home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Jaką średnicę ma koło historii?

Świat się zmienia nieustannie i nawet słowa nabierają czasami zupełnie innego znaczenia. Niemniej trudno nam sobie obecnie wyobrazić, że ludzkość pozwoliłaby się ponownie wcisnąć w gorset wiktoriańskich obyczajów. Historia jednak kołem się toczy i, mimo całego rozwoju nauki i techniki, wszystko wskazuje, że nadchodzi okres ciemnoty, czasy zabobonów i wiary w rzeczy nadprzyrodzone – efekt działania bomby megabitowej. Może więc i neowiktorianizm będzie miał swoje pięć minut. Reginald Bretnor znany był z krótkich humorystycznych opowiadań. To poniższe pochodzi z Galaxy Science Fiction, z listopada 1952 r.


Reginald Bretnor

„Słodka Śliwka”
(Sugar Plum)


Pewnego pogodnego wiosennego wieczoru 2189 roku Charles Edward Button wrócił do domu, spóźniwszy się pół godziny na kolację. Rzucił swój kapelusz kamerdynerowi, który wychynął z wnęki Omniserwisu, po czym oświadczył, że właśnie zakupił planetę.

Betty, jego z pozoru drobna i wymizerowana żona, przycupnęła na plastikowej replice wiktoriańskiej sofy tete-a-tete, a Aurelia, jej duża i postawna kuzynka, stała za nią przybrawszy opiekuńczą pozę.

— Oczywiście, to nie jest jakaś ogromna planeta — poinformował je — niemniej stanowi dużą okazję. Ma prawdziwe oceany, dwa księżyce i...

— Nieruchomość, znowu nieruchomość. — Zgryźliwy głos Kuzynki Aurelii przerwał mu w pół słowa. — Wiesz dobrze, jak zazwyczaj kończą się te twoje inwestycje. Dzwoń zaraz do faceta i zażądaj zwrotu pieniędzy!

— Obawiam się, że już jest za późno. — Charles starał się na nią nie patrzeć. — Kupiłem ją na licytacji w urzędzie skarbowym, a rząd... No cóż, oni nigdy nie zwracają pieniędzy.

— Tego się właśnie obawiałam. Planeta, której nikt nie chciał. Pewnie jest całkiem wyeksploatowana, same bagna i pustynie; i do tego w jakiejś okropnej, nędznej okolicy, w której sąsiedzi mają macki, oczy na szypułkach albo wielkie, paskudne dzioby!

— Nic podobnego. Leży w dobrym sąsiedztwie, jedynie dwa układy od nowej planety letniskowej Inchcapesów. Trochę z dala, ale za to spokojniej. — Wyciągnął z kieszeni folder i zaczął czytać: — „Działka nr 71, Słodka Śliwka, planeta IV klasy.” To znaczy typu ziemskiego, tylko większa. „Zajęta 8 grudnia 85 przez kapitana żeglugi gwiezdnej Aleksandra Burgee'ego, zgodnie z Ustawą o posiadłościach planetarnych z roku 2147 (znowelizowaną).” A tu jest jeszcze jego opis miejsca lądowania: „schludna, jak z obrazka, łagodny klimat, mnóstwo stworzeń i ryb, całkowicie wyludniona.” Biedny gość, zaginął w głębokiej przestrzeni. Dlatego ją zlicytowali.

— Inchcapesowie nazywają swoją planetę Chałupka. Słodka Śliwka, moim zdaniem, brzmi dużo lepiej. Tylko... czy nas na to stać?

— Jasne, że nie! — fuknęła Kuzynka Aurelia. — Wystawmy ją na sprzedaż i ratujmy, co się da.

— Nie — zaprotestował twardo Charles. — To nie jest letnisko. Mamy szansę, by tam zamieszkać na stałe.

Betty westchnęła.

Kuzynka Aurelia wyprostowała się, najeżona.

— Przemyślałem wszystko — kontynuował Charles. — Przemyślałem bardzo dokładnie. Nasi przodkowie — wskazał ręką wiszące na ścianie portrety, rząd oprawionych w ciężkie ramy neodagerotypów. — Nasi przodkowie odkryli ponownie jedyne prawdziwe zasady, zasady pochodzące ze wspaniałego wieku dziewiętnastego. Stworzyli wtedy „Drugą Epokę Wiktoriańską”. Cywilizacja dotarła w ten sposób na sam szczyt; osiągnęła pełen rozkwit. A teraz wszystko rozpada się pod niszczycielskim naporem modernizmu. My, którzy mu jeszcze nie ulegliśmy, musimy uciekać. I to jest powód, droga kuzynko, dla którego kupiłem Słodką Śliwkę.

— Bez sensu — wykrzyknęła Kuzynka Aurelia. — Zmiany mogą zajść wszędzie, ale nie w Bostonie.

— Tak? — Charles spojrzał na zegarek. — Solomon! — zawołał.

Kamerdyner, kłaniając się, opuścił wnękę Omniserwisu, w której służący przebywali, gdy byli wyłączeni. Ubrany był we frak i bryczesy, a na głowie miał białą kudłatą perukę. Dla porządku należy zaznaczyć, że był to pomysł Kuzynki Aurelii.

— Tak, pszepana, massa Charles.

— Solomon — polecił Charles — włącz Watsona Widgetta.

Betty zbladła, jęknąwszy z cicha.

— Oszalałeś? — krzyknęła Kuzynka Aurelia. — Wiem kto to jest. Nie życzę sobie tego człowieka w moim domu!

— Kuzynko — Charles uniósł ramiona — chyba nie muszę ci przypominać, że to ja jestem panem tego domu, i że jesteśmy Wiktorianami? Najwyższy czas, żebyś to zrozumiała. Solomon!

— Tak, pszepana.

Omniserwis kliknął, coś błysnęło i na środku pokoju pojawiła się postać młodego, uśmiechniętego mężczyzny, ubranego w luźne spodnie i koszulę – bez surduta, kamizelki, krawata, a nawet bez szelek. Mężczyzna wyszczerzył zęby w kierunku Kuzynki Aurelii.

