home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Tajemnica Oktoberfest

Wczoraj burmistrz Monachium wygłosił rozpaczliwy apel do rządu Niemiec o pomoc w zakwaterowaniu uchodźców koczujących w mieście. Monachium nie ma już wolnych miejsc – twierdzi burmistrz. Tymczasem za tydzień ma się rozpocząć Oktoberfest. Miasto gotowe na przyjęcie 6,5 miliona uczestników piwnej biesiady nie ma gdzie położyć spać kilkunastu tysięcy ludzi uciekających przed wojną. Może więc Mack Reynolds miał rację, że większość uczestników Oktoberfest to podróżnicy w czasie nocujący u siebie w przyszłości.

Opowiadanie ukazało się w Astounding Science Fiction, w czerwcu 1959.


Mack Reynolds

„Kłopoty z przyszłością”
(Unborn tomorrow)


— Spóźniłeś się — stwierdziła uprzejmie Betty, spoglądając znad swego czasopisma.

— Daj mi spokój, czuję się okropnie — odpowiedział Simon. Usiadł przy biurku i z niesmakiem przejechał językiem po zębach, jęknął i zaczął grzebać w szufladzie w poszukiwaniu butelki z aspiryną. Zmierzył ją spojrzeniem i dodał, jak gdyby recytując: — To czego mi trzeba, to urlop.

— A skąd masz zamiar brać pieniądze? — zapytała.

— Zdam się na Opatrzność — powiedział, manipulując butelką aspiryny.

— Hm-m-m. Ale zanim Opatrzność zapewni ci urlop, powiedziałabym, że byłoby miło z jej strony załatwić sprawę tej zaginionej biżuterii. Coś, z czego byś mógł na przykład wydedukować, że ten pierścionek z rubinem wpadł do zlewu i zatrzymał się w syfonie. Coś, z czego by wpadło z pięćdziesiąt dolarów.

— Pięćdziesiąt? — zapytał zgryźliwie Simon. — A czemu nie pięćset?

— Nie jestem egoistką — oświadczyła Betty. — Wystarczy mi moja tygodniówka.

— Forsa! — powiedział Simon. — Gdy brałaś tę pracę, twierdziłaś, że pociąga cię romantyka.

— Hm-m-m. Nie wiedziałam, że większość śledztw to węszenie po domach towarowych za sprzedawcami oszukującymi na cenie.

— Zaraz tu będzie — powiedział niezrozumiale Simon.

Ktoś zapukał do drzwi.

Betty poderwała się z olimpijską zręcznością i szeroko otworzyła drzwi, zanim jeszcze pukanie się zakończyło.

Był stary i niski, pince-nez, a za nim wyłupiaste oczy, garnitur skrojony według zeszłorocznej mody. Ale jeśli garnitur kosztuje dwieście czy trzysta dolarów, to wciąż zachowuje jakiś szyk bez względu na modę.

— Dzień dobry, Mr Oyster — bez entuzjazmu powitał go Simon. — Proszę usiąść — wskazał klientowi krzesło.

Klient, z pomocą Betty, ostrożnie usadowił się i wlepił wzrok w Simona.

— Wie pan, jak się nazywam. To dobrze — powiedział w końcu. — Już proszę się mną nie zajmować, młoda damo. Pańskie ogłoszenie w książce telefonicznej głosi, że podejmuje się pan wszystkich spraw.

— Wszystkich — przyznał Simon — z jednym wyjątkiem.

— Wspaniale. Wierzy pan w podróże w czasie?

Simon nie odpowiedział. Betty, która wróciła na swoje miejsce w drugim końcu pokoju, odchrząknęła, by oczyścić gardło.

— Podróże w czasie są niemożliwe — powiedziała, gdyż Simon wciąż milczał.

— A dlaczego?

— Dlaczego?

— Tak, dlaczego?

Betty spojrzała na swojego szefa, szukając u niego pomocy. Ale ten wciąż milczał. Sytuacja wymagała szybkiej, pozytywnej i zdefiniowanej odpowiedzi.

