„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
W epoce globalizacji nieporozumienia kulturowe są coraz rzadsze. Wszędzie kulturę kształtują amerykańskie kreskówki, a najbardziej znaną postacią jest lalka Barbi. I jeśli nie wiemy, jak się zachować, zachowujemy się tak, jak to pokazują filmy. Trudno więc byłoby wyobrazić sobie dzisiaj, że kosmita, który nauczył się języka z radia i telewizji, ma jeszcze jakieś problemy. Ale przed półwieczem pewnie było inaczej. Zabawne opowiadanie Fritza Leibera ukazało się w Galaxy Science Fiction, w grudniu 1957.
Profesor właśnie gratulował mądrości pierwszemu na Ziemi gościowi z innej planety – tego że zanim opuścił swój zaparkowany na orbicie statek, nauczył się z radia i telewizji angielskiego i tego że postanowił najpierw spotkać się z antropologiem kulturowym, zanim się spotka z naukowcami (lub, Boże broń, z rządem!) – gdy Marsjanin wstał i zapytał z wahaniem:
— Przepraszam bardzo, to gdzie to jest?
Pytanie zdumiało Profesora, a Marsjanin jakby się zaniepokoił, gdyż jego długie usta wygięły się ku górze; a jak wcześniej wyjaśnił, w uśmiechu wyginał je w dół.
— Proszę! Gdzie to jest? — powtórzył Marsjanin.
Był pod każdym względem zdumiewająco humanoidalny, ale jego cera fakturą przypominała ciemny zbytkowny fotel tak, że szary garnitur Profesora w paseczki, który chętnie zgodził się założyć, wydawał się arbitralnym wtrętem między nim a fotelem, który zajmował – coś jakby podomka Mamy Hubbard1 na fantomie wyczarowanym ze skórzanego pokrycia.
Żona Profesora, spostrzegawcza gospodyni, pośpieszyła na ratunek mężowi.
— Na górze, w końcu korytarza, ostatnie drzwi — wygłosiła jednym tchem.
Marsjanin z zadowoleniem wygiął usta w dół i powiedział:
— Dziękuję bardzo. — I tyle.
Zrozumienie wybuchło na twarzy Profesora. Pochwycił gościa i powiódł w kierunku schodów.
— Tu proszę, pokażę panu — powiedział.
— Nie, nie, dziękuję, sam znajdę — zapewnił go Marsjanin.
Coś raczej kategorycznego w tonie Marsjanina spowodowało, że Profesor zrezygnował i popatrzywszy, jak jego gość kołysze się na schodach niemal hipnotyzującym miękkim ruchem biegacza, powrócił do żony obserwującej sytuację z zainteresowaniem.
— Na Jowisza, kto by pomyślał! Funkcjonujące tabu, równie surowe jak nasze! — stwierdził w zadumie.
— Jestem zadowolona, że twoi służbowi goście tego przestrzegają — oznajmiła poważnie Żona.
— Ale ten gość jest z Marsa, kochanie, i odkrycie, że jest... no cóż, to że jest taki sam, jak my, w każdej dziedzinie swojego życia, jest tak ekscytujące, jak odkrycie, że woda to spalony wodór. Kiedy pomyślę sobie o dniu nie tak odległym, kiedy zgłoszę swoje obserwacje do leksykonu międzykulturowego...
Plótł dalej w tym stylu, gdy wbiegł jego mały synek.
— Tata, Marsjanin poszedł do łazienki!
— Cicho, kochanie, zachowuj się.
— Moja droga, to całkiem naturalne, że chłopiec to zauważył i jest podniecony. Tak, tak, synku, Marsjanie nie różnią się zbytnio od nas.
— Och, z pewnością — zgodziła się Żona z nutą goryczy w głosie. — Nie wyobrażam sobie, żeby jego turkusowa karnacja wzbudziła jakieś komentarze, gdy go zaprowadzisz na zebranie wydziału. Pomyślą sobie jedynie, że miał ciężką noc. A ten jego nos jak trąba małego słonia to stąd, że węszy wokół za posadą profesora.
— Czyżby, kochanie! On pewnie uważa nasze nosy za paskudnie obcięte i sparaliżowane.
— No dobrze, tato, ale on jest w łazience. Poszedłem za nim, gdy wtelepał się na górę.
— Słuchaj, synku, nie powinieneś tego robić. On jest na obcej planecie i może się zdenerwować, gdy pomyśli, że jest szpiegowany. Powinniśmy być maksymalnie grzeczni w stosunku do niego. Na Jowisza, nie mogę się już doczekać, kiedy powiem o tym Ackerly-Ramsbottomowi! Gdy pomyślę, o ile więcej może uzyskać z tego spotkania antropolog w porównaniu z fizykiem czy astronomem...
Miał zamiar znów zacząć tak pleść, gdy przeszkodziło mu ponowne gwałtowne wtargnięcie. Tym razem była to Córka Profesora Coltisha.
— Mamo, tato, Marsjanin...
— Cicho, kochanie. Wiemy.
