczaki. Wiatr dookoła zamarł i nieruchome powietrze zalegało duszącym zapachem korzennych zarośli z pobliskiego wzgórza.

W miarę, jak słońce zapadało za szczyty wzgórz, na scenerię dnia osuwała się długa ciemna kurtyna – przesłaniające je wzgórza skracały czas, w którym światło i cień mieszały się o zachodzie. Zastanawiałem się nad przejażdżką i właśnie miałem wstać, gdy z tyłu rozległ się tupot stóp. Obejrzałem się, ale nie zobaczyłem nikogo.

Kiedy ponownie usiadłem, uznając to za złudzenie, znów usłyszałem tupot, jakby bardzo wiele osób zbiegało po schodach. Przez ciało przebiegł mi lekko zabarwiony strachem dziwny dreszcz zachwytu, a chociaż nie zobaczyłem żadnej sylwetki, wydało mi się, że widzę jak gromadka rozradowanych panien biegnie w dół po schodach wykąpać się letnim wieczorem w Suście. Żaden dźwięk z doliny, od rzeki czy z pałacu nie przerywał ciszy, niemniej w chwili, gdy przebiegały obok mnie, ścigając się dla zabawy, do rzeki, i nie zwracając na mnie uwagi, wyraźnie słyszałem wesoły gwar dziewcząt i ich radosny śmiech, brzmiący jak bulgotanie strumienia spływającego setkami kaskad. Tak jak one były niewidzialne dla mnie, tak samo ja byłem niewidzialny dla nich. Mimo że rzeka była całkowicie spokojna, poczułem, że gładkie, płytkie i przezroczyste wody burzą się nagle, rozchlapywane, z podzwanianiem bransolet, wieloma ramionami, że dziewczęta śmieją się i miotają, ochlapują wodą, że drobne fale rozbryzgują się perlistym prysznicem uderzane stopami doskonałych pływaczek.

W sercu poczułem dreszcz – nie wiem, czy uczucie to było związane ze strachem, zachwytem czy ciekawością. Bardzo chciałem je zobaczyć, ale przede mną nic nie było widać. Pomyślałem, że gdybym mocniej wytężył słuch, to mógłbym zrozumieć, co mówią, ale mimo wysiłków, słyszałem tylko cykanie cykad w zaroślach. Miałem wrażenie, jakbym uniósł nieśmiało wiszącą przede mną mroczną zasłonę dwustu pięćdziesięciu lat i drżąc zaglądał za nią, chociaż widok po drugiej stronie był całkowicie osłonięty ciemnością.

Męcząca duchota wieczoru ustąpiła pod nagłym powiewem wiatru, a gładka powierzchnia Susty zmarszczyła się i zafalowała jak włosy nimfy. W okrytych wieczornym mrokiem zaroślach rozległ się jednoczesny szum, jak gdyby przebudziły się one z ponurego snu. Rzeczywistość czy sen, krótkotrwały wgląd w ten niewidzialny miraż, odbity od odległego świata sprzed dwustu pięćdziesięciu lat, skończył się momentalnie. Pozazmysłowe twory, które otarły się o mnie swoimi szybkimi bezcielesnymi krokami i z głośnym bezdźwięcznym śmiechem rzuciły się do rzeki, nie wyszły z niej z powrotem i nie wyżymały ociekających wodą sukni, w których tam weszły. Rozwiały się, jak zapach przyniesiony wiatrem, w jednym oddechu wiosny.

Ogarnął mnie dojmujący strach, że Muza wykorzystała moją samotność i opętała mnie. Ta wiedźma wyraźnie chciała zrujnować mnie, biednego lekkoducha zarabiającego na życie pobieraniem podatku bawełnianego. Zdecydowałem się więc zjeść dobrą kolację, gdyż pusty żołądek staje się łatwym łupem wszelkiego rodzaju nieuleczalnych przypadłości. Posłałem po mojego kucharza i poleciłem mu przygotować obfitą i wystawną kolację moghlai4, pachnącą przyprawami i ghi5.