— No, po pierwsze, paradoks. Przypuśćmy, że ma pan maszynę czasu i uda się w przeszłość, sto lat lub coś koło tego, i zabije pan własnego dziadka. To jak mógłby się pan urodzić?

— Jak? — warknął niski przybysz. — Chrzanić to!

— Może wróćmy do sprawy — powiedział Simon. — Czego pan ode mnie oczekuje?

— Chcę wynająć pana do upolowania kilku podróżników w czasie — oznajmił starszy pan.

Betty już zaangażowała się w sprawę za bardzo, żeby odgrywać swą właściwą rolę milczącej sekretarki.

— Podróżników w czasie? — zapytała niezbyt inteligentnie.

Potencjalny klient wyprostował się na krześle z wyraźną intencją dotrzymania jej pola. Zdjął pince-nez i źgnął nim w kierunku Betty.

— Dużo science fiction pani czytała? — zapytał.

— Trochę.

— No to wie pani, że jest kilkanaście sposobów tłumaczących paradoks podróży w czasie. Każdy pisarz wart cokolwiek w tej dziedzinie ma jakieś wyjaśnienie. Ale do rzeczy. Moim zdaniem w ciągu stu mniej więcej lat człowiek rozwiąże problem nieśmiertelności i wiecznej młodości, a podejrzewam również, że będzie w końcu mógł też podróżować w czasie. Jestem o tym tak głęboko przekonany, że chciałbym postawić część mojego majątku na zbadanie obecności takich podróżników w naszych czasach.

— No dobrze, Mr Oyster, ale jeśli w przyszłości wynaleziono podróże w czasie, to czemu nie spotykamy tych podróżników? — zapytała Betty, bo Simon nie wydawał się być tego rana zdolny do przejęcia piłki.

— Betty — wtrącił Simon — zazwyczaj wyjaśnia się to tym, że nie mogą sobie pozwolić na zmiany w kontinuum czasoprzestrzennym. Powiedzmy, że gdyby podróżnik w czasie udał się na przykład do okresu dwadzieścia pięć lat temu i zastrzelił Hitlera, to zmieniłaby się cała późniejsza historia. W takiej sytuacji mógłby się nawet sam nie urodzić. Muszą się zachowywać bardzo ostrożnie.

— Nie oczekiwałem, młody człowieku, że będzie pan tak dobrze zorientowany w tym temacie — wyraził zadowolenie Mr Oyster.

Simon wzruszył ramionami i znów zaczął grzebać w butelce z aspiryną.

— Zastanawiałem się nad tym od dłuższego czasu… — ciągnął dalej Oyster.

Simon powstrzymał go, unosząc rękę.

— Może nie przedłużajmy tego — powiedział. — O ile rozumiem, jest pan starszym dżentelmenem posiadającym znaczny majątek i doszedł pan do wniosku, że jak dotąd z nikim nie zdołał się pan nim podzielić.

Oyster włożył swoje okulary na nos, spojrzał z uwagą na Simona i przytaknął, kiwając głową.

— I chce pan wynająć mnie — ciągnął Simon — do znalezienia jakiegoś podróżnika w czasie, żeby w taki czy inny sposób – jakikolwiek się nada – wydobyć od niego tajemnicę wiecznego życia i młodości, co, według pana, zostanie w przyszłości odkryte. Jest pan gotów wydać na to część swojego majątku, jeśli tylko zdołam dostarczyć panu rzeczonego podróżnika w czasie.

— Dokładnie tak!

Betty spoglądała to na jednego, to na drugiego.

— A gdzież pan spodziewa się znaleźć kogoś takiego — zapytała z politowaniem. — Zwłaszcza jeżeli oni chcą pozostać w ukryciu?

— Jak już mówiłem — podjął wyzwanie starszy pan — zastanawiam się nad tym od jakiegoś czasu. Powinni być na Oktoberfest — oświadczył z dumą.

Betty i Simon czekali.

