home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Czytając to opowiadanie, wyobraziłem sobie końcową scenę z „Fiaska”, kiedy to Pirx w końcu widzi Kwintan. Czy kontakt między różnymi cywilizacjami jest w ogóle możliwy, skoro częstokroć nie udaje się nawiązać kontaktu z własną żoną. Opowiadanie było zamieszczone w magazynie „If Worlds of Science Fiction” w czerwcu 1958 r.


Mark Clifton

„Uczyń dla innych”
(Do unto others)


Moja Ciocia Mattie, Matthewa H. Tombs, jest Przewodniczącą Cór Ziemi. A ja jestem jej siostrzeńcem, tym niezbyt udanym. Otrzymawszy na chrzcie imię Fartland, po Prezydencie Ziemi Fartlandzie, naszym kuzynie przez małżeństwo, w szkole zostałem oczywiście Farciarzem Gravesem.

— Chyba Farmazon Graves skomentowała kwaśno Ciocia Mattie, gdy po raz pierwszy o tym usłyszała. To było jej pierwsze, niezbyt subtelne wypomnienie mi mojego sposobu na życie, na robienie albo nie robienie czegoś. Wzdrygała się na wszelkie nieporządki, co oczywiście dotyczyło też mnie, i czuła się zobowiązana do naprawiania wszystkiego, co wydawało się jej niewłaściwe.

— Tam, gdzie ty, ciociu, przejdziesz, znika wszelkie zło — powiedziałem jej raz, gdy jeszcze byłem dzieckiem. Lubię sobie teraz myśleć, że nawet jako sześciolatek potrafiłem zachować kamienną twarz, ale obawiam się, że bałem się jej zbyt mocno, by nie być szczerym.

— I tak powinno być, Fartland! — odrzekła poważnie. I chyba wiedziała, iż mówię szczerze. Myślę, że wtedy, tego dnia, zostałem jej ulubionym siostrzeńcem. Z jakiegoś powodu, nie bardzo wiem jakiego, została również moją ulubioną ciotką. Lubiła mnie najbardziej chyba dlatego, że stanowiłem ten krzyż, który musiała nosić. A ja lubiłem ją najbardziej za to, i jestem tego pewien, że była to taka wygodna jazda.

Kilka miliardów wydanych na dom może uczynić życie całkiem wygodnym.

Własne miliardy ciocia potrzebowała na swoje hobby albo raczej, jak to nazywała, swoją „życiową pracę”. Zawsze mówiła sloganami, bo to pozwala ludziom rozumieć, co masz na myśli. Jednym z tych hobby było kolekcjonowanie flory wszechświata. Zaczęło się od jej dziadka ze strony matki – jednego z bogatszych Plotów – a gdy majątek rodzinny został powiększony przez jej ojca – jednego z bardziej bezwzględnych Tombsów – kolekcja powiększyła się znacznie. Niemniej, to pod rządami Cioci Mattie osiągnęła, jakby to powiedzieć, pełen rozkwit.

— Miłość — powiedziałaby — znaczy dla kwiatów więcej niż cała wiedza naukowa na świecie. Wyraźnie, w jej odczuciu, mała armia ogrodników – każdy z dyplomem specjalisty w odtwarzaniu odpowiednich warunków planetarnych – miała niewielkie znaczenie.

Kolekcja zajmowała jakieś dwieście akrów jej ziemi po zachodniej stronie domu. Być może mała w porównaniu z niektórymi innymi, pospolitszymi zbiorami, ale stanowiła doskonały wybór.

Drugie hobby, powiązane z tym pierwszym, było równie kosztowne. Ona i członkinie jej klubu, Córy Ziemi (w skrócie C.Z.), często podejmowały się wypraw na naszym rodzinnym jachcie na którąś z odległych planet, gdzie dostrzegły konieczność naprawy karygodnych warunków, na jakie zwróciły uwagę. Zazwyczaj udawałem się tam z nimi, żeby opiekować się – przynajmniej symbolicznie – bagażami (ich torbami).