Rano cała sprawa wydała mi się jedynie dziwną fantazją. Z lekkim sercem, jak jakiś sahib, włożyłem korkowy kapelusz i pojechałem do pracy. Tego dnia miałem sporządzić mój kwartalny raport i spodziewałem się powrócić późno, ale zanim się ściemniło, coś dziwnie zaczęło mnie ciągnąć do domu – co, nie mam pojęcia – czułem, że wszyscy na mnie czekają i że nie powinienem dłużej zwlekać. Pozostawiwszy niedokończony raport, wstałem, włożyłem mój korkowy kapelusz i, burząc turkotem mojego powozu spokój mrocznej, cienistej, opustoszałej drogi, dotarłem do przestronnego cichego pałacu na zboczu ponurego wzgórza.

Schody na parterze prowadziły do bardzo obszernego holu, którego bogato zdobione sklepienie wspierało się szerokim łukiem na trzech rzędach masywnych kolumn, stękających dzień i noc pod ciężarem swojego głębokiego osamotnienia. Dzień właśnie się skończył, a lampy nie zostały jeszcze zapalone. Gdy pchnięciem otworzyłem drzwi, wywołało to wrażenie wielkiego zgiełku, jak gdyby ogarnięty konsternacją tłum ludzi rzucił się do drzwi, okien, do korytarzy, na werandy i do pokoi, uciekając w pośpiechu.

Nie widząc nikogo, zatrzymałem się oszołomiony, włosy stanęły mi dęba na głowie z jakimś ekstatycznym zachwytem, a moje nozdrza wypełniły się delikatnym, jak gdyby zachowanym sprzed wieków, zapachem olejków i balsamów. Stojąc w ciemności tego wielkiego opustoszałego pomieszczenia, między rzędami starożytnych kolumn, mogłem słyszeć bulgot fontann rozpryskujących się na marmurowych posadzkach, dziwne tony gitary, podzwanianie ozdób i pobrzękiwanie bransolet na nogach, bicie zegarów wydzwaniających godziny, odległe dźwięki nahabatu6, podzwanianie kryształowych wisiorów we wstrząsanych bryzą żyrandolach, śpiew słowików w klatkach na korytarzu, klekot bocianów w ogrodzie, tworzące razem wokół mnie jakąś dziwną nieziemską muzykę.

Czar tak mnie w końcu opanował, że ta niedotykalna, nieosiągalna, nieziemska wizja wydała mi się jedynym realnym światem – a wszystko inne zaledwie snem. Tym samym, ja, co nie da się ukryć, Srijut taki a taki, syn takiego a takiego, świętej pamięci, wyciągający 450 rupii miesięcznej pensji jako poborca podatku bawełnianego, w krótkim płaszczu i korkowym kapeluszu, codziennie dojeżdżający do biura własną bryczką, wydałem się sobie tak zdumiewająco śmieszną iluzją, że, stojąc w mroku rozległego cichego holu, wybuchnąłem głośnym śmiechem.

W tym momencie wszedł służący niosąc zapaloną lampę naftową. Nie wiem, czy wziął mnie za szalonego, niemniej ja natychmiast zdałem sobie sprawę z tego, że jestem w rzeczywistości Srijut taki a taki, syn takiego a takiego, świętej pamięci, i że – mimo oświadczeń naszych poetów, wielkich i małych, twierdzących, że wewnątrz i na zewnątrz ziemi są miejsca, w których niewidzialne fontanny nieustannie tryskają, a czarodziejskie gitary, uderzane niewidzialnymi palcami, rozprzestrzeniają wokół wieczystą harmonię – całkowicie pewne jest to, że pobieram podatki na bawełnianym targu w Barich i że otrzymuję za to 450 rupii na miesiąc jako wynagrodzenie. I gdy usiadłem z gazetą przy moim składanym stoliku, oświetlonym lampą naftową, roześmiałem się z wielkiej uciechy nad moim osobliwym złudzeniem.