— Tak, na Oktoberfest — powtórzył Oyster. — Na największym festiwalu świata, ferii, fieście, karnawale bijącym wszystkie inne na głowę co roku odbywającym się w Monachium. „Mardi Gras”1 w Nowym Orleanie wygląda przy nim jak przyjęcie u babci. — Mr Oyster zaczął podrygiwać zgodnie z duchem swojego opisu. — Wszystko zaczęło się od wesela jakiegoś miejscowego księcia sto, sto pięćdziesiąt lat temu i Bawarczykom tak się spodobało, że organizują to od tamtej pory co roku. Browary monachijskie warzą na tę okazję specjalne piwo nazywane Marzenbräu i każdy browar stawia terenach festiwalowych ogromny namiot zdolny pomieścić pięć tysięcy gości. Spożyte zostają miliony litrów piwa, setki tysięcy pieczonych kurcząt, niewielkie stado wołów pieczonych w całości na rożnie, miliony Weisswurst, specjalnych kiełbasek na tę okazję, miliony milionów precli…

— W porządku — powiedział Simon. — Rozumiemy. Oktoberfest to wieloryb wśród szprotek.

— To dobrze — starszy pan drążył dalej swój temat. — Tam właśnie będą. W takich miejscach jak Oktoberfest. Z jednego powodu – podróżnik w czasie nie powinien się rzucać w oczy. A na festiwalu takim jak ten ktoś z dziwnym akcentem albo ktoś, kto nie potrafi prawidłowo się ubrać, albo różni się na tuzin innych sposobów nie powinien zwrócić na siebie uwagi. Mógłby pan być czterorękim kosmonautą z Marsa, a i tak nie wzbudziłby pan podejrzeń na Oktoberfest. Ludzie raczej by pomyśleli, że mają delirkę.

— Ale czemu podróżnik w czasie miałby jechać na… — zaczęła Betty.

— A czemu nie? Gdzie znajdzie lepszą sposobność, żeby poznać ludzi niż wtedy, gdy są na bani? Gdyby to pani mogła się cofnąć te kilka tysięcy lat, to co chciałaby pani zobaczyć: triumf w Rzymie, obrzędy dionizyjskie czy orgie Aleksandra. Wolałaby pani nie chodzić wte i wewte, dajmy na to po ulicach Aten, gdy nic się tam nie dzieje, zwłaszcza biorąc pod uwagę możliwość zdemaskowania jako podejrzanego osobnika nie znającego języka ani miasta i nie potrafiącego się ubrać. — Wziął głęboki oddech. — Nie, proszę pani, musi pani ograniczyć się do niektórych wielkich wydarzeń i to zarówno ze względu na zainteresowania jak i dla ochrony przed ujawnieniem.

— Tak to wygląda — podsumował starszy pan. — To jakie są wasze stawki? Oktoberfest zaczyna się w piątek i trwa szesnaście dni. Możecie złapać samolot do Monachium, spędzić tam tydzień…

— Nie jestem zainteresowany — Simon potrząsnął głową.

Betty opanowała odruch zaskoczenia i popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

— Posłuchaj, młody człowieku — powiedział skonsternowany Mr. Oyster — zdaję sobie sprawę, że to nie jest zwykłe zlecenie, ale jak już powiedziałem, jestem gotów poświęcić na to znaczną część mojego majątku…

— Przykro mi — powiedział Simon — Nie da rady.

— Sto dolarów dziennie plus wydatki — powiedział spokojnie Mr. Oyster. — Podoba mi się to, że wydaje się pan wykazywać jakieś zainteresowanie sprawą i że ma pan już jakieś pojęcie. Podobał mi się sposób w jaki rozpoznał pan mnie po wejściu; moje zdjęcia nieczęsto ukazują się w gazetach.

— Nie pojadę — oznajmił Simon z pewnym żalem w głosie.

— Pięćdziesiąt tysięcy dolarów premii, jeżeli przywiezie mi pan podróżnika w czasie.

— Nie ma o czym mówić — odmówił Simon.

— Dlaczego? — zmartwiła się Betty.

— Posłuchajcie oboje — oznajmił kwaśno Simon. — Powiedzmy, że opowiem wam taką śmieszną historię. Tak dla zabawy.


