„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
opublikowane w „IF, Worlds of Science Fiction” w marcu 1954 roku.
Kapitan Benedict włączył interkom i nie spuszczając oczu z tylnego ekranu powiedział: — Wystarczy, silniki stop. Tu już nam nic nie powinno grozić.
Gdy wyłączył interkom, doktor Leicher, szef astronomów, podszedł i stanął obok niego.
— Tutaj jesteśmy już całkowicie bezpieczni — powiedział — chociaż nawet z tej odległości gwiazda przechodząca w fazę nowej będzie sporym widowiskiem.
Benedict nie odrywał wzroku od ekranu.
— Wszystkie przyrządy są gotowe? — zapytał.
— Nie do końca, ale jest jeszcze mnóstwo czasu. Światło nie dotrze do nas wcześniej niż za kilka godzin. Lecieliśmy przecież dziesięć razy szybciej od niego.
Kapitan odwrócił się w końcu i westchnął miękko powoli wypuszczając powietrze.
— Doktorze Leicher, moim zdaniem, to jest najpaskudniejszy zbieg okoliczności, jaki mógł się przydarzyć w czasie pierwszego lotu poza Układ Słoneczny.
Leicher wzruszył ramionami.
— Z jednej strony, tak. Zgadzam się, że teraz już nigdy się nie dowiemy, czy Alfa Centauri A miała kiedykolwiek planety, ale z drugiej strony mamy fantastyczne szczęście, mogąc być tak blisko eksplodującej gwiazdy i zdobyć takie mnóstwo danych z naukowych obserwacji tego zjawiska. Jak pan sam powiedział, to jest zbieg okoliczności i prawdopodobnie nie zdarza się częściej niż raz na milion lat. Szansa, że jakaś konkretna gwiazda stanie się nową jest tak niewielka, a prawdopodobieństwo tego, że my się tu akurat znaleźliśmy w tym samym momencie, jest bliskie zeru.
Benedict zdjął swoją kapitańską czapkę i obejrzał mokre plamy na potniku.
— Ale przyzna pan, doktorze, że to jest cholernie denerwujące – wyjść z nadszybkości kilkaset milionów mil od pierwszej gwiazdy odwiedzanej przez człowieka i być zmuszonym do natychmiastowej ucieczki, bo to cholerne słońce wybucha ci prosto w twarz.
Benedict wyglądał rzeczywiście na zdenerwowanego, Leicher rzadko słyszał go wypowiadającego dwa razy to samo przekleństwo w jednym zdaniu.
Mieli zresztą kolosalne szczęście. Gdyby Leicher od razu nie zobaczył, że gwiazda zaczyna pęcznieć i jaśniej świecić i nie zrozumiał, co to oznacza, albo gdyby kapitan Benedict nie był wystarczająco szybki i nie wprowadził statku z powrotem w nadszybkość... Leicher ujrzał w wyobraźni chmurę zgazowanych metali, w którą zamieniłby się statek.
Zabrzęczał interkom.
— Tak? — odezwał się kapitan.
— Sir, mógłby pan przekazać doktorowi Leicherowi, że wszystko jest już przygotowane?
— No to nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać — Leicher kiwnął głową i odwrócił się do wyjścia.
Gdy pojawiło się światło nowej, kapitan Benedict znów stał przed ekranem, tym razem przednim, gdyż statek został odwrócony, by skierować znajdujące się na dziobie przyrządy astronomiczne w kierunku gwiazdy.
Alfa Centauri A zaczęła jaśnieć i rozszerzać się. Benedict pomyślał, że wygląda jak żarówka podłączona przez regulator napięcia, którym ktoś manipuluje aż do przeciążenia obwodu.
Nawet z tej odległości światło raziło Benedicta w oczy, tak że musiał ściemnić ekran, by móc obserwować dalej. Po chwili, odwrócił się od ekranu. Nie dlatego, że widowisko się skończyło, ale dlatego, że po prostu osiągnęło taki etap, że zmiany przestały być widoczne dla ludzkiego oka.
Pięć tygodni później, ku wielkiemu niezadowoleniu Leichera, kapitan Benedict oznajmił, że muszą odlecieć. Statek był zaopatrzony jedynie na podróż do Alfa Centauri, gdzie miał zbadać układ planetarny bez lądowania na planetach i wracać. Przy dziesięciokrotnej prędkości światła, maksymalnej szybkości dla napędu gwiezdnego, powrót mógł im zająć ponad trzy miesiące.
— Wiem, że chciałby pan obserwować to przez cały cykl — powiedział Benedict —ale nie możemy powrócić do domu jako grupa zagłodzonych szkieletów.
Leicher zaakceptował konieczność pozostawienia większości prac niedokończonych i, chociaż wiedział, że jest to nie to samo, pocieszał się myślą, że za cztery lata będzie mógł otrzymać, przynajmniej, większość pozostałych informacji dzięki pięćsetcalowemu teleskopowi na księżycu.
Gdy statek wślizgnął się w nadprzestrzeń, przez którą przesuwał ich napęd gwiezdny, Leicher zaczął porządkować zebrane materiały.
Kapitan Benedict zapisał w dzienniku:
Pięćdziesiąt cztery dni od Sol. Alfa Centauri już dawno ściemniała z powrotem do stanu sprzed wybuchu, gdyż znacznie wyprzedziliśmy obraz eksplozji. Obecnie wygląda tak, jak dwa lata temu. Gwiazda...
— Przepraszam pana, kapitanie — przerwał mu Leicher — ale chciałem panu pokazać, coś interesującego.
Benedict zdjął palce z klawiatury i odwrócił się w swoim fotelu.
— Słucham! O co chodzi, panie doktorze?
Leicher zmarszczył brwi i pokazał trzymane papiery.