Po przeczytaniu gazety i spożyciu kolacji moghlai, zgasiłem lampę i położyłem się na swoim łóżku w niewielkim bocznym pokoju. Przez otwarte okno, z nieba, z odległości milionów milionów mil, na leżącego w skromnym łóżku polowym Pana Poborcę, sponad okrytych mrokiem swoich lasów wzgórz Avalli, spoglądała uważnie z wysoka promienna gwiazda. Zastanawiałem się nad tym i tak mnie to rozbawiło, że, nie wiedząc kiedy ani na jak długo, zasnąłem. Przebudziłem się nagle, podrywając, chociaż nie usłyszałem żadnego dźwięku ani nie zobaczyłem żadnego intruza. Jedynie nad szczytem wzgórza wzeszła świecąca nieruchomo gwiazda, a przez otwarte okno, jakby wstydząc się swego wtargnięcia, ukradkiem wkradło się do pokoju przyćmione światło nowego księżyca.

Nikogo nie zobaczyłem, ale poczułem, jak gdyby czyjeś delikatne popchnięcie. Gdy się obudziłem, nie rzekła ani słowa, tylko pokiwała na mnie pięcioma upierścienionymi palcami, każąc pójść ostrożnie za sobą. Po cichu wstałem i chociaż w niezliczonych apartamentach tego opuszczonego pałacu, z jego uśpionymi dźwiękami i oczekującymi echami, żywej duszy oprócz mnie nie było, to bałem się z każdym krokiem, żeby kogoś nie obudzić. Większość pokoi w pałacu była zawsze zamknięta i nigdy do nich nie wchodziłem.

Wstrzymując oddech, szedłem cicho za moją niewidzialną przewodniczką – dokąd, tego już teraz nie potrafię powiedzieć. Mijałem jakieś niekończące się ciemności, jakieś wąskie przejścia, długie korytarze, jakieś ciche i uroczyste sale audiencyjne, jakieś pozamykane ukryte komory.

Chociaż nie mogłem widzieć mojej pięknej przewodniczki, jej kształty nie były ukryte dla mojego umysłu – arabska dziewczyna; ramiona, widoczne poprzez luźne rękawy, jędrne i gładkie jak marmur; z krawędzi jej czepka opadający na twarz cienki welon i krzywy sztylet u pasa. W mojej wyobraźni, z romantycznego świata przywiało jedną z tysiąca i jednej „arabskich nocy” i ja w środku tej nocy, błądząc wąskimi ciemnymi alejami śpiącego Bagdadu, podążam na pełen niebezpieczeństw punkt spotkań.

W końcu moja przewodniczka zatrzymała się gwałtownie przed granatową zasłoną i wskazała, jak mi się wydawało, coś na dole. Choć niczego tam nie było, nagły strach zmroził mi krew w sercu – wydało mi się, że widzę u stóp zasłony siedzącego na podłodze paskudnego murzyna, eunucha, odzianego w brokaty, który, wyciągnąwszy nogi, drzemie z nagim mieczem na kolanach. Moja piękna przewodniczka ostrożnie przestąpiła jego nogi i uniosła skraj zasłony. Mignął mi przed oczami fragment wyłożonego perskim dywanem pomieszczenia – ktoś siedział w środku na łóżku – nie udało mi się jej zobaczyć, a jedynie błysnęła mi para zgrabnych stóp wystająca z luźnych szafranowych szarawarów, odziana w wyszywane złotem pantofelki i spoczywająca bezczynnie na pomarańczowym aksamitnym dywanie. Z boku stała błękitna kryształowa taca z kilkoma jabłkami, gruszkami, pomarańczami i mnóstwem kiści winogron, oraz dwie małe filiżanki i malowana złotem karafka, czekające wyraźnie na gościa. Opary upojnego zapachu, wydzielające się z zapalonego wewnątrz dziwnego kadzidła, omal nie pozbawiły mnie zmysłów.