— No więc Mr Oyster dał mi tysiąc dolarów zaliczki — zaczął Simon — więc zostawiłem go z Betty, która wypisywała pokwitowanie, i pośpieszyłem do domu, żeby się spakować. Do diabła, to było w porządku, potrzebowałem przecież urlopu. Po drodze do Idlewild zatrzymałem się w Niemieckim Biurze Informacyjnym po jakieś foldery dla turystów.

Mniej więcej trzy i pół godziny zajęło mi dostanie się z Idlewild do Gander. Spędziłem ten czas planując rozrywki jakie mnie czekały.

Z Gander do Shannon zabiera z grubsza siedem i pół godziny, które spędziłem wymyślając materiał do przyszłego raportu dla Mr. Oystera. Za jego pieniądze powinienem dostarczyć mu jakiś raport. Podróże w czasie! Śmiechu warte!

Między Shannon i Monachium w mojej głowie zaczęło kiełkować lekkie podejrzenie – te statystyki umieszczone w folderach na temat Oktoberfest – pięć milionów ludzi każdego roku.

Skąd przybywa te pięć milionów ludzi na rozdęty festiwal do stosunkowo odległych południowych Niemiec? 21 września, gdy rozpoczyna się ta gigantyczna piwna balanga, sezon turystyczny dawno już się zakończył. Sami Niemcy nie mogą w tym uczestniczyć w takiej masie. Monachium, licząc razem z dziećmi, nie ma nawet miliona ludności.

A te miliony galonów piwa, setki tysięcy kurczaków, stada wołów – kto na to wykłada pieniądze? Statystyczny Niemiec ze swoją dwudziestopięciodolarową tygodniówką?

W Monachium brak było miejsc w hotelach. Poszedłem na Bahnhof, gdzie było biuro rezerwacji hoteli i zarejestrowałem się. Zapisali moje nazwisko, zainkasowali sowitą łapówkę, pokazali, gdzie mogę zostawić torbę, obiecali, że zrobią, co mogą i kazali przyjść za kilka godzin.

Po głowie zaczęła mi chodzić jeszcze jedna myśl. Jeśli w tej piwnej biesiadzie bierze udział pięć milionów ludzi, to gdzie oni wszyscy nocują?

Theresienwiese – tereny wystawowe były tylko kilka kwartałów dalej. Byłem sztywny po podróży samolotem, więc poszedłem tam pieszo.

W okolicy Monachium znajduje się siedem dużych browarów, z których każdy był reprezentowany przez osobny namiot cyrkowy – o czym już wspomniał Mr. Oyster. W każdym namiocie były stoły i ławy dla pięciu tysięcy osób, z tym że o miejsce przy nich walczyło od sześciu do dziesięciu tysięcy ludzi. Na środku było ogromne podium dla orkiestry, a na nim muzycy ubrani w Lederhosen grali najbardziej bawarską muzykę, jaką można usłyszeć w bawarskiej piwiarni. Setki przebranych za wieśniaczki Fräulein przeciskało się między stołami nosząc gliniane kufle o pojemności jednej kwarty, półmiski kurczaków, kiełbas, kiszonej kapusty i precli.

Znalazłem w końcu miejsce przy stole dla ponad dwudziestu piwoszy. Ponad to najlepsze określenie. Było to najdziwniejsze zbiorowisko Niemców i obcych turystów jakie można sobie wyobrazić – od siedemdziesięcio czy osiemdziesięcioletniej pary w bawarskim stroju do łysego pijaka naprzeciw mnie.

Zdesperowana kelnerka niosąca sześć kufli piwa w każdej ręce przemykała obok. Nawiasem mówiąc, oni nazywają te kufle Maße. Łysy i ja podnieśliśmy ręce, a ona wsunęła w nie dwa Maße i pobiegła dalej.

— Chluśniem, bo uśniem — powiedział tamten, wznosząc swój Maß w toaście.