— Zrobiłem pewne obliczenia związane z prawdopodobieństwem wystąpienia eksplozji akurat podczas naszego przybycia i otrzymałem pewne raczej przerażające wyniki. Jak już powiedziałem prawdopodobieństwo jest małe. Proste obliczenia pozwalają uzyskać informacje, które czynią to prawdopodobieństwo jeszcze mniejsze. Na przykład: Alfa Centauri A zaczęła eksplodować dokładnie w momencie, w którym wyszliśmy z nadszybkości z dopuszczalnym błędem plus minus dwie sekundy! W tej sytuacji prawdopodobieństwo tego zdarzenia jest tak małe, że nie powinno ono zachodzić częściej niż raz na dziesięć do czterysta sześćdziesiątej siódmej sekund.
— Tak. I co z tego? — Teraz kapitan Benedict zmarszczył brwi.
— Kapitanie, nasz wszechświat istnieje dopiero od dziesięć do siedemnastej sekund. Żeby dać panu pogląd na sprawę, powiedzmy, że szansa na takie wydarzenie jest jedna na miliony bilionów lat.
Benedict zamrugał. Zdał sobie sprawę, że liczba jest całkowicie poza jego pojmowaniem – i kogokolwiek innego też.
— No i cóż z tego? Zdarzyło się akurat teraz. Jeden raz. Z tego wynika, po prostu, że już nigdy się nie wydarzy.
— To prawda, kapitanie, ale jeśli przy takiej szansie się wygrywa, to trzeba sprawdzić, czy nie ma jakiegoś czynnika grającego na naszą korzyść. Jeśli weźmie pan dwie kostki i będzie wyrzucał siedem, raz za razem przez kolejne kilka tysięcy lat, to może pan podejrzewać, że są obciążone.
Benedict nic nie powiedział, tylko patrzył wyczekująco.
— Może być tylko jeden czynnik mający na to wpływ. Nasz statek — spokojnie, bez emfazy, powiedział Leicher. — No bo cóż my wiemy o nadszybkości czy nadprzestrzeni, o tym czymś, w czym się poruszamy, gdy uruchamiamy napęd gwiezdny? Nic! Wyjście z tego w pobliżu gwiazdy może powodować w normalnej przestrzeni powstanie fali uderzeniowej jakiegoś rodzaju, która mogłaby całkowicie rozchwiać wewnętrzną równowagę gwiazdy, uwalniając w ten sposób niewyobrażalnie wielkie ilości energii i przekształcając gwiazdę w nową. Można przypuścić, że to my byliśmy zapalnikiem powodującym powstanie nowej.
Benedict wstał powoli i zapytał zdławionym głosem: — Myśli pan, że słońce... Sol... że mogło...?
Leicher pokiwał twierdząco głową.
— Nie twierdzę, że to jest całkowicie pewne, ale istnieje prawdopodobieństwo, że to my spowodowaliśmy zniszczenie Alfa Centauri A i że w ten sam sposób możemy zniszczyć Słońce.
— To znaczy, że nie możemy powrócić? Nawet, jeśli to nie jest pewne, nie wolno nam ryzykować. — Benedicta już opanował swój głos.
— Niezupełnie. Możemy wyjść z nadszybkości w pewnej odległości od Słońca i dalej polecieć z szybkością podświetlną. To potrwa dłużej, więc będziemy musieli oszczędzać zapasy, zmniejszając racje do połowy lub nawet do jednej trzeciej. Niemnie to jest wykonalne.
— Jak daleko?
— Minimalnej odległości nie znam, ale wiem, jak możemy określić odległość bezpieczną. Zwrócił pan uwagę na to, że ani Alfa Centauri B, ani Proxima nie wybuchły. Powinniśmy wyjść z nadszybkości przynajmniej w takiej odległości od Słońca jaka dzieli te gwiazdy od składnika A.
— Rozumiem — kapitan milczał przez chwilę, po czym powiedział: — Dobrze, doktorze Leicher, jeżeli to jest najbezpieczniejsze wyjście, to tak zrobimy.
Benedict wydał rozkazy, a Leicher zabrał się do obliczania dokładnego położenia punktu, w którym należało wyłączyć napęd gwiezdny i czasu trwania podróży, żeby móc określić sposób racjonowania zapasów.
Myśli kapitana Benedicta kotłowały się wokół tej potwornej sprawy, jak jakaś oszołomiona pszczoła wokół kwiatu. Jeśli w układzie Alfy Centauri A były planety i jeśli były zamieszkałe, to zabił, chociaż nieświadomie, całą rasę istot inteligentnych?
Skąd jednak miał to wiedzieć? Napęd gwiezdny nie był wcześniej testowany. Był zbyt szybki na testy wewnątrz Układu Słonecznego. On i jego załoga byli ochotnikami, wiedzieli, że mogą zginąć, jeśli napęd źle zadziała.
Nagle westchnął i uderzył niespodziewanie pięścią w blat.
— Co się stało kapitanie? — Leicher spojrzał na niego.
— Przypuśćmy — powiedział kapitan — tylko przypuśćmy, że ten sam efekt, pojawiający się przy wychodzeniu z nadszybkości, występuje też podczas uruchamiania napędu gwiezdnego...
Leicher milczał. Przez chwilę był ogłuszony tą możliwością. Poza tym nie było tu już nic do powiedzenia. Mogli tylko czekać...
Byli trochę dalej niż pół roku świetlnego od Sol, gdy statek osiągnął punkt, w którym zaczęło być widoczne światło słońca z okresu, gdy siedem miesięcy temu opuszczali swój ojczysty układ planetarny. Nagle Słońce straszliwie zwiększyło swą jasność. Zwiększyło setki tysięcy razy!
przełożył Ireneusz Dybczyński
Ilustracja: Paul Orban
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.