Z drżącym sercem spróbowałem przestąpić wyciągnięte nogi eunucha, gdy ten przebudził się nagle, podrywając, a miecz z ostrym brzękiem spadł mu z kolan na marmurową posadzkę. Okropny wrzask spowodował, że podskoczyłem i stwierdziłem, że siedzę na własnym łóżku polowym, straszliwie spocony, księżycowy rogal blednie w porannym świetle jak wymęczony bezsennością pacjent o świcie, a nasz szalony Meher Ali idzie wyludnioną drogą, wykrzykując swoje codzienne zawołanie: „Odsunąć się! Odsunąć się!”

W ten sposób nagle zakończyła się pierwsza z moich „arabskich nocy”; pozostało mi tysiąc.

Od tej chwili zapanował ogromny dysonans między moimi dniami i nocami. W dzień szedłem do pracy zmęczony i wyczerpany, przeklinając urzekającą noc i jej jałowe sny, ale gdy nadchodził wieczór moje dzienne życie, z jego obowiązkami i jarzmem pracy, wydawało mi się nieistotne, fałszywe i śmiesznie marne.

Po zapadnięciu nocy wpadałem, oszołomiony, w sidła dziwnego upojenia, przekształcając się w jakąś nieznaną postać z minionych czasów, odgrywającą swoją część niepisanej historii, do której mój krótki angielski płaszcz i obcisłe bryczesy nie pasowały w najmniejszym stopniu. W czerwonej aksamitnej czapce na głowie, luźnych szarawarach, haftowanej kamizelce, długim powiewającym jedwabnym płaszczu i z dopełniającą tę wyszukaną garderobę kolorową, skropioną olejkiem zapachowym, chustką w ręku siadałem w wysokim miękkim fotelu i z długim wężykiem wypełnionej różaną wodą nargili, zamiast papierosa, pożądliwie oczekiwałem dziwnego spotkania z ukochaną.

Nie potrafię opisać cudownych wydarzeń rozwijających się w mroku zapadającej nocy. Miałem wrażenie, jakby dziwne pomieszczenia będące częścią rozległej struktury pięknej opowieści, które mogłem śledzić z pewnej odległości, ale których nigdy nie mogłem zobaczyć do końca, przelatywały obok mnie niesione porywem wiosennego wiatru. W ten sposób mogłem przez całą noc wędrować z pokoju do pokoju w pościgu za nimi.

Pomiędzy wirującymi fragmentami tych snów, pośród zapachów henny i brzęczenia gitary, pośród powiewów powietrza nasyconego wonnościami, mogłem dojrzeć, jak w rozbłysku błyskawicy, pojawiający się obraz pięknej dziewicy. To była ona – ta w szafranowych szarawarach, o różowo-białych miękkich stopach w haftowanych złotem klapkach z zakręconymi noskami, w obcisłym staniczku wykończonym złotem i czerwonym czepeczku, którego złote falbanki opadały na jej śnieżne czoło i policzki.

Doprowadzała mnie do szaleństwa. W pościgu za nią wędrowałem z pokoju do pokoju ścieżkami oszałamiającego labiryntu alejek czarodziejskiej krainy marzeń ze świata na dnie snu.

Czasem wieczorem, gdy przed wielkim zwierciadłem, ze świecami palącymi się po obu stronach, stroiłem się starannie jako książę królewskiej krwi, pojawiało się u mego boku nagłe odbicie perskiej piękności – szybki obrót jej szyi, krótkie pożądliwe spojrzenie o wielkiej namiętności i ból bijący z jej ogromnych ciemnych oczu; zaledwie podejrzenie słów na jej delikatnych czerwonych wargach; jej uwydatniona młodością figura, piękna i smukła jak kwitnące pnącze, podkreślona jeszcze przez wdzięczny kołyszący się krok; olśniewający przebłysk bólu, pożądania i zachwytu; uśmiech i spojrzenie, połysk klejnotów i jedwabi – po czym roztapiało się w tle. Dziki powiew wiatru, pełen wszelakich aromatów gór i lasu, gasił światła, a ja zrywałem z siebie ubranie i rzucałem się z zamkniętymi oczami na łóżko, drżąc całym ciałem z zachwytu. Wokół mnie, w powiewie, wśród tych wszelakich aromatów lasów i gór, unosiły się w cichym mroku niezliczone pieszczoty i pocałunki, niezliczone dotknięcia rąk i miłe szepty, pachnący oddech na moim czole i słodko perfumowana chusteczka ocierająca się raz po raz o moje policzki. Potem powoli tajemniczy wąż owijał mnie swymi ogłupiającymi zwojami, a ja, z coraz bardziej utrudnionym oddechem, traciłem zmysły i zapadałem w głęboki sen.