— Zdrowie pań — odpowiedziałem. A zanim się napiłem, dodałem: — Wiesz, w folderach dla turystów piszą, że to ma osiemnaście procent. Nonsens. Żadne piwo nie jest takie mocne. — I pociągnąłem spory łyk.

Spoglądał na mnie wyczekująco. No cóż…

— Nikt nie jest nieomylny — przyznałem.

Maß czy dwa później facet przyjrzał się z uwagą nazwie wyrytej na glinianym kuflu.

— Löwenbräu — powiedział. Wyjął z kieszeni mały notes i ołówek, zanotował coś i schował.

— Masz jakiś dziwny ołówek — powiedziałem. — Niemiecki?

— Wenusjański — odparł. — Och, przepraszam. Nie powinienem był tego mówić.

Nigdy nie słyszałem o takiej marce, ale pozostawiłem to bez komentarza.

— Następne jest Hofbräu — powiedział łysy.

— Następne co? — Jakoś nie bardzo się rozumieliśmy.

— To moja pielgrzymka — oznajmił. — Całe życie marzyłem, żeby się cofnąć na Oktoberfest i spróbować każdego z tych siedmiu gatunków najlepszego piwa, jakie kiedykolwiek stworzono na świecie. Na razie dotarłem do Löwenbräu. Boję się, że mi się nie uda.

Dopiłem swój Maß.

— Bardzo chwalebny zamiar — powiedziałem. — Mogę ci w tym pomóc. Jestem Simon.

— Arth — odparł łysy. — A jak możesz mi pomóc?

— Jestem wciąż względnie trzeźwy. Będę cię holował. Tutaj jest siedem piwnych namiotów. W ilu byłeś?

— W dwóch, łącznie z tym — odrzekł Arth.

— To będzie ciekawe zajęcie — powiedziałem, przyglądając się mu. — Zrobiłeś już ładny początek.

Na zewnątrz, gdy zmierzaliśmy do następnego namiotu, festyn robił wrażenie ogromnych państwowych targów, największych jakie można sobie wyobrazić. Tyle że te były jeszcze większe. Gry, stragany z pamiątkami, kiełbasa z grilla, karuzele, dodatkowe pokazy… no i ludzie, ludzie, ludzie.

Namiot Hofbräu był równie zatłoczony jak poprzedni, ale jakoś udało nam się znaleźć dwa miejsca.

Orkiestra grzmiała, a pięć tysięcy zalanych głosów akompaniowało jej rykiem.


In Muenchen steht ein Hofbräuhaus!
Eins, Zwei, G'sufa!

Przy G'sufa wszyscy unosili kufle i pili zdrowie pozostałych

— To jest to, co nazywam piwną biesiadą — powiedziałem z aprobatą.

Arth kiwał na kelnerkę. Podobnie jak w namiocie Löwenbräu pełna kwarta była najmniejszą możliwą porcją.

— Nie wiem, Arth, czy dasz radę to zrobić — powiedziałem jedno piwo później.

— Co zrobić?

— Wszystkie siedem namiotów.

— Och!

Nadeszła kelnerka niosąc kufle z przelewającą się pianą. Gestem kazałem jej podać dwa następne.

— Skąd jesteś Arth? — zapytałem, podtrzymując konwersację.

— Z 2183.

— Z 2183? Ale skąd?

Spojrzał na mnie, mrużąc oczy, aby lepiej widzieć.

— Och — powiedział — z Południowej 2183 w New Albuquerque.

— New Albuquerque? A gdzie to jest?

Arth zastanawiał się. Pociągnął kolejny większy łyk piwa.

— Po drugiej stronie drogi od starego Albuquerque — powiedział w końcu. — Chyba powinniśmy już iść do namiotu Pschorrbräu.

— Może raczej powinniśmy wpierw coś zjeść — powiedziałem. — Zaczynam być głodny. Może spróbujemy wołowiny z grilla.

Arth zmrużył oczy z niesmakiem.

— Jestem wegetarianinem — powiedział. — Nie wziąłbym mięsa do ust. Co za barbarzyństwo. Tfu.

— No dobrze, ale jakiś posiłek by się przydał — powiedziałem.