— Chłopcy i dziewczynki — powiedział. — W Wyoming gorsety zostały zakazane! W Siskiyou, w Kalifornii, kobiety dostały prawo głosu! Znów można kupić kostium bikini, jak nazywają te dwa kawałki wstążki! — Wywrócił paskudnie oczami. — Tak, tak, nadchodzi koniec epoki sztywniaków z drugiej ręki, naszych nieocenionych podrabianych Wiktorian. A najlepszą wiadomość dzisiaj, otrzymałem od sprytnej małej lady ze starego Bostonu. — Rozwinął jakiś papier. — Drogi Watsy, gdy po raz pierwszy oglądałam twój program, można było mnie rzeczywiście nazywać panią Biedermeyer. Małżeństwo było dla mnie czymś, co my, przyzwoite damy, próbowałyśmy przetrwać, dziergając szydełkiem serwety. To wcale nie było zabawne. I wtedy przyjaciółka poleciła mi twój...

W tym momencie Kuzynka Aurelia wydała jakiś pisk, zatoczyła oczami i upadła na dywan.

Charles machnął ręką, kliknęło i komentator zniknął w błysku światła. Betty pobiegła i przyniosła sole trzeźwiące.

— Brak mi słów — oświadczyła roztrzęsiona Kuzynka Aurelia, gdy już odzyskała zmysły. — Już dawno by mnie tu nie było, gdyby nie Betty. I żeby ją chronić, też muszę pojechać, tam gdzie wy. — Pozwoliła się Betty podtrzymać w pozycji stojącej i wyprowadzić.

— Solomon! — wrzasnął Charles.

— Tak, pszepana, massa Charles.

— Nakryj stół na dwie osoby — polecił Charles. — Sam wprowadzę kod kolacji.

Czuł się bardzo zuchwale i władczo. Wprowadzanie kodu kolacji bez pomocy było znakomitym ćwiczeniem z samowystarczalności.


Sześć tygodni później cała trójka obserwowała Słodką Śliwkę, stojąc na mostku gwiezdnego frachtowca „Piękny Joe” wchodzącego na orbitę planety.

Charles Edward Button wcale się nie czuł już władczy ani nawet zuchwały.

Obok nich stał Possett, szyper „Pięknego Joe”, wielki, nieogolony mężczyzna ze złotymi zębami, zezowatym spojrzeniem, roztaczający wokół siebie atmosferę ponurej chytrości. Kuzynka Aurelia, gdy tylko go zobaczyła, zamknęła się w swojej kabinie i nie pozwalała tam wchodzić nikomu oprócz Betty, żywiąc się jedynie „Remedium Warzywnym dr Stringfellowa”, którego sześć kartonów trzymała schowane pod koją. Charles był jednak przekonany, że serce Possetta jest szarmanckie i rycerskie.

— Weźmy te wszystkie jego nieprawdopodobne opowieści — powtarzał wielokrotnie. — Betty, one nic nie znaczą. Wszystkie wilki kosmiczne lubią nabijać się z żółtodziobów. Przypuszczam, że próbuje mnie nabrać, twierdząc, że tam jest niebezpiecznie. Do tego wszystkie te głupie gadki o tym, że kapitan Burgee jest piratem czy czymś takim!

Obserwowali Słodką Śliwkę, jej niewielkie czapy lodowe na biegunach, jej morza, kontynenty bardziej zielone niż ziemskie, białe płynące obłoki. Kilka godzin wcześnie był to tylko pyłek, świetlny punkt w pustce. A teraz zakrywała połowę nieba. Wtedy nagle do Charlesa dotarła świadomość ogromu przestrzeni, niewyobrażalnej głębi kosmosu, jaka dzieliła ich od Bostonu.

Roztrzęsiony, zapragnął znów znaleźć się w domu, całkowicie bezpieczny w bujanym fotelu, z Solomonem kodującym dla niego kolację.

— Całkiem ładna posiadłość — mruknął Possett, nie wyjmując z ust cygara. — Szkoda tylko, że wpadliście jak śliwka w kompot... — urwał, wzruszając ramionami.

— Bo co? — zapytał zaniepokojony Charles.

— Nie chciałbym być na waszym miejscu, gdyby Burgee wrócił i zobaczył, że zajęliście jego planetę.

— Burgee? Przecież on zaginął w kosmosie!

— Tacy jak on nie giną. Najprawdopodobniej ukrywa się gdzieś przed prawem. Ale to nie mój interes. Pomyślałem tylko, że powinienem was ostrzec.

Charles roześmiał się wymuszenie.

— Nie w-wystraszy pan mnie. Wiem, że w kosmosie nie ma żadnych piratów.

Possett odwrócił się do swego mata o twarzy łasicy.

— Loopy, połącz się z kosmoportem Nowy Teksas. Daj na ekran Maka.

Mat skinął głową. Pokręcił gałką i wcisnął przełącznik. Ekran rozjaśnił się. Po kilku sekundach pojawił się na nim rudy osobnik, sprawiający wrażenie niezbyt zadowolonego.

— Nowy Teksas, Nowy Teksas — usłyszeli głos. — „Piękny Joe”, słyszę cię. Czego chcecie do diabła?

— Facet na pokładzie potrzebuje informacji — powiedział Possett. — Chce wiedzieć, w jaki sposób Burgee zarabia na życie? Aleksander Burgee. A także, czy gliny wciąż go poszukują?

Tamten zmarszczył brwi.

— Possett, wiesz cholernie dobrze, że Burgee był piratem. Wiesz, że został uznany za zaginionego. Nie marnuj więc mojego czasu. Nowy Teksas, wyłączam się.

Twarz zniknęła. Mat parsknął złośliwie. Charles stał wciąż z otwartymi ustami.

— Prawdziwy pirat! — pisnęła Kuzynka Aurelia. C-co on zrobi? Zabije nas?

— Wszystko może zrobić. Ale — Possett spojrzał na nią z ukosa — gust ma podobny do mojego. On lubi takie przy kości. Ty, panienko, nie masz się czego martwić.

Kuzynka Aurelia zbladła. Zaczęła się słaniać. Potem, pewnie biorąc pod uwagę brak dywanu na pokładzie, doszła do siebie i spojrzała hardo.

— Idę prosto do mojej kabiny — oznajmiła i sztywno wymaszerowała ze sterówki.

— Kuzynka Aurelia jest bardzo dystyngowana — rzuciła Betty w kierunku kapitana. — Nie ma pan prawa jej obrażać. Poza tym ona ma tylko dwadzieścia funtów nadwagi.

— Mnie to nie przeszkadza. Ona jest w moim typie. — Possett potrząsnął posępnie głową i zwrócił się do Charlesa. — Button, powiem panu jak mężczyzna mężczyźnie, te dzikie planety nie są miejscem dla kobiet. Zastanów się pan, mogę ją wziąć od pana. Ja sobie z Burgee'ym poradzę. Dam panu dwanaście tysięcy twardej gotówki i umowa stoi. Dorzucę jeszcze transport na Nowy Teksas. Stamtąd będziecie mieli liniowiec.