Pewnego wieczoru zdecydowałem się na konną przejażdżkę – nie wiem, czy ktoś prosił mnie wówczas o pozostanie, ale tamtego dnia i tak nie usłuchałbym nikogo. Mój angielski kapelusz i płaszcz wisiały na wieszaku i właśnie miałem je zdjąć, gdy nagły poryw wiatru, niosący piasek od Susty i suche liście ze wzgórz Avalli, porwał je i miotał, wirując raz po raz z towarzyszeniem głośnego dźwięku wesołego śmiechu, coraz głośniejszego, trącającego wszystkie struny radości, dopóki nie zamarł w scenerii zachodu.

Nie mogłem jechać, a następnego dnia zrezygnowałem z mojego dziwnego angielskiego płaszcza i kapelusza na dobre.

Tego dnia usłyszałem w środku nocy czyjeś zdławione, chwytające za serce łkanie – jak gdyby pod łóżkiem, pod podłogą, pod kamiennym fundamentem tego gigantycznego pałacu, w głębi wilgotnego grobowca, jakiś głos żałośnie płakał i błagał.

— Pomóż, ratuj mnie! Wyłam drzwi tej trwałej iluzji, martwego snu i bezowocnych marzeń, posadź obok siebie na siodle, przyciśnij do serca i zabierz przez góry i lasy, przez rzeki do swoich, promieniujących ciepłem słonecznym, pokoi na górze.

A kimże ja jestem? W jakiż sposób mam cię uratować? I kogóż wyciągnę na brzeg z dzikiego wiru snów, tonącą piękność, wcieloną namiętność? O cudowna eteryczna zjawo! Gdzież rozkwitałaś i kiedy? Gdzież jest to chłodne źródło, gdzież ten daktylowy zagajnik, w cieniu którego się urodziłaś, gdzież to łono bezdomnej koczowniczki z pustyni? Gdzie jest ten beduin, który porwał cię z ramion matki, oderwał otwierający się pączek od dzikiego pnącza, posadził na koniu szybkim jak błyskawica, przemierzył rozpalone piaski i zawiózł na targ niewolników w królewskim mieście, gdzie sługa badszacha7, widząc wspaniałość twojej wstydliwie rozkwitającej młodości, zapłacił za ciebie złotem, umieścił w złotym palankinie i dał jako prezent do haremu swego pana? Ot, i historia tego miejsca! Dźwięki sarangu8, podzwanianie bransolet na nogach, przypadkowe błyski sztyletów, paląca trucizna w winie z Shirazu i ukradkowe nienawistne spojrzenia! Niewyobrażalny splendor i niezmierna służalczość!

Niewolnice po twojej lewej i prawej powiewają chamarami9, diamenty połyskują na ich bransoletach; badszach, król królów, pada na kolana u twych białych stóp w pantofelkach ozdobionych klejnotami, a na zewnątrz wstrętny abisyński eunuch, ubrany jak anioł, lecz wyglądający jak posłaniec śmierci, stoi z obnażonym mieczem w dłoni! Och kwiecie pustyni, olśniewający ocean splendoru, splamiony krwią, pianą zazdrości i skałami oraz mieliznami intryg, zmiótł cię i wyrzucił na brzeg okrutnej śmierci – albo może na jakiś inny ląd, bardziej wspaniały i bardziej okrutny?

I w tym momencie pomylony Meher Ali wrzasnął nagle: „Odsunąć się! Odsunąć się!! To nieprawda! To wszystko nieprawda!”, a ja otworzyłem oczy i zobaczyłem, że już jest widno. Mój chaprasi10 przyszedł i przyniósł mi listy, a kucharz, bijąc salamy, czeka na moje rozkazy.