Mój psychiatra powiedziałby, że wyrażanie tego w ten sposób wykazuje, iż nigdy nie wyrosłem z moich dziecięcych postaw. Uważa, że jestem po prostu przypadkiem zatrzymania się w rozwoju, umysłowym rozwoju, spowodowanym nadmierną dominacją pozostałych członków rodziny. Mówi, że jak cała reszta, odziedziczyłem rodzinny przymus do przeinaczania wszechświata według swoich upodobań i mogę to z czystym sumieniem przekazać potomstwu, a mój negatywny do tego stosunek jest po prostu mechanizmem obronnym, jako że nie miałem okazji tego czynić. I że w rzeczywistości nienawidzę kolekcji roślin mojej ciotki, ponieważ uważam ją za konkurencję do jej uczuć. A ja mu na to odpowiadam, że moja niechęć bierze się w całości z wielogodzinnych ćwiczeń w zapamiętywaniu łacińskich nazw. Dlaczego, pytam, ogrodnicy zawsze kładą nacisk na długie, nic nieznaczące nazwy, podczas gdy wszystkim innym jest to obojętne. On to ignoruje i mówi, że podświadomie nienawidzę Cioci Mattie, bo w głębi ducha uważam, że jest ona dla mnie zbyt trudnym wyzwaniem. Pytam się więc, czemu miałbym dbać o to, jak dużym uczuciem Ciocia Mattie darzy swoje rośliny, skoro podświadomie ją nienawidzę. A on to kwituje: „Oho! robimy postępy”.

Twierdzi, że nie może mnie wyleczyć (Z czego? Wciąż jest to dla mnie niejasne), dopóki nie znajdę sposobu doprowadzenia do upadku i zniszczenia Cioci Mattie.

To kompletny nonsens, gdyż Ciocia Mattie to skała – twardy fundament we wszechświecie zmiennych wartości. Nawet jej frazesy są dla mnie cenne, gdyż są niezmienne. Na Cioci Mattie mogę polegać.

Swoje wnioski i diagnozy przekazał również Cioci Mattie. Nieetyczne? No cóż, czy w przypadku zwykłego psychiatry i mojej Cioci Mattie można wątpić, kto decyduje, co jest etyczne?

Po którejś z długich rozmów na mój temat, wezwała mnie do swojego gabinetu, spojrzała smutno, bez słowa, potrząsnęła głową, westchnęła, a potem uniosła ramiona, aż jej szeroka, choć kobieca pierś stała się wystarczająco duża, żeby poradzić sobie z każdym brzemieniem, nawet z brzemieniem mojej domniemanej nienawiści. Zniosła to dzielnie, nawet z wdzięcznością. Mógłbym się poczuć urażonym z powodu tego niepotrzebnego bólu, jaki sprawił jej psychiatra, gdyby nie to, że naprawdę, w jakiś tajemniczy sposób, wydawała się być szczęśliwsza.

Czyżby przypadkiem miała jakiś kompleks winy, a ja stanowiłem jej zasłużoną karę? Ciocia Mattie i kompleks winy? Nigdy! Ciocia Mattie wie, że jest w porządku i prze do przodu.

Wszystko to są jedynie śmieszne brednie. Kocham moją Ciocię Mattie. Podziwiam moją Ciocię Mattie. Nigdy bym nie zrobił niczego, co mogłoby zranić moją Ciocię Mattie.

No dobrze, nigdy nie miałem zamiaru jej skrzywdzić, w żadnym wypadku. Ja jedynie mrugnąłem. Chciałem tylko...

*

W porcie kosmicznym Capella IV powitał nas administrator planety, John J. McCabe, we własnej osobie.

To, że go znałem, nie było niczym nadzwyczajnym. Chodziłem do postępowej szkoły. Uczęszczały do niej nie tylko latorośle rodzin znanych, ale również tych ambitnych. Jej absolwenci robili, oczywiście, znaczne kariery. Johnny McCabe należał do najambitniejszych. Nie byliśmy, bynajmniej, najlepszymi kumplami w szkole, ale on mnie traktował pobłażliwie, a ja go podziwiałem i częstokroć mówiłem sobie, że powinienem więcej brać z niego przykład. Być może dlatego Ciocia Mattie upierała się przy tej właśnie szkole, gdyż miała nadzieję, że coś z tych ambicji spłynie również na mnie.