Kusząca propozycja, pomyślał Charles, przypominając sobie ziemskie wygody.

— Zapłaciłem trzydzieści pięć — zaprotestował bez przekonania. — To znaczy... dwanaście jest...

— Bierzesz pan albo nie. Próbuję zrobić panu przysługę.

— Nie, myślę, że nie skorzystamy — odpowiedziała Betty.

Charles obejrzał się zaskoczony. Jego żona zacisnęła usta, a oczy jej się zwęziły z zaskakującą determinacją.

— Skoro przebyliśmy taką daleką drogę — oświadczyła — to możemy równie dobrze pokonać ten ostatni odcinek. Moim zdaniem, to ma... pewne możliwości. Zmodernizowaliśmy całkowicie dom i przemodelowaliśmy służących. Będziemy mieli wszystkie usługi Omniserwisu z podstacji w Nowym Teksasie: teleprojekcję, opiekę medyczną i... całą resztę. Jestem pewna, że będzie nam tu dobrze.

Szyper „Pięknego Joe” sprawiał wrażenie niezbyt zadowolonego.

— Wasze ryzyko. Tylko, jak się coś wydarzy, to nie miejcie pretensji do mnie — warknął. — No dobra, gdzie mam was wysadzić?

— Wysadzić? — Charles przełknął ślinę. — Teraz?

— Wylądować i wyładować, tak jest w umowie. Nie będę tracił całego dnia. Wysadzę was na starym lądowisku Burgee'ego, nabiorę świeżej wody i wracam na Nowy Teksas.

Charlesowi żadne alternatywne miejsce nie przychodziło do głowy.

— Okej — powiedział Possett do dwóch robotów z załogi — posadźcie nas.


Strącane świeżym wiatrem śliwki sypały się spośród liści ukwieconych drzew wrośniętych korzeniami w skarpę nad wodospadem. Leżącą poniżej sadzawkę otaczały szerokim wachlarzem wyższe, pokryte kwiatami, drzewa, dalej ustępujące łące i rosnące wzdłuż strumienia płynącego szeroką doliną pomiędzy graniastymi głazami z przezroczystego różowego, zielonego i złocistego kwarcu, osłaniającymi drobne, błyszczące igiełki delikatnych porostów.

Na łące stał neowiktoriański dom z bogato rzeźbioną plastikową fasadą w stylu wczesnego gotyku z Schenectady. Przed domem stali Buttonowie wraz z Kuzynką Aurelią. Cała trójka była ubrana w długie gabardynowe płaszcze i tropikalne hełmy z obszernymi moskitierami. Wybierali się eksplorować okolicę.

— Wiecie, co on mi powiedział odlatując? — prychnęła z pogardą Kuzynka Aurelia. — „Jedź, mała, z Mikiem Possettem. Po co ci ta planeta. Pokażę ci rzeczy zapierające dech w płucach!” A potem zaczął patrzeć na mnie... lubieżnie. — Wzruszyła ramionami. — Przynajmniej nie musimy już wysłuchiwać niczyich bredni. Wasza planeta jest bezludna.

Betty wyglądała na zmartwioną.

— Mam dziwne wrażenie — powiedziała — że ktoś nas obserwuje.

Zobaczyli wielką, puchatą, kudłatą bestię wychodzącą spomiędzy drzew. Miała rudawą sierść i wielkie stopy. Mrugnęła do nich inteligentnie, wdrapała się na zieloną przezroczystą skałkę i zaczęła niezbyt melodyjnie pogwizdywać przez długi orli nos.

Prawie natychmiast pojawiła się kolejna, mniejsza. Zatrzepotała kokieteryjnie powiekami i zaczęła klaskać przednimi łapami.

— Charles, to muszą być te stworzenia, o których wspominał Burgee. Było w tym folderze, pamiętasz? Jestem pewna, że są całkowicie nieszkodliwe.

Pojawiły się kolejne dwa zwierzaki, wdrapując się każdy na swoją skałkę. Niespodziewanie na skraju łąki zaroiło się od stworzeń. Te były drobne, kremowe i miały lawendowe uszy. Podchodziły parami i siadały wpatrując się z powagą w Buttonów.

Charles zaczął się rozluźniać. Teraz, gdy już nie byli tak osamotnieni, Słodka Śliwka przestała, w jakiś sposób, wydawać mu się nawet w połowie taka dziwna.

— Ciekawe, czy dadzą się oswoić — zadumała się Betty.

— Na pewno mają pchły — parsknęła Kuzynka Aurelia.

Stworzenia były rozbawione. Hasały po łące wokół idących Buttonów.

Okazały się również niezmiernie uczuciowe. Hasając, flirtowały ze sobą. Co chwila, któraś z par zatrzymywała się i pocierała nosami, mrucząc przy tym uwodzicielsko i podszczypując się nawzajem.

Kuzynka Aurelia z początku postanowiła udawać, że ich nie ma, ale potem nagle zatrzymała się.

— Charlesie Edwardzie Button, ja dalej nie pójdę, dopóki nie pozbędziesz się tych wstrętnych stworzeń. One są nieprzyzwoite. One są zdolne do... do wszystkiego!

Charles poczerwieniał pod swoją moskitierą.

— A sio! — krzyknął bez żadnego efektu. — Wynoście się!

Z przodu doszedł ich szybki tupot nóg i w oddali pojawiła się jakaś postać. Smukła, niewysoka, w pierzastej przepasce i przybraniu głowy. Miała błękitną skórę, szpiczaste uszy i ogromne oczy. Ale poza tym wyglądała zaskakująco humanoidalnie.

Po chwili zniknęła, a do stojących i wybałuszających oczy Buttonów dobiegł hałas nieco cięższych kroków, a potem odgłosy szarpaniny i chichot, po czym rozległ się czysty męski śmiech i nastąpiła cisza.

— To... to była dziewczyna! — westchnęła Betty.

— Ktoś ją gonił — wykrzyknął Charles. — I złapał!

— Och! — jęknęła Kuzynka Aurelia, zakrywając oczy. — Charles, jak mogłeś? Zwabiłeś nas tutaj, twierdząc, że jest wyludniona!

I wtedy, zanim Charles zdążył cokolwiek odpowiedzieć, z tyłu rozległ się chichot.

— Wyludniona? — powiedział ktoś głębokim męskim głosem. — To z całą pewnością nieprawda. Ta planeta jest jedynie wyluzowana!