Córka zachowała dorosły spokój, co miało swoje znaczenie.
— No dobrze — powiedziała — on wciąż tam jest. Chciałam otworzyć drzwi i były zamknięte.
— No i bardzo dobrze — stwierdził Profesor, a Żona dodała:
— Nie ma pewności, co on... — urwała. — Naprawdę kochanie, to było w bardzo złym tonie.
— Myślałam, że on już dawno zszedł na dół — wyjaśniła Córka. — Jest tam strasznie długo. Pół godziny temu widziałam go na górze, jak szedł, po swojemu robiąc skręty i wygibasy, naprawdę obciachowo, a ten wściubas szedł za nim. — Córka nasiąkła ostatnio zarówno jivem jak i Alicją.
Profesor spojrzał na zegarek i spochmurniał.
— Na Jowisza, jak on może tak spędzać czas? Chociaż, oczywiście nie wiemy ile czasu Marsjanie... Zastanawiam się...
— Tato, podsłuchiwałem go — oznajmił syn. — Puszczał mnóstwo wody.
— Puszczał wodę? No tak, Mars cierpi na brak wody. Być może w obliczu jej nieograniczonych ilości, ogarnął go jakiś rodzaj szaleństwa i... A wydawał się być taki opanowany.
I wtedy Żona wyraziła to, co wszyscy myśleli. Grobowy ton wydawał się w naturalny sposób wynikać z jej poglądów na życie.
— Co on tam robi?
Dwadzieścia minut i przynajmniej tyle samo fantastycznych sugestii później Profesor spojrzał ponownie na zegarek i poderwał się nerwowo do działania. Roztrącając rodzinę, wszedł po schodach i ruszył korytarzem.
Zatrzymał się tylko raz, potrząsnął głową i mruknął pod nosem:
— Na Jowisza, chciałbym, żeby Fenchurch albo von Gottschalk byli tutaj. Oni są trochę lepsi ode mnie w międzykulturowych kontaktach, zwłaszcza w łamaniu tabu i obrażaniu uczuć...
Rodzina postępowała za nim, nieco z tyłu.
Profesor stanął przed drzwiami. Za nimi panowała martwa cisza.
Nasłuchiwał chwilę, po czym z rozmysłem zastukał palcami, podtrzymując dłoń chwytem w nadgarstku. Rozległ się słaby plusk i nic więcej.
Minęła kolejna minuta. Profesor zastukał ponownie w ten sam sposób. Tym razem nie było żadnego odzewu. Spróbował ostrożnie zapukać. Drzwi pozostały zamknięte.
Gdy wszyscy wycofali się z powrotem na dół, Żona ponownie wyraziła to, co wszyscy pomyśleli. Tym razem w jej głosie zabrzmiała nuta demonicznego horroru.
— Co on tam robi?
— Może umarł. Albo właśnie umiera — zasugerowała żwawo Córka. — Może powinniśmy wezwać straż pożarną, jak do starej pani Frisbee?
Profesor skrzywił się, jakby go coś zabolało.
— Obawiam się, że nawet nie wyobrażasz sobie tych komplikacji, moja droga — powiedział cicho. — Oprócz nas nikt nie wie, że Marsjanin jest na Ziemi, a nawet nie ma najmniejszego pojęcia, że podróże międzyplanetarne są możliwe. Cokolwiek zrobimy, musimy to zrobić sami. Niemniej wtargnięcie tam wtedy, gdy istota jest zajęta... Cóż, nie wiemy, jakie są jego podstawowe czynności intymne. To byłoby sprzeczne ze wszystkimi zasadami antropologii. Wciąż jednak...
— Umieranie ma być czynnością intymną? — przerwała mu szorstko Córka.
— Albo rytualna kąpiel przed masowym mordem — dodała Żona.
— Proszę was! Jesteśmy wciąż, co właśnie chciałem powiedzieć, moralnie zobowiązani, by pomóc mu w razie, jak słusznie sugerujecie, zagrożenia jakimś wirusem czy, co bardziej prawdopodobne, trywialnym czynnikiem środowiskowym, takim jak, na przykład, większe ciążenie na Ziemi.
— Wiesz co, tata. Mogę zajrzeć do łazienki przez okno i zobaczyć, co on tam robi. Musiałbym tylko wyjść przez okno z mojego pokoju i przeczołgać się kawałek po gzymsie. Bezpiecznie, jak w domu.
Wypowiedź Profesora zaczynająca się od słów: — Synku, skąd wiesz... — zamarła niewypowiedziana. Udał, że nie zauważył tego, co Córka bezgłośnie przekazała bratu. Spojrzał na sardoniczny uśmiech Żony, jeszcze raz przemyślał sprawę straży pożarnej i innych, większych i nawet bardziej zawistnych agencji rządowych – czy to miałby być sceptycyzm? – po czym pochwycił oferowaną słomkę.
Dziesięć minut później asystował synowi w jego pokoju przy oknie, choć nie było takiej potrzeby.