— Nie, nie mogę tu dłużej zostać — powiedziałem. Spakowałem się tego dnia i przeniosłem do biura. Karim Khan, widząc mnie, uśmiechnął się nieznacznie. Zirytowałem się, ale nic nie rzekłem i zabrałem się do pracy.

Wraz ze zbliżaniem się wieczoru stawałem się coraz bardziej rozkojarzony; czułem się tak, jak gdybym był umówiony z kimś na spotkanie; sprawdzanie bawełnianych transakcji wydawało mi się pracą całkowicie bezużyteczną; nawet nizamat Nizama nie wydał mi się tego nie warty. Wszystko, co przynależało do współczesności, wszelkie starania i wysiłki w celu zarobienia na chleb wydały mi się trywialne, bez znaczenia i godne pogardy.

Odłożyłem pióro, zamknąłem księgi, wsiadłem w moją bryczkę i pojechałem. Zauważyłem, że zatrzymała się sama z siebie w bramie marmurowego pałacu dokładnie, gdy zaczynało zmierzchać. Szybkimi krokami wspiąłem się po schodach i wszedłem do pokoju.

Dookoła panowała głęboka cisza. Ciemne pomieszczenia wyglądały ponuro, jak gdyby poczuły się obrażone. W sercu czułem wielką skruchę, ale nie było nikogo, komu mógłbym ją wyznać lub kogo mógłbym poprosić o przebaczenie. Z pustym umysłem wędrowałem po ciemnych pokojach. Żałowałem, że nie mam gitary, przy której mógłbym wyśpiewać nieznanemu: „O ogniu, biedna ćma, na próżno starająca się odlecieć, wróciła do ciebie. Przebacz jej po raz ostatni, opal skrzydła i pochłoń w płomieniach!”

Nagle z góry spadły na moje czoło dwie pojedyncze łzy. Szczyty wzgórz Avalli były tego dnia zasnute ciemną masą chmur. Mroczne lasy i węgliste wody Susty ze złowieszczym spokojem oczekiwały w straszliwym zawieszeniu. Wtem ziemia, woda i niebo zatrzęsły się i burza uderzyła dziko, ruszając z wyciem po odległych bezdrożach lasów, świecąc zębami błyskawic jak rozwścieczony szaleniec, który zerwał się z łańcucha. Opustoszałe komnaty pałacu zaczęły trzaskać drzwiami i pojękiwać w gorzkiej męce.

Wszyscy służący pozostali w biurze i nie było nikogo, kto by zapalił lampy. Noc była pochmurna i bezksiężycowa. W gęstym mroku wewnątrz dało się wyraźnie wyczuć kobietę, leżącą obok łóżka twarzą do dywanu i rwącą zaciekle palcami swe długie potargane włosy. Po jej pięknym czole ściekała krew, a ona to śmiała się mocnym, ochrypłym, pozbawionym radości śmiechem, to wybuchała gwałtownym przeszywającym łkaniem, rozdzierała swój stanik i biła się po gołych piersiach, podczas gdy wiatr ryczał, deszcz zacinał strumieniami przez otwarte okno, mocząc ją raz po raz.

Burza nie cichła przez całą noc, tak samo jak zapamiętały płacz. Wędrowałem w ciemnościach z pokoju do pokoju w daremnej boleści. Kogo mógłbym pocieszyć, gdy nikogo nie było? Czyja była ta straszliwa udręka? Skąd się wzięła ta niepocieszona rozpacz?

— Odsunąć się! Odsunąć się! To nieprawda! To wszystko nieprawda! — wrzasnął pomyleniec.

Zobaczyłem, że już wstał dzień i Meher Ali, mimo okropnej pogody, krąży wokół pałacu, wykrzykując to co zwykle. Nagle przyszło mi na myśl, że może on również kiedyś mieszkał w tym domu i, chociaż pomylony, przychodzi codziennie krążyć dookoła, zafascynowany niesamowitą klątwą rzuconą przez marmurowego demona.