Buttonowie powoli odwrócili się do tyłu. Pod dziwnym kanciastym drzewem stał jakiś mężczyzna w średnim wieku i palił fajkę. Był większy nawet od Posseta. Miał wielką brązową brodę, głęboką opaleniznę i pewny siebie uśmiech. Ubrany był jedynie w szorty khaki.

— Nazywam się Burgee — przedstawił się z ukłonem. — Kapitan żeglugi gwiezdnej Aleksander Burgee. Miło mi państwa poznać.

— To on! — jęknęła Kuzynka Aurelia. — W dodatku prawie nagi. — Zaczęła się cofać, wskazując go palcem w bawełnianej rękawiczce. — Ty potworze, nie zbliżaj się do mnie. Nie dotykaj mnie!

Kapitan sprawiał wrażenie bardzo zdziwionego.

— A po cóż miałbym to robić? — zapytał.

Jej głos osiągnął wysokie rejestry i taki pozostał.

— Ty... ty libertynie! Wyczyniaj sobie dzikie harce ze swoimi dzikuskami, ale mnie do niczego nie zmusisz. Zamknę się, dopóki nie przybędzie policja z Nowego Teksasu!

I uciekła, zataczając się i potykając o poły swego gabardynowego płaszcza.

Gdy drzwi już zatrzasnęły się za nią, kapitan zgonił wielkie stworzenie z najbliższego głazu i usiadł.

— Wygląda na to, że na Ziemi niewiele się zmieniło — oświadczył. — Wy, turyści, wciąż macie, zdaje się, całkiem obłędne wyobrażenia. — Kapitan wydawał się być urażony. — Nie rozumiecie, że ci tubylcy, to miły łagodny lud. Są zupełnie nieszkodliwi. Nazywam ich elfami ze Słodkiej Śliwki i czasami chichramy się razem. I to wszystko. Nie wyszli jeszcze za bardzo ze stanu zwierzęcości. Poza tym oni znoszą jajka. Och, no dobrze... — Wzruszył ramionami, gdy Buttonowie popatrzyli po sobie. — Mam tu w sumie mnóstwo miejsca... bo chcielibyście pewnie zostać na stałe. Witajcie więc na Słodkiej Śliwce.

— Słodka Śliwka jest nasza — powiedziała ze złością Betty. — Nie płacił pan podatków, więc zlicytowali ją. Charles ma w kieszeni akt własności.

— A wy, biedne, nieświadome dzieciaki — kapitan chyba się naprawdę zaniepokoił — kupiliście ją w wyniku jakiejś głupiej biurokratycznej pomyłki. Ja płacę wszystko z góry. Chodźcie, to pokażę wam potwierdzenia.

— Niech pan nie będzie taki sprytny — powiedziała z pogardą Betty. — Z nami nie pójdzie panu tak łatwo. Nie potrzebujemy ani pana, ani pańskiego domu.

— Ale może będziecie chcieli coś zjeść albo umyć się mydłem i wziąć gorący prysznic; czy może schronić się pod dachem w czasie deszczu.

Buttonowie uśmiechnęli się triumfująco. Mieli własny dom, a Omniserwis zapewni im wszelkie potrzeby.

— Niech pan nas zostawi w spokoju, panie piracie Burgee. Kapitan Possett opowiedział nam pańską okropną historię. Kuzynka Aurelia właśnie dzwoni na policję.

— Possett? — Twarz kapitana stężała. — Mike Possett z „Pięknego Joe”?

— Tak właśnie. — Charles poczuł się górą. — Teraz pan ucieknie, zanim...

Nie dokończył. Od strony domu dobiegł ich głośny krzyk rozpaczy.

Odwrócili się. Kuzynka Aurelia biegła ku nim bez kasku i płaszcza.

— Charles! Tu nic nie działa.

Podbiegła do niego, chwyciła za szyję i przywarła.

— Nie mogę uruchomić służących, ani teleprojekcji, ani nawet zamka do ubikacji. Och, Charles, nie mamy nic do jedzenia ani do picia, ani ubrań.

— To niemożliwe. Omniserwis nigdy się nie psuje.

— Nie możemy żyć bez tego — lamentowała Kuzynka Aurelia. — Znaleźliśmy się miliony mil od Bostonu! Zostaliśmy rozbitkami... z tym potworem.


Długi, niski dom Burgee'ego był wprost nieprzyzwoicie prosty; nie posiadał nawet szczypty najtandetniejszej dekoracji. Większość szerokich okien wychodziła na pokryte wyspami jezioro. Salon wyposażono w szerokie, wyściełane kanapy i fotele wypoczynkowe – wszystko podejrzanie wygodne.

Dokładnie w takich domach, jak przekonany był Charles, w nikczemnych starych czasach, los gorszy od śmierci był praktycznie częścią wyposażenia.

— Nie powinniśmy byli dać się mu namówić — stwierdziła Betty zmartwionym tonem. — Być może byśmy głodowali, ale przynajmniej Kuzynka Aurelia nie zamknęłaby się w sypialni tego dziwnego pirata.

— Jesteśmy tu już całe popołudnie — podkreśliła — a on jeszcze niczego nie próbował. Poza tym pomógł przynieść te jej walizki i sam dał jej klucze. Dziwne! Och, Charles, nie przypuszczasz chyba, że... że chodzi mu o mnie?

Zanim zdążył odpowiedzieć, wszedł robot – praktyczny, starego typu model, z czterema ramionami, do posługiwania przy stole.

— Obiad podano — brzęknęło z aluminiowych szczęk. — Proszę państwa do jadalni.

Wstali bez entuzjazmu.

— Cokolwiek zrobisz — szepnął w drzwiach ostrzegawczo Charles — nie pozwól mu się upić.

Kapitan stał u szczytu stołu. Miał na sobie pełny wieczorowy strój. Z jego muskularnego torsu zwisał ciężki złoty łańcuch dewizki od zegarka. Czuć było od niego lekki zapach naftaliny, ale prezentował się bardzo przyzwoicie.

Buttonowie rozejrzeli się po stole. Nie widać było ani śladu absyntu, brandy, ani nawet szampana. Nie było nic poza wodą.

— Szkoda, że wasza kuzynka nie przyłączy się do nas — powiedział kapitan, wskazując im wytwornie miejsca. — Mam nadzieję, że te jej kartony zawierają coś smacznego.