— Jezu, tato, nie mogłem nic zobaczyć, nawet śladu. Dlatego zajęło mi to tyle czasu. Tato, hej, nie patrz tak nieszczęśliwie. On tam jest, na pewno. To dlatego, że wanna jest pod oknem i trzeba podejść naprawdę blisko, żeby do niej zajrzeć.
— Marsjanin bierze kąpiel?
— No. Nalał do pełna i tylko koniec jego kinola wystaje na wierzch. Twój garnitur, tata, powiesił na drzwiach.
— Utonął! — wypowiedziane przez Żonę pojedyncze słowo zabrzmiało jak dzwon pogrzebowy.
— Nie, nie, mamo, nie sądzę. Jego kinol otwierał się i zamykał całkiem regularnie.
— Może on jest metamorfem — powiedziała Córka w przypływie dzikiej fantazji. — Może zmiękł w wodzie i zmniejsza się teraz, aż stanie się podobny do węgorza, a potem zacznie penetrować rury kanalizacyjne. Czy to nie byłoby fajnie, gdyby przeszedł pod ulicami, wybił korek od spodu i wczołgał się do wanny prezydenta Rexforda. Albo pani prezydentowej. Albo tak prosto w środek któregoś z tych „och-jaka-jestem-seksy” dżakuzi Janey Rexford?
— Proszę cię! — Profesor przyłożył rękę do czoła i trzymał ją tak, podtrzymując łokieć drugą ręką.
— No i... Wymyśliłeś coś? — zapytała po chwili Żona. — Co masz zamiar zrobić?
Profesor opuścił rękę, zamrugał z wysiłkiem oczami i wziął głęboki wdech.
— Wysłać wiadomość do Fenchurcha i Ackerly-Ramsbottoma, a potem wyłamać drzwi — powiedział zrezygnowanym tonem, w którym jednak wydawała się również pobrzmiewać nuta nadziei. — Przede wszystkim jednak, mam zamiar poczekać do rana.
I usiadł po turecku z założonymi rękami przed drzwiami łazienki.
Zanosiło się na długie czekanie.
Rodzina Profesora przyłączyła się do niego, ale się nie sprzeciwił. Ktoś inny, powiedział sobie, surowszy od niego, mógłby obstawać przy tym, że potrafi skutecznie nakazać swym dzieciom pójście do łóżka w czasie, kiedy w łazience zamknięty jest Marsjanin, ale on woli, żeby stanęły twarzą w twarz z problemem.
W końcu przez okna zaczął się przesączać świt. Kiedy żarówka w korytarzu została całkiem przytłumiona, Profesor rozplótł ramiona.
W tym momencie z łazienki dobiegł głośny plusk. Rodzina Profesora spojrzała w kierunku drzwi. Plusk ucichł i usłyszeli odgłosy poruszania się. Drzwi stanęły otworem i pojawił się Marsjanin ubrany w szary garnitur Profesora w paseczki. Gdy ujrzał ich wszystkich, jego usta wygięły się ostro do dołu w szerokim uśmiechu.
— Dzień dobry! — powiedział radośnie. — Nigdy w życiu nie spałem lepiej, nawet w moim własnym wodnym łóżku na Marsie.
Rozejrzał się dokładniej i usta mu się wyprostowały.
— Ale gdzie wy wszyscy spaliście? — zapytał. — Nie mówcie, że spędziliście całą noc na sucho! Chyba nie oddaliście mi waszego jedynego łóżka?
Usta mu się wygięły w górę w wyrazie strapienia.
— Ojej — powiedział — chyba coś paskudnie pomyliłem. Ale nie rozumiem co. Z początku, nie wiedziałem, jakie są wasze obyczaje dotyczące snu, ale ta kwestia wyjaśniła się, gdy zobaczyłem te krótkie telewizyjne scenki w których wasze kobiety przygotowują się do snu w swoich wanienkach – wyglądało to naprawdę pokrzepiająco swojsko. Oczywiście na Marsie jedynie szczęśliwcy mogą zawsze spać w wodzie, ale tutaj, przy tej obfitości, myślałem, że wodne łóżka są dostępne dla wszystkich. — Milczał przez chwilę. — Miałem, co prawda, pewne wątpliwości w nocy i zastanawiałem się, czy pytając, użyłem prawidłowych słów, ale kiedy pan wystukał do mnie „Dobranoc”, odplusnąłem delikatnie i natychmiast zasnąłem. A teraz obawiam się, że jednak gdzieś popełniłem gafę i...
— Nie, nie, ależ skąd, drogi gościu — zdołał powiedzieć Profesor. Przez jakiś czas wykonywał dłonią koliste ruchy na znak, że chce tamtemu przerwać. — Wszystko jest w całkowitym porządku. Na Jowisza, to prawda, że spędziliśmy tę noc na sucho, ale niech pan weźmie pod uwagę, że to była warta – straż honorowa, którą trzymaliśmy, by okazać nasz szacunek.
Przełożył Ireneusz Dybczyński
Ilustracja: Bowman
Przypisy tłumacza.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.