Capella IV, to nie było wysokie stanowisko, nawet we wczesnej karierze młodego człowieka, niemniej, towarzysko był to chyba najlepszy początek, jakiego rodzina Johnny'ego mogła oczekiwać. Mała planeta, całkowicie pokryta solą. Nawet pod kopułą portu, wypełnioną ziemską atmosferą, sól leżała jak wieczny śnieg pokrywający krajobraz. Obecnie był to niewiele więcej niż przystanek na tej trasie i problemy Johnny'ego były niewiele większe niż problemy zawodowego administratora w jakimś zapomnianym kurorcie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jego ojciec mawiał z dumą: „Mój syn jest administratorem planety”, i gdybym zadzwonił do jego rodziny, żeby powiedzieć, iż odwiedziłem ich syna, nie byłoby to niemile widziane.

Nie miałem wątpliwości, że nawet ambicje Johnny'ego nie przekształcą planety w coś więcej, niż jest dotychczas. Nie było tam niczego, czego można by pragnąć, a przynajmniej czegoś wartego kosztów transportu. Tubylcy nigdy nie sprawiali nam żadnego kłopotu i, jak na razie, my im również nie. Majątek Ziemi na powierzchni składał się więc z małej kopuły, pod którą było pole startowe, hangar kontroli i napraw statków awaryjnie tu lądujących, jakieś baraki dla kobiet i mężczyzn personelu kosmodromu, oraz mały hotel dla pasażerów zmuszonych tu czekać na naprawę swoich statków czy zabłąkanych VIPów.

Mały budynek administracyjny z powiewającą flagą Federacji Ziemskiej i magazyn z zapasami, które trzeba było dowozić, dopełniały całości. Planeta nie dostarczała ludziom niczego poza wodą pompowaną ze skalnej głębi i nawet wtedy trzeba było ją oczyszczać z soli, której zawierała wciąż tyle, żeby być bezużyteczna. Nie miałem wówczas najmniejszego pojęcia o życiu tubylców na zewnątrz kopuły. Decyzja o przylocie była dość nagła i nie starczyło mi również czasu, by zapytać w Departamencie Stanu, kto jest administratorem planety.

Wyszedłem z jachtu jako pierwszy i zszedłem po schodkach na pokryty solą grunt. Ciocia Mattie wciąż była zajęta instruowaniem kapitana, a być może również sprawdzaniem, czy zęby załogi są wystarczająco wyszczotkowane. Przybyłe wraz z nią dwie członkinie C.Z. z jej specjalnego komitetu, Miss Point i Mrs Waddle, naturalnie jej asystowały, stojąc pół kroku z tyłu jako przyzwoitki niezbędne w kontaktach z mężczyznami.

McCabe, zbliżający się do statku w towarzystwie swoich dwojga podwładnych, podchodził z pewną urzędową powagą dopóki, stojąc u stóp trapu, nie odwróciłem się i nie zostałem przez niego rozpoznany.

— Fart! — wykrzyknął wtedy. — Farciarz Graves, synu kolubryny. — Ruszył biegiem, zapominając o dygnitarskiej pozie. Podbiegł, chwycił mnie za ramiona swymi mocarnymi dłońmi i potrząsnął jak terier szczura. Jego radość wydawała mi się nieproporcjonalnie wielka, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że prawdopodobnie od długiego czasu nie widział nikogo ze szkoły i nie zrozumiałem, że pewnie uprzedzony przez Departament Stanu o wizytacji Cioci Mattie oczekiwał jej ze strachem i złymi przeczuciami.

Uprzytomniwszy sobie, że ma wśród sędziów przyjaciela, musiał się ucieszyć.

— Johnny — powiedziałem — kopę lat.

Szmat czasu. W każdym razie pięć czy sześć lat. Wyciągnąłem rękę w szkolnym powitaniu. Puścił moje ramiona i pochwycił ją, jak nakazywała tradycja. Wykonaliśmy cały rytuał, który mój psychiatra określiłby jako dziecinny, po czym Johnny spojrzał na mnie badawczo.

— Pamiętasz, co to znaczy — powiedział, chyba z lekkim niepokojem i popatrzył znacząco na moją dłoń. — Jeden za drugiego na dobre i na złe. — Po czym spojrzał w górę, na otwarty właz jachtu.

— Jeśli znasz już moją Ciocię Mattie — odparłem sucho — możesz się spodziewać wszystkiego, dobrego i złego.