— A w tym piwie nie ma wystarczającej ilości kalorii?

Miał rację.

— Fräulein! Zwei neu Bier! — wrzasnąłem.

Co było później okryła gęsta mgła. Gdy ustąpiła, mrużyłem właśnie oko, by lepiej odczytać napis na moim kuflu. Stało tam Augustinerbräu. Najwyraźniej zmienialiśmy namioty.

— Gdzie jest twój hotel? — zapytał Arth.

To było dobre pytanie. Zastanawiałem się nad nim przez chwilę.

— Nie mam hotelu — odpowiedziałem w końcu. — Miasto jest zapchane. Zostawiłem torbę na Bahnhofie. Arth, chyba nie damy rady. Ile nam zostało?

— Straciłem rachubę — odrzekł Arth. — Chodźmy do mnie.

Napiliśmy się więc jeszcze i znów wszystko okryła mgła.

Gdy mgła ustąpiła, był już dzień. Jasny, słoneczny, koszmarny dzień. Leżałem rozwalony w ubraniu po jednej stronie podwójnego łoża. Na drugiej połowie, również w ubraniu, leżał Arth.

Było za dużo słońca. Zwlokłem się więc z łóżka, dowlokłem do okna i zacząłem szukać żaluzji lub zasłon. Niczego takiego nie było.

— Kto… jak… och, Wodo, skądeś się wziął? — usłyszałem przerażony głos z tyłu.

Wyjrzałem przez okno i przeleciało mi po głowie, że Niemcy to z pewnością najbardziej nowocześni i futurystyczni ludzie na świecie. Nie mogłem jednak znieść blasku.

— Nie ma cienia — jęknąłem.

Arth coś zrobił i okno stało się nieprzezroczyste.

— Niezły gadżet — stęknąłem. — Doceniłbym go bardziej, gdym nie czuł się tak wszawo.

Arth siedział na skraju łóżka, obejmując rękami swoją łysą głowę.

— Pamiętam — biadolił — nie miałeś hotelu. Ale ze mnie dureń. Zdefazują mnie. Zdefazują na sam dół.

— Nie masz jakiejś aspiryny? ---zapytałem.

— Poczekaj — powiedział Arth, podniósł się z trudem i poczłapał w kierunku, gdzie niewątpliwie była łazienka. — Zostań tu i nie ruszaj się. Niczego nie dotykaj.

— Dobrze, dobrze — zapewniłem go żałośnie. — Przecież jestem czysty. Nie nabrudzę. Mam kaca, a nie wszy.

Arth zniknął. Powrócił po dwóch czy trzech minutach z pudełkiem pigułek w ręku.

— Masz, weź jedną.

Wziąłem pigułkę i popiłem szklanką wody. To było, jakby mnie ktoś wyłączył.

— Chcesz jeszcze jeden Maß? — Arth potrząsał mnie za ramię.

Orkiestra grzmiała, a pięć tysięcy pijackich głosów wyło w akompaniamencie.


In Muenchen steht ein Hofbräuhaus
Eins, Zwei, G'sufa!

Przy G'sufa wszyscy unosili kufle i pili zdrowie pozostałych.

W głowie mi łupało.

— To już było albo coś podobnego — jęknąłem.

— Wczoraj — powiedział Arth, przyglądając się mi znad krawędzi swego kufla.

Coś, gdzieś źle poszło. Było mi wszystko jedno. Dopiłem swój Maß i przypomniałem sobie.

— Muszę odebrać moją torbę — powiedziałem. — Moja głowa. Gdzie spędziliśmy ostatnią noc?

— W moim hotelu, nie pamiętasz? — odpowiedział Arth z zaciekawieniem w głosie.

— Niezbyt — przyznałem. — Czuję się wszawo. Chyba się zalałem. Muszę iść na Bahnhof i odebrać mój bagaż.

Arth nie oponował, więc pożegnaliśmy się. Przepychając się wśród stołów do wyjścia, czułem na plecach jego wzrok.