Mimo burzy i deszczu pobiegłem więc za nim i zapytałem:

— Hej, Meher Ali, co jest nieprawdą?

Mężczyzna nie odpowiedział, lecz odepchnął mnie i zaczął dalej krążyć, jak ptak latający z fascynacją przed zębami węża, gorączkowo pokrzykując, by z desperackim wysiłkiem ostrzec sam siebie.

— Odsunąć się! Odsunąć się!! To nieprawda!

Mimo ulewy, ruszyłem jak szalony do biura i zapytałem Karima Khana:

— Powiedz mi, o co w tym wszystkim chodzi!

Oto co usłyszałem od starego człowieka:

— Był taki czas, że w pałacu szalało mnóstwo nieodwzajemnionych namiętności i niezaspokojonych tęsknot, wybuchały upiorne płomienie dzikich rozkoszy, a klątwa tych wszystkich rozdartych serc i rozwianych nadziei uczyniła każdy jego kamień spragnionym i głodnym, zachłannie, jak wygłodniała ogrzyca, dążącym do wchłonięcia każdego człowieka, który tu dotarł przypadkiem. Nie licząc Mehera Alego, który uciekł, przypłacając to utratą rozumu, nikt z tych, którzy spędzili w pałacu trzy kolejne noce, nie uszedł tym okrutnym szczękom.

— I nie ma sposobu, żeby się od tego uwolnić? — zapytałem.

— Jest tylko jeden sposób, ale bardzo trudny — powiedział stary człowiek. — Powiem ci jak to zrobić, ale najpierw musisz wysłuchać historię pewnej młodej perskiej dziewczyny, która kiedyś przebywała w tym przybytku rozkoszy. Nigdy nie było dziwniejszej ani bardziej chwytającej za serce tragedii na tej ziemi.


W tym momencie bagażowy powiadomił nas, że zbliża się pociąg. Tak szybko? Pakowaliśmy w pośpiechu nasze bagaże, gdy wjechał okryty kłębami pary. W oknie pierwszej klasy stał jakiś angielski dżentelmen, najwyraźniej wyrwany ze snu, i próbował odczytać nazwę stacji. Chwilę później zauważył naszego towarzysza podróży i krzyknął: „Halo”, po czym zaprosił go do swego przedziału. Ponieważ my wsiedliśmy do wagonu drugiej klasy, nie było możliwości dowiedzieć się, kim jest ten człowiek ani jak się skończyła ta historia.

— On najwyraźniej wziął nas za głupców i skorzystał z okazji, żeby się zabawić — powiedziałem. — Ta historia jest czystym wymysłem, od początku do końca.

Dyskusja, która potem nastąpiła, doprowadziła do długotrwałego rozdźwięku między moim krewnym, teozofem, i mną.

Przełożył z angielskiego11 Ireneusz Dybczyński




  1. Wedy – najstarsze religijne teksty pisane w sanskrycie (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
  2. Szumi... – cytat z wiersza Tennysona: The Brook (Strumień).
    Szumię ponad dnem kamiennym,
    Z plusku moja muzyka.
    Burzę się wirem przydennym.
    Bulgoczę na kamykach.
  3. Gazala, ghazal – liryczny utwór poetycki, znany z literatury perskiej.
  4. Moghlai, mughlai – kuchnia północnych Indii odwołująca się do tradycji dworu Wielkich Mogołów.
  5. Ghi, ghee – masło klarowane w wyniku długotrwałego gotowania. Nie psuje się. Jest też używane do celów sakralnych.
  6. Nahabat – rodzaj tradycyjnego bębna.
  7. Badszach – arabska wersja perskiego tytułu: padyszach, używanego przez Wielkich Mogołów.
  8. Sarang, sarangi – instrument strunowy pochodzenia arabskiego.
  9. Chamar – wachlarz z sierści jaka, narzędzie o charakterze rytualnym.
  10. Chaprasi – goniec biurowy.
  11. Z języka bengalskiego na angielski przełożył, z pomocą autora, C. F. Andrews.

Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)