— Ona jest twoją ciotką? — zapytał, a oczy mu się rozszerzyły. — Matthewa H. Tombs jest twoją ciotką. Nie wiedziałem. Pomyśleć, tyle lat w szkole i nie wiedziałem. No to, Fart... Farciarz, chłopie, to cudownie. Człowieku, a ja się martwiłem!

— Na mnie za bardzo nie licz — powiedziałem, z pewnością trochę go dołując. — Ktoś doniósł Córom Ziemi, że pozwalasz tubylcom biegać tu całkiem nago, a jeśli Ciocia Mattie mówi, że ma zamiar ubrać ich w podomki, to znaczy to dokładnie to, co chce zrobić. Możesz być tego pewien, stary.

— Podomki... — westchnął. Spojrzał na mnie zdumiony. — To żart. Ktoś się nabija z C.Z. Widziałeś już naszych tubylców? Może na zdjęciach? Czy ktoś sprawdził, jak oni wyglądają, zanim się tu wybraliście? To żart. Dowcip zrobiony Córom Ziemi. Nie ma innej możliwości.

— No, nie wiem, ja bym tak nie uważał — powiedziałem — bo jeśli oni są nadzy, to mogę cię zapewnić, że długo tacy nie pozostaną. Ciocia Mattie...

Podniósł wzrok i spojrzał do góry, na właz, który nie wyglądał już jak ciemny owal. Niewytłumaczalna zgroza widoczna na jego twarzy nie malała w miarę, jak Ciocia Mattie wychodziła przez właz, na podest i ruszała po trapie w dół. Usta mu nieco zbielały, oblizał wargi, a cała radość spotkania ze szkolnym kolegą gdzieś zniknęła. Jego dwaj podwładni, którzy zatrzymali się poza zasięgiem głosu, ruszyli szybko, jakby uświadamiając sobie kryzys, i stanęli u jego boku.

Obie kobiety z komitetu Cioci Mattie wyszły ze statku i ruszyły za nią w dół jak falanga przeciw falandze. Odstąpiłem krok w bok, a obie siły stanęły twarzą w twarz na skrzypiącej soli pokrywającej grunt. Mogłoby to wyglądać jak bożonarodzeniowe spotkanie, gdyby nie piekący żar promieni Capelli, więc z aprobatą popatrzyłem na rozpięte koszule i szorty mężczyzn. Z drugiej strony powinni się jednak ubrać nieco lepiej. Ktoś w Departamencie Stanu dał plamę.

Ciocia Mattie i jej dwie towarzyszki były ubrane konserwatywnie w coś przypominającego strój żony angielskiego pułkownika odpowiedni na zimną, mglistą noc. Jeśli, podobnie jak ja w swoim dużo lżejszym garniturze, omdlewały w tych tweedach od upału, to były zbyt dystyngowane, żeby to okazać. Po kwaśnych spojrzeniach na ubrania witających mężczyzn było widać, co myślą o ich nieurzędowych strojach. Były jednakże również zbyt dystyngowane, by to komentować. Po pierwszym ostrym spojrzeniu na gołe kolana nie było zresztą takiej potrzeby.

— To są oficjalne stroje ustalone dla nas przez Departament Stanu — oznajmił Johnny z lekkim, wydało mi się, niepokojem. Trudno to było uznać za oficjalną mowę powitalną, którą, jako administrator planety, musiał sobie przygotować.

— Nie wątpię w to — powiedziała Ciocia Mattie, a jej ton wyraźnie dawał do zrumienia, co sądzi o Departamencie Stanu pod obecną administracją. — Przecież inaczej nie wyszlibyście na potkanie pań w takich... hm... — Widoczne było, że stara się sobie zakonotować to, żeby zwrócić uwagę Departamentowi Stanu.

— Zanotuj, proszę — odwróciła się do Miss Point — żebym porozmawiała na ten temat w Departamencie Stanu. Jak można oczekiwać, żeby tubylcy... Jeśli nasi właśni przedstawiciele... itd. itd.

— Czy mógłbym, ma'am, pokazać paniom wasze kwatery? — Zapytał z uniżeniem Johnny. — Z pewnością chciałyby panie się odświeżyć lub...