— Zawierają „Remedium Warzywne dr Stringfellowa” i „Tonik dla Dam” — wyjaśniła z precyzją Betty. — Podobno są bardzo krzepiące.

Gospodarz wzdrygnął się, ale po chwili odzyskał panowanie nad sobą i klasnął ostro w dłonie.

— Steward! — wykrzyknął.

— Tak jest, proszę pana! — odpowiedział robot, pojawiając się z wielką wazą i stawiając ją na stole.

Buttonowie odsunęli się.

— Widzę, że nie macie do mnie zaufania — roześmiał się kapitan. — Będziemy więc wszystko podawać na widoku. Możecie wymieniać talerze, jeśli chcecie. — Zaczął nalewać klarowną, aromatyczną zupę. — Proszę, który chcecie.

Buttonowie wybrali sobie talerze. Wzięli łyżki, zanurzyli w zupie i nerwowo zamieszali.

Kapitan jadł z apetytem, prowadząc jednocześnie konwersację. Poinformował ich, że Słodka Śliwka jest otoczona warstwą radiacyjną nieprzenikliwą dla fal Omniserwisu. Potem oświadczył, że on sam nie przywykł do tych gadżetów ani do czasów, w których zostały stworzone.

— No bo dlaczego — perorował — zostaliśmy tymi niby-wiktorianami? Dlaczego jesteśmy gorsi od tych prawdziwych? Powiem wam. Bo kosmos okazał się zbyt wielki. Spowodował, że ludzie poczuli się malutcy. Zapragnęli schować się w mysiej dziurze, w czymś małym, bezpiecznym i bez przeciągów.

Podczas kolejnych dań opowiedział im, jak skończył z piractwem i przeszedł na emeryturę, osiedlając się na Słodkiej Śliwce; jak z pomocą robotów rozebrał swój statek i jego silniki użył do ogrzewania i oświetlenia; jak badał planetę.

Po zupie robot podał coś w rodzaju homara, potem coś podobnego do pardwy i pieczeń, która mogła być z dziczyzny. Były również warzywa – różowe, gruszkowate grona i długie złociste strąki. Smakowały jak krucha soczysta sałatka.

Charles zaczął jeść, z rosnącym niepokojem obserwując Betty. Przede wszystkim sprawiała wrażenie, jakby jej apetyt się poprawił. Poza tym oczy jej zaczęły błyszczeć, a opuszczone w dół kąciki ust stopniowo się rozluźniały. Pochylała się do przodu, coraz bardziej zainteresowana kapitanem.

— ...i tak dotrwałem do dzisiaj — powiedział kapitan, kończąc sałatkę. — A Słodka Śliwka jest niemal doskonała. Oczywiście, czasami doskwiera mi samotność, ale...

Betty gwałtownie wychyliła się do przodu i schwyciła kapitana za brodę.

— Mam bobra! — wykrzyknęła, ciągnąc radośnie. A potem usiadła z powrotem i zarumieniła się na twarzy. — Zawsze chciałam zrobić coś takiego.

Charles zmieszał się. Nadchodziły kłopoty. Niezdecydowanie zaczął się podnosić. Był oczywiście wstrząśnięty do głębi. Na wielkiego Scotta, jaka ona jest piękna, pomyślał i natychmiast poczuł się winny.

Wstał usilnie starając się wyglądać na rozgniewanego.

— Elżbieto — oświadczył — masz opuścić ten pokój... ee... natychmiast.

— Dlaczego? — zapytała Betty, chichocząc.

— Dlatego że damy nie ciągną dżentelmenów za brody.

A kapitan zaśmiewał się, kołysząc i trzymając pod boki.

— Zaraz, zaraz — zaprotestował. — Niech pan jej pozwoli zaspokoić to pragnienie. Zabawa w bobra to piękny stary obyczaj. Niemal wiktoriański.

Betty oparła brodę na splecionych dłoniach, a na jej twarzy pojawiły się wesołe dołeczki.

— Niech pan nie zwraca na niego uwagi, kapitanie Burgee. Charlie to okropny panikarz. Dlaczego miałabym nie szarpnąć pana za brodę. Lubię pana.

— Betty, ten człowiek jest piratem!

— Już nie jest. Jest na emeryturze. Sam słyszałeś. A zresztą, ja go lubię. Myślę, że byłby doskonałym mężem dla Kuzynki Aurelii.

Charles nalał sobie wody i wypił hałaśliwie.

— Też tak myślę — zgodził się kapitan, robiąc wrażenie zadowolonego. — Pomyślałem o tym zaraz, jak tylko ją zobaczyłem. Jest dokładnie w moim typie. — Westchnął. — Ale nie wygląda na to, żeby mnie choć trochę lubiła. Jak sądzicie, trochę starych piosenek zaśpiewanych przy gitarze pod jej oknem mogłoby ją skłonić do zawarcia bliższej znajomości ze mną?

Ale nie tę starą skwaszoną suszoną śliwkę, pomyślał Charles, sam siebie zaskakując, po czym szybko ugryzł się w język.

Betty parsknęła śmiechem.

— Biedna Kuzynka Aurelia! Po prostu nie mogę zrozumieć, jak mogła zamknąć się w pokoju, mając jedynie to warzywne remedium. To smakuje jak pasta do butów. A wszystko dlatego, że śmiertelnie się boi zjeść lub wypić cokolwiek stąd. Uwierzyła, że Słodka Śliwka jest rzeczywiście... jakąś wyluzowaną planetą. — Zamilkła i popatrzyła na kapitana. — O co tu chodzi?

— Obawiam się — powiedział kapitan, robiąc bardzo poważną minę — że pani nie zrozumiała. Pani Kuzynka Aurelia ma rację.

Mina Betty wydłużyła się.

— Nie mówi pan tego poważnie?

— Nie wiem dokładnie, co to jest. Być może coś w wodzie lub w powietrzu, albo w żywności...

Charles spojrzał z przerażeniem na stół zastawiony talerzami.

— Ale nie musicie się niczego obawiać — ciągnął kapitan. — Ten efekt całkowicie zależy od typu człowieka, od jego osobowości.

Betty ożywiła się. Spojrzała taksująco na Charlesa

— A Charles jest odpowiednim typem? — zapytała.

— Jestem pewien, że tak. Pani kuzynka również, chociaż stara się to głęboko ukryć. Gdyby nie to, wierzcie mi, Słodka Śliwka już dawno by ją zdemaskowała. — Uśmiechnął się. No to chodźmy więc w te konkury. Tylko wezmę gitarę i zawołam Hermana.