Na Bahnhofie nie mogli nic dla mnie zrobić. W Monachium nie było wolnych pokoi. Głowa z każdą minutą łupała mnie coraz bardziej. Fakt, że zdołali w jakiś sposób zgubić moją torbę, też mi w tym nie pomógł. Straciłem tam przynajmniej kilka godzin. Nie tylko, że torby nie było w przechowalni, ale pracownik nie mógł się w ogóle połapać, na co jest wystawiony mój kwit. Nie mówił po angielsku, a mój szkolny niemiecki nie wystarczał. Zwłaszcza że towarzyszył mu kolosalny kac.

Ani zażalenia składane po całym Bahnhofie, ani rwanie włosów z głowy nie doprowadziło mnie do niczego. Na temat torby niczego się nie dowiedziałem.

Głowa z każdą minutą łupała mnie jeszcze bardziej. Oczy prawie mi ciekły krwią, a w brzuchu zamiast motylków kotłowały mi się nietoperze. Wierzcie mi, nikt nie powinien wypić więcej niż galon Marzenbräu.

Machnąłem na wszystko ręką. Wziąłem taksówkę na lotnisko, pokazałem mój powrotny bilet i powiedziałem, że chcę odlecieć do Nowego Jorku pierwszym samolotem, jaki będzie. Spędziłem dwa dni na Oktoberfest i miałem już dosyć.

Tam dopiero usłyszałem niedorzeczności. Coś się nie zgadzało z moim biletem, data czy coś. Ale naprawili to. Kompletnie wtedy nie rozumiałem, o co im naprawdę chodzi – jakiś ewidentny błąd pracownika.

Podróż powrotna była tak samo mało interesująca jak w tamtą stronę. Gdy kac zelżał – w pewnym stopniu – prawie zacząłem żałować, że nie zostałem dłużej. Zostałbym, gdyby tylko udało mi się dostać pokój – przekonywałem sam siebie.

Z Idlewild, zamiast do domu, przyjechałem wprost do biura. Pomyślałem, że mogę równie dobrze zameldować się Betty. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem pana, Mr. Oyster, siedzącego na krześle, które zajmował pan przed moim wyjazdem – cztery, a może pięć dni temu – nie wiedziałem, bo straciłem poczucie czasu.

— Miło mi pana widzieć — powiedziałem — zaraz złożę raport. A tak w ogóle, to co pana sprowadza? Tak niecierpliwie czeka pan na wyniki mojej wyprawy? — W głowie mi wirowało jak tańczący derwisz w drzwiach obrotowych. Wydałem zaliczkę i nie miałem niczego, co mógłbym pokazać – niczego z wyjątkiem ojczulka kaca.

— Przyszedłem? — parsknął Mr. Oyster i dodał: — Czekam jedynie, aż pana dziewczyna wypisze mi pokwitowanie. Byłem pewien, że już pan wyjechał.

— Spóźnisz się na samolot — powiedziała Betty.

Poczułem się nagle, jakbym miał podwójną porcję lodów w żołądku. Podszedłem do biurka i spojrzałem na kalendarz.

Mr. Oyster mówił coś w tym stylu, że jeśli dzisiaj nie wyjechałem, to muszę jutro, bo nie po to dał tysiąc dolarów zaliczki, żeby nie mieć natychmiastowej usługi. Schował swoje pokwitowanie do portfela, przepchnął się do drzwi i wyszedł.

— Mam nadzieję, że nie zmieniałaś kalendarza po moim wyjściu? — pełen nadziei zwróciłem się do Betty.

— Co z tobą? — zdziwiła się Betty. — Wygłupiasz się? I co zrobiłeś ze swoim ubraniem? Sam przecież oddarłeś kartkę z tego kalendarza nie dalej jak pół godziny temu, tuż przed tym, jak przyszedł ten pomylony klient. Podróżnicy w czasie? — dodała bez związku.

— A kiedy widziałaś go po raz pierwszy? Tego Oystera? — Nie rezygnowałem.

— Nigdy w życiu go nie widziałam — odparła Betty. — Dopiero dzisiaj rano.