Miss Point poczerwieniała gwałtownie.

— Jesteśmy już całkiem odświeżone, młody człowieku — odparła twardo Ciocia Mattie.

Przypadkiem wiedziałem, że Ciocia Mattie nie lubuje się w onieśmielaniu ludzi, wcale. Generalnie jednak milej i łaskawiej byłoby, gdyby zostali oni wychowani tak, by odróżniać dobro od zła. Ale to, czego rodzice i szkoła nie nauczyli, ona nie czuła się w obowiązku korygować. Pomyślałem o tym i postanowiłem załagodzić sprawę. Wszedłem w ich pole widzenia.

— Ciociu Mattie — powiedziałem — to jest Johnny McCabe. Chodziliśmy razem do szkoły.

Jej brwi uniosły się.

— Razem? — zapytała i przewierciła Johnny'ego wzrokiem. — No to sądzę, młody człowieku, że twój ubiór, to nie twoja wina. Wykonujesz rozkazy, mimo że wiesz, iż to nie jest w porządku. Rozumiem. — Odwróciła się do Miss Point. — Podkreśl tę notę do Departamentu Stanu — powiedziała — i zaznacz ją jako pilną. No dobrze, panie McCabe — odwróciła się z powrotem do Johnny'ego — docenimy to, mimo wszystko, jeśli zaprowadzi nas pan do naszych kwater, żebyśmy mogły... hm... nieco się odświeżyć. Mamy raczej dość ciepły dzień, nieprawdaż?

Była teraz bardzo łaskawa; uspokojona, gdyż Johnny był moim szkolnym kolegą i z pewnością odróżniał dobro od zła. Jeśli w moim przypadku czasami wydawało się inaczej, znała mnie wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, iż nie jest to wina szkoły.

Ruszyliśmy w troje – Johnny po jednej stronie Cioci Mattie, a ja po drugiej – w kierunku drewnianego budynku po przeciwnej stronie kopuły, gdzie jak przypuszczałem, mieścił się hotel. Czworo podwładnych, traktując się nieufnie, podążało za nami w ciszy.

Z tyłu za nimi ze świstem ożyła gąsienicowa ciężarówka wypełniona przez załogę wysokim stosem bagaży. Johnny, nie odwracając się, dojrzał to kątem oka i oczy mu się rozszerzyły. Oczywiście źle to ocenił. Góra bagaży wyglądała tak, jakbyśmy mieli zamiar zostać tu dłużej.

I chociaż potem zorientował się, że naszych własnych rzeczy nie ma tak wiele, a te torby, pudła i skrzynie zawierają maszyny do szycia i mnóstwo bel materiałów w wesołych kolorach, to i tak nie odzyskał już spokoju.

*

Ledwo się zdążyłem w pokoju hotelowym nieco... hm... odświeżyć, gdy usłyszałem dyskretne pukanie do drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem Johnny'ego McCabe.

— Mogę wejść, Fart? — zapytał i jakby wbrew swej woli rzucił szybkie spojrzenie w głąb korytarza, w kierunku pokoi Cioci Mattie i jej komitetu.

— Jasne, Johnny — odparłem i otworzyłem szerzej drzwi. Wskazałem mu aluminiowy stelaż, który rząd uważał za krzesło. — Możesz usiąść w tym fotelu — powiedziałem — ja siądę na łóżku.

— Przepraszam za te meble — rzekł tonem usprawiedliwienia i usiadł, a ja zamknąłem drzwi. — To najlepsze, w co rząd wyposażył nas w tej dziurze.

— Ciocia Mattie byłaby zawiedziona, gdyby było lepsze — powiedziałem, siadając na brzegu łóżka, które było nieco miększe niż krzesło. — Ona oczekuje surowych warunków i uważa za szczególną cnotę wykonywanie swoich obowiązków w najbardziej niekomfortowych okolicznościach, jak to tylko możliwe.

Spojrzał na mnie ostro, ale ja tylko wyjaśniłem istniejący fakt, a nie opinię, i nie traktowałem tego emocjonalnie.

— Mam problem Fart — oświadczył z desperacją. Pochylił się do przodu, trzymając ręce między kolanami.

— No cóż, stary — odrzekłem — znasz mnie.