Podszedł do drzwi i zagwizdał. Natychmiast w podskokach przybiegło rudawe stworzenie. Na widok gitary, zamrugało radośnie.

— Chodź, Charlie — zawołała Betty, biorąc kapitana pod rękę.

Charles obrócił się niezdecydowanie. Był wystraszony.

Wtedy Betty spojrzała przez ramię i roześmiała się. Śmiała się zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Nigdy wcześniej nie widział jej w takim stanie. Nagłe zrozumienie wstrząsnęło nim.

— Wiesz — powiedziała miękko Betty — moim zdaniem, to będzie zabawnie być wyluzowanym.

— Tak. Też tak myślę! — wykrzyknął Charles, po czym pochylił się nad krzesłem i wypił jeszcze trochę wody.

— Wiedziałem, że tak będzie — powiedział kapitan.


Wyszli razem na werandę i usiedli na huśtawce ogrodowej. Jakiś czas siedzieli w ciszy, obserwując dwa księżyce Słodkiej Śliwki żeglujące po dziwnym perfumowanym niebie. Ten większy był zabarwiony na kolor bladej morskiej zieleni, a mniejszy świecił perłowym blaskiem.

— Kuzynko Aurelio? — zawołała po jakimś czasie Betty.

— Betty, to ty, jesteś tam, w ciemności, z tym człowiekiem?

— Jesteśmy tu oboje, Charles i ja. On nie jest już piratem. Jest bardzo miły. I chciałby zaśpiewać dla ciebie.

— Powiedz mu, żeby się wynosił. Jak najdalej. Zabarykadowałam okno i mam ostre nożyczki. Ostrzegam, jeśli tylko zrobi jakiś fałszywy ruch...

— Zacząłbym właśnie teraz — stwierdził Charles.

Kapitan usadowił się wygodniej, nastroił gitarę i zaśpiewał ciepłym bas-barytonem. Herman akompaniował, pogwizdując przez nos z tenorowym brzmieniem. Betty i Charles doszli do wniosku, że efekt jest uroczy, nawet jeśli Herman ma skłonność do wypłaszczania wysokich nut.

Kapitan najpierw zaśpiewał „Down by the Old Mill Stream”, a potem „Sweet Genevieve”. Następnie kilka sentymentalnych arii ze znanych oper i „The Lost Chord”1, a później jeszcze inne stare przeboje.

Kuzynka Aurelia pociągała od czasu do czasu nosem, ale nic nie mówiła, dopóki serenada nie dobiegła końca.

— Betty! — zawołała. — Słuchasz mnie?

— A powinnam?

— Powiedz temu osobnikowi, że nic mu nie pomogą te bezbożne hałasy. Cały czas zatykałam uszy palcami.

— Z ciebie to rzeczywiście jest numer — zachichotała Betty.

— Betty! Ty... ty jesteś jakaś inna.

— No, bo jestem! Charles tak samo. Oboje jesteśmy wyluzowani.

— Kuzynka Aurelia jęknęła przerażona, po czym zapadła cisza.

Betty odwróciła się do kapitana. Robił wrażenie przygnębionego, tak samo również Herman.

— Musimy spróbować czegoś innego, czegoś sprytniejszego — powiedziała. — Kuzynka Aurelia chyba się śmiertelnie obraziła na pana. Myślę, że to dlatego, że był pan piratem.


Przez kilka następnych dni Charles i Betty starali się nie wspominać o dawnej profesji kapitana i pomagali mu wymyślić nowy sposób na wyluzowanie Kuzynki Aurelii. Jeszcze raz próbował śpiewu – tym razem wzbogacając serenadę chórem złożonym z krewnych Hermana. A gdy to również nie dało rezultatu, usmażył jej wspaniały omlet z grzybami. Następnie schwytał dla niej młodego zwierzaka z lawendowymi uszami jako pupila i spędził cały wieczór czytając głośno pod jej oknem „Sonnets from the Portuguese”2.

Z jej strony dochodziło go jedynie pociąganie nosem i szuranie mebli przesuwanych dla wzmocnienia barykady. W końcu, ku strapieniu Betty, wysunęła pod drzwiami kartkę z oświadczeniem, że od teraz nic ją już nie łączy z Buttonami... i nikt jej nie przekona, że te wiersze są wiktoriańskie.

W połowie trzeciego dnia kapitan chodził osowiały, Charles w nastroju do irytacji, a Betty stała się zmartwiona i rozdrażniona.

Tak więc późnym wieczorem, wybrali się na piknik. Pomaszerowali wokół sadzawki na szeroki trawiasty pagórek, na którym rosły kręgiem kanciaste drzewa, a z ziemi, jak skamieniali druidzi, wystawały kwarcowe głazy. Za nimi szedł Herman i cztero-ręki robot z jadalni niosący dwa wiklinowe koszyki. Gdy jedli, powoli nastała noc. Księżyce planety rozsnuły kryształowe cienie w kolorach morskiej zieleni, różu i starej kości słoniowej.

Betty wyczekała, aż zniknie ostatnia poświata dziennego światła, po czym wyszeptała:

— Jest tak cudownie. Biedna Kuzynka Aurelia. Wszystko byłoby takie proste, gdyby tylko zechciała wyjść. Och, obawiam się, że nie ma na to nadziei.

— Nie ma nadziei? — parsknął Charles. — To przecież jest bardzo proste. Wedrzemy się do jej pokoju, ja i Burgee przytrzymamy ją, a ty wlejesz jej do gardła trochę miejscowej wody. Zanim się zorientuje, co się stało, już będzie załatwiona.

— Tak nie można — powiedział sztywno kapitan. — Nie wolno nam stosować przemocy.

— I patrz, kto to mówi! — Charles był rozbawiony. — Stary pirat. Kosmiczny rabuś, każący pasażerom wychodzić po desce w próżnię, strzelający do ludzi z karabinów energetycznych...

— Sza! — Przerwała mu Betty. — Charles, nie bądź chamem. Przecież on może poczuć się urażony...

Kapitan wydawał się krztusić.

— A ja myślałem, że to snobizm! — Wybuchnął śmiechem. Rzucił się na trawę, rycząc.

Buttonowie patrzyli na niego w zdumieniu, a z pomiędzy drzew wychynęły jakieś stworzenia, by zobaczyć, co się dzieje.

— Które stulecie teraz mamy? — zapytał kapitan, siadając.

— Dwudzieste drugie, oczywiście — odpowiedziała Betty. — A co to ma wspólnego?