— Dzisiaj rano! — powtórzyłem słabym głosem.

Podczas gdy Betty gapiła się na mnie, jakby to mnie winien obejrzeć specjalista od czubków, zanim mi całkiem nie odbije, ja sięgnąłem do kieszeni po portfel, policzyłem zawartość i załamałem się, widząc żałosne resztki z tego tysiąca.

— Betty, posłuchaj, jak dawno wyszedłem przez te drzwi, jadąc na lotnisko? — zapytałem błagalnie.

— Od samego rana poruszasz się jak chory. Wyszedłeś przez te drzwi jakieś dziesięć minut temu, nie było cię ze trzy minuty, a potem wróciłeś.


— Posłuchaj, młody człowieku — Mr. Oyster przerwał Simonowi opowiadanie — mówiłeś, że to będzie śmieszna historia? A mnie się tak nie wydaje. Po prawdzie to uważam, że to mnie próbuje się tutaj ośmieszyć.

Simon wzruszył ramionami i potarł ręką czoło.

— To tylko pierwszy rozdział — powiedział. — Potem były jeszcze dwa.

— Nie jestem zainteresowany dalszym ciągiem — oznajmił Mr. Oyster. — Przypuszczam, że chciał mi pan w ten sposób wykazać, jak śmieszny jest cały ten pomysł. No i dobrze, udało się panu. Chrzanić to! Niemniej pański czas, nawet spędzony w ten sposób, ma pewnie jakąś wartość. Tutaj jest pięćdziesiąt dolarów. Do widzenia panu!

I wychodząc, trzasnął drzwiami.

Simon skrzywił się na ten hałas, wyjął butelkę aspiryny z szuflady, wziął dwie i popił wodą z karafki stojącej na biurku.

Betty spojrzała na niego z podziwem. Wstała, podeszła i wzięła te pięćdziesiąt dolarów.

— Tygodniowa pensja — powiedziała. — To jedyna metoda traktowania wariatów. Dziwi mnie jednak, że nie wziąłeś tych pieniędzy i nie sprawiłeś sobie tych wymarzonych wakacji.

— Wziąłem — jęknął Simon. — I to trzy razy.

— Chcesz powiedzieć… — Betty gapiła się na niego.

Simon przytaknął żałośnie.

— Simon — powiedziała — pięćdziesiąt tysięcy premii. Jeśli ta historia jest prawdą, powinieneś z powrotem pojechać do Monachium. Jeśli tam był jeden podróżnik w czasie, to może być ich więcej…

— Przecież ci to mówię — przerwał jej z goryczą Simon — trzy razy tam wracałem. Tam ich jest setki, a może tysiące. — Westchnął głęboko. — Posłuchaj, musimy o tym zapomnieć. Oni nigdy nie pozwolą naruszyć ciągłości kontinuum czasoprzestrzennego. Gdy dzieje się coś, co mogłoby zagrozić ciągłości, cofają cię prosto do początku i wszystko – dla ciebie – zaczyna się od nowa. Oni po prostu nie mogą pozwolić, żeby coś cofnęło się z przyszłości i zmieniło przeszłość.

— Chcesz powiedzieć — zezłościła się Betty — że dałeś za wygraną! Ależ to wielka okazja… Pięćdziesiąt tysięcy dolarów piechotą nie chodzi. Przyszłość? Puknij się w głowę!

— Jest tylko jedna rzecz, którą możesz zabrać ze sobą z przyszłości — powiedział Simon ze zmęczeniem w głosie — kac wywołany galonem czy dwoma Marzenbräu. Co więcej, może ich być kilka, jeden po drugim. — Wzruszył ramionami. — Jeśli ci się zdaje, że mam zamiar dać się jeszcze raz załatwić w tej karuzeli i do tych trzech kaców, które kuruję, dołożyć jeszcze czwartego, to raczej ty się puknij w głowę.


Przełożył Ireneusz Dybczyński

Ilustracja Kelly Freas




  1. Mardi Gras — (z fr.: tłusty wtorek) – ostatki.

Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)