— Właśnie się zastanawiam. Wytłumaczę wam później. — Z wysiłkiem starał się opanować. — Tak czy owak, nie powinniśmy zmuszać Aurelii do niczego. Nawet mając dobre intencje. Mogłoby to ją przekształcić w osobę złego typu.

— Przekształcić? — powtórzyła ze smutkiem Betty. — Obawiam się, że ona już jest przekształcona. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek z tego wyszła. Obawiam się, że może popełnić jakiś desperacki czyn.

— Też się o to martwię — przyznał kapitan. — Ale jestem pewny, że ona jest odpowiednim typem. Ludzie nieodpowiedniego typu nie są w stanie tutaj żyć. Słodka Śliwka takich nie lubi.

Zarówno Betty, jak i Charles, sprawiali wrażenie zaintrygowanych.

— Spróbuję to wam wytłumaczyć. Cały proces nie trwa dłużej niż kilka godzin, nawet jeśli nie zostali wyluzowani. Jeśli zostali, to efekt jest prawie natychmiastowy. To jest...

Urwał i marszcząc brwi, popatrzył w niebo. Dokładnie nad nimi pojawiła się złowróżbna, czerwona łuna, a z oddali doszedł ich ryk.

Poderwali się na nogi. Łuna szybko się rozrastała. Wydawało się, że opada prosto na nich. Hałas wypełnił powietrze.

— Mamy gości — krzyknął kapitan.

— Kt-to t-to? — wyjąkała Betty. — Policja?

— Oni nie używają już silników hamujących. To jakiś przestarzały frachtowiec.

— Och! — Betty, ze strachu, zasłoniła twarz rękami. — To „Piękny Joe”. To ten człowiek, Possett... Wrócił po Kuzynkę Aurelię.

Czerwona łuna przesunęła się na północ. Przez chwilę mignęła im rzygająca ogniem sylwetka hamującego statku. Potem opadła niżej. Ziemia krótko zadrżała. I nastąpił spokój.

Kapitan chwycił Betty za rękę.

— Przyziemili na polanie. Szybko! Gdy was wysadzali, to Possett zabrał stąd coś ze sobą?

— Nabrali świeżej wody.

— O Boże! — Jęknął Charles. — To znaczy, że są...

— Wyluzowani! — dokończył kapitan. — A to są ludzie nieodpowiedniego typu. Betty! Charles! Możecie biec? Steward, podaj im rękę!

— Tak jest, panie kapitanie — szczeknął robot, podnosząc koszyki i chwytając Buttonów za łokcie.

— Idziemy. Mam nadzieję, że zdążymy ich uratować.

— Ich? Uratować? — zapytał Charles, przełykając ślinę, gdy robot zaczął biec.

Ale kapitan był już daleko w przodzie i nie usłyszał.


Ciągnięci przez niezmordowanego robota, Charles i Betty osiągnęli bardzo dobry czas, niemniej nie udało im się dogonić kapitana. Musieli zatrzymać się kilka razy dla odzyskania oddechu i byli wciąż jeszcze jakąś milę od domu, gdy usłyszeli krzyk.

— Ratunku! Mordercy! Policja! Pomocy! — wrzeszczała Kuzynka Aurelia.

— Ten... on ją schwytał! — wydusił z siebie Charles, gdy krzyki ucichły. — Szybko!

Gdy dotarli do domu, nikogo tam nie było. Nawet Hermana. W salonie i w holu widać było ślady jakichś tytanicznych zmagań. Drzwi do pokoju Kuzynki Aurelii były szeroko otwarte.

— Spójrz! — Charles wybałuszył oczy jak złota rybka. — Ona sama mu otworzyła.

— Pewnie jej obiecał, że uratuje ją przed piratem — wydyszała Betty.

— Musimy... musimy iść... — Charles poczuł, jak mu się uginają nogi. — ...na polanę.

Robot przytrzymał go dwoma ramionami, a trzecim objął Betty.

— Musicie odpoczywać jeszcze trzy minuty — oznajmił, prowadząc ich do salonu i delikatnie sadzając. — Zaraz podam brandy.

Zgodzili się z chęcią, po czym wachlowani troskliwie przez robota, wypili pospiesznie, martwiąc się o Kuzynkę Aurelię.

I pobiegli. W niecałą minutę znaleźli się na polanie. Po drugiej stronie doliny zobaczyli „Pięknego Joe”. Z oddali dobiegał szum wodospadu.

Słychać było też inne dźwięki, jakiś niski męski głos.

— Uuu! — wył chrapliwie. — Zostaw mnie. Uuu! Daj mi spokój.

Charles jęknął.

— Nie trzeba było tracić czasu na brandy. Zaraz zabiją również jego.

Pobiegli w dół zbocza, a robot za nimi. Chlapiąc, pokonali strumień i przepchnęli się przez krąg chichoczących tubylców i stworzeń wybałuszających oczy.

— Nie daj się — krzyknął Charles. — Idziemy z pomocą.

Na trawie zobaczyli cztery postacie. Dwie z nich były przytrzymywane i bite. Pozostała dwójka je przytrzymywała.

Buttonowie zatrzymali się. Coś tu się nie zgadzało. Większa z dwóch przytrzymywanych postaci była bita przez Kuzynkę Aurelię.

— Spróbuj mnie porwać jeszcze raz! — Łup. — Zmuś mnie jeszcze raz, bym skoczyła do tej sadzawki! — Łup. — Zmuś mnie bym opiła się wodą i żebym jeszcze raz musiała się stamtąd wydostawać! — Łup-łup-łup. — Spróbuj tylko!

— Uuu! — wył tamten. — Zostaw mnie!

Aurelia obejrzała się przez ramię. Zobaczyła Charlesa i Betty.

— Hej wy! — krzyknęła. — Pomóżcie mi przytrzymać Possetta!

— Nie musisz go wcale trzymać — zawołał kapitan Burgee, puszczając mata Loopy'ego. — Oni nigdzie nie pójdą. Słodka Śliwka ich dorwała.

Ale chociaż oboje odsunęli się, tamci nie przestawali się miotać.

— Oni się drapią — wykrzyknął Charles.

Niezupełnie miał rację. Szyper i mat z „Pięknego Joe” próbowali się drapać, niemniej brakowało im rąk. Miotali się, jęcząc, becząc i prosząc o pomoc.

Kuzynka Aurelia popchnęła Possetta nogą.

— Jestem cała przemoczona — oznajmiła. — Betty, pomóż mi zdjąć tę sukienkę. Jeśli zaraz nie wyżmę swojej halki, to na pewno coś złapię.

— Ależ, Kuzynko Aurelio! — wykrztusił Charles. — W obecności kapitana?

— No to co? — zapytała. — Przecież mam jeszcze bieliznę.

— Musimy ich jak najszybciej wsadzić na statek — przerwał im kapitan, naglącym tonem. — Nie przeżyją na Słodkiej Śliwce. To są ludzie nieodpowiedniego typu. Chciałem wam o tym powiedzieć. Są uczuleni na miejscowe stworzenia, drzewa, tubylców... i wszystko. Hej ty, steward! — Skinął ręką. — Leć i wołaj załogę „Pięknego Joe”.

Robot pobiegł w kierunku statku. Zagwizdał i natychmiast pojawiły cztery inne roboty.

— Bosmanie — powiedział kapitan do tego na przedzie — kapitan Possett jest chory. Ma... hm... delirium. Mat również. Zabierz ich i startujcie natychmiast na Nowy Teksas.

— Tak jest, panie kapitanie. — Bosman zasalutował.

Podnieśli Possetta, który chrząkał i przeklinał. Potem zabrali mata z twarzą podobną do łasicy. Włazy zatrzasnęły się. Z rufy buchnął ogień. I statek odleciał.

Gdy już znów nastał spokój, Kuzynka Aurelia popatrzyła na kapitana. Obejrzała go sobie dokładnie.

— Hm-m-m — mruknęła do Betty. — Nie wygląda najgorzej. Wcale nie najgorzej!

A potem zwróciła się do kapitana:

— Aleksandrze Burgee, to wszystko jest twoja wina. Gdybym nie wyrwała się temu mężczyźnie i nie wskoczyła do sadzawki... to nie wiem... nie wiem, co by się stało. Najmniejsze, co pan może teraz zrobić, to zanieść mnie z powrotem do swojego domu.


O północy Charles i Betty siedzieli w salonie. Nie zdążyli jeszcze przywyknąć do zmiany jakiej uległa Kuzynka Aurelia i wciąż spoglądali na nią z niedowierzaniem. Miała na sobie kolorową podomkę Betty, zbyt obcisłą dla niej w pewnych miejscach. Rozpuściła włosy, przewiązała je wstążką i pomalowała usta kolorową szminką. Była bardzo zadowolona.

— Nie mogę sobie wyobrazić — mówiła — jak mogłam to wytrzymać przez tyle lat. Mam na myśli bycie taką starą klępą. — Roześmiała się radośnie. — Nie rozumiem, byłam niemal tak samo okropna jak biedny Charlie!

— Ale ja przynajmniej nigdy nie zamykałem się przed piratem — odciął się Charles.

Kapitan podniósł się, chichocząc.

— Dobrze, że mi przypomnieliście — powiedział podchodząc do półki z książkami. Otworzył gruby tom i podał Charlesowi. — Możesz to przeczytać.

Charles spojrzał na tytuł. To był „Jane's Dictionary of Space Transportation”3. Popatrzył z zainteresowaniem.

Kapitan wskazał palcem hasło.

— Pirat — przeczytał Charles, z lekkim zdziwieniem. — Pirat, początkowo kryminalista napadający i rabujący statki na morzu (patrz: Ziemia, planeta), obecnie w tym znaczeniu nie używane. Współcześnie termin stosuje się... — Charles zawahał się — ...do osób zajmujących się ratownictwem kosmicznym, zwłaszcza do kapitanów jednostek ratowniczych.

Charles zrobił się czerwony. Betty zarumieniła się. Kuzynka Aurelia zaczęła się śmiać, żeby pokryć zmieszanie.

— Czasy się zmieniają — stwierdził ze smutkiem kapitan. — Chcecie zobaczyć moją licencję?

Buttonowie byli zbyt zakłopotani, żeby odpowiedzieć.

— W takim razie, mam nadzieję, że wybaczycie nam. Aurelia i ja chcielibyśmy usiąść na werandzie i popatrzeć trochę na gwiazdy.

— Chcę usłyszeć, jak daleko jest Boston — powiedziała Aurelia, gdy pomagał jej wstać. Zmarszczyła nos. — Jestem całkowicie pewna, że tutaj, na Słodkiej Śliwce, jesteśmy całkowicie zabezpieczeni przed ludźmi nieodpowiedniego typu, tymi okropnymi Wiktorianami.

Kapitan objął ją ramieniem. Mrugnął do Buttonów.

— Niektórzy z nich wcale nie są tacy źli — powiedział uprzejmie. — Ci prawdziwi.

A gdy wychodzili, wsunął do kieszeni egzemplarz „Sonnets from the Portuguese”.

— No cóż, teraz, gdy już w pewien sposób straciliśmy Kuzynkę Aurelię — powiedziała Betty — chciałabym dostać dla siebie jedno z tych cudownych zwierząt ze Słodkiej Śliwki. Jako pupilka, wiesz. Może mi zastąpi jej towarzystwo.

— A ja ci nie wystarczam? — zapragnął wiedzieć Charles. — Wydaje mi się, że mogłabyś dla odmiany zapomnieć o Kuzynce Aurelii i zwrócić trochę uwagi na mnie.

Popatrzyła na niego taksująco, po czym spojrzała na zegarek.

— Nigdy mi to nie przyszło do głowy — powiedziała. — No, czas już iść do łóżka.


Później, usiadła i przyglądała mu się przez chwilę, po czym potrząsnęła głową w zadumie.

— Och, Charles, mógłbyś być idealny — powiedziała — gdybyś tylko miał jeszcze lawendowe uszy.

— Nie powinno być z tym dużego kłopotu — odpowiedział poważnie. — Zatrzymam jakiś przelatujący statek, skoczę na Nowy Teksas i wytatuuję sobie uszy. Dobrze?

Wtuliła nos w jego szyję.

— Cudownie, kochany. Będziesz wyglądał tak ekstrawagancko.

To był najwspanialszy komplement jaki Charles kiedykolwiek usłyszał.


Przełożył Ireneusz Dybczyński

Autor ilustracji: Ashman




Przypisy tłumacza.

  1. — tytuły popularnych angielskich piosenek z okresu wiktoriańskiego.
  2. — „Sonnets from the Portuguese”, wiersze miłosne Elizabeth Barrett Browning.
  3. — powstałe pod koniec XIX w. angielskie wydawnictwo Jane's Information Group, specjalizowało się w zagadnieniach wojskowych, lotniczych i transportowych.

Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)