— Tak — powiedział — ale nie mam się do kogo zwrócić.

— Czyli się wzajemnie rozumiemy — zgodziłem się. Spojrzał urażony i zaintrygowany.

— Nie. Ja ciebie nigdy nie rozumiałem — zaprzeczył. — Przypuszczam, że te miliardy są dla ciebie jak tarcza. Nigdy nie musisz nic planować ani załatwiać, czekać na coś jak terrier przy norze szczura, żeby chwycić go pazurami, gdy tylko wystawi nos. Nie wiem więc, jak poważnie możesz potraktować mój problem.

— Mogę spróbować — rzekłem skromnie.

— Ta praca — powiedział — to nic wielkiego i ja to wiem. Ale to początek. Departament nie oczekuje ode mnie niczego więcej oprócz cierpliwości. A to, jak wiesz, nie jest zbyt duża umiejętność, lecz jedynie kwestia tego, kto dłużej wytrzyma, nie sprawiając kłopotów. Ja siedzę cicho i trzymam się z dala od kłopotów.

— Ale teraz masz kłopot.

— Będę miał, gdy twojej ciotce nie uda się ubrać tubylców w podomki...

— Uda się jej — stwierdziłem z przekonaniem.

— ...i kiedy, z ogniem w oczach, wpadnie jak burza do Departamentu Stanu i zacznie wszystko wywracać do góry nogami, to będzie moja wina... w pewien sposób — oświadczył żałośnie.

— Pozwól jej więc ubrać jakichś tubylców w jakieś ubrania — powiedziałem. — Wyjedzie zadowolona, a potem to już nie twoja sprawa, mogą je zdjąć i spalić, jeśli tak bardzo chcą chodzić nago. Człowieku, uchylaj się przed ciosem. Nie stój sztywno, by omijano twoją gardę. Masz chyba jakieś wpływy wśród tubylców. Nie słyszę żadnych bębnów wojennych ani tam-tamów. Nie widzę, żeby próbowali wiercić dziury w kopule, by pozbawić nas powietrza. Musisz żyć z nimi w pokoju. Musisz jakoś z nimi współpracować. Znajdź więc jakiegoś tubylca, czy kogoś, i przedstaw mu ten chwilowy problem.

Johnny popatrzył na mnie i potrząsnął smutno głową. W podobny sposób potrząsała głową Ciocia Mattie po rozmowie z moim psychiatrą. Nie wydawał się wcale podniesiony na duchu. Był barczystym facetem, ale nie wydawał się na tyle silny, żeby unieść to brzemię.

— Byłem z siebie całkiem zadowolony — powiedział. — Po pięciu latach starań, wykorzystaniu wszystkiego, co się nauczyłem w szkole na temat pozaziemskiej psychologii i tego, co wypracowałem sam, nawiązałem z tubylcami pewien rodzaj porozumienia... o ile można to nazywać porozumieniem. Wychodziłem ubrany w kosmiczny skafander w tę chlorową atmosferę, stawałem przed którymś i wygłaszałem długie przemowy; sam pomyśl, długie przemowy. Po pięciu latach jeden z nich powoli przymknął oko, po czym znów je otworzył. Zaprosiłem jednego do kopuły. Powiedziałem mu o różnicy w składzie powietrza; że może to być niebezpieczne. Udało mi się go wprowadzić. Nie zrobiło mu to różnicy.

— No i dobrze — powiedziałem. — Po prostu znów wprowadź kilkoro, pozwól Cioci Mattie ich ubrać i wszyscy będą szczęśliwi.

Wstał nagle.

— Chodź, Fart — powiedział. To było bardziej jak komenda niż zaproszenie. — Chodź na skraj kopuły, pokażę ci tubylców.

Nie miałem nic przeciwko temu.

Idąc wokół budynku po skrzypiącej soli, przyszła mi do głowy pewna myśl.

— Jeśli wszystko, co on zrobił, to jedynie przymknięcie oka — powiedziałem — to jak się nauczyłeś ich języka, jak mogłeś go zaprosić do środka i poinformować o składzie powietrza?

— Ja nawet nie wiem, czy oni mają jakiś język — odpowiedział. — Może nauczyli się mojego. Rysowałem obrazki w soli, jak nas uczyli w szkole i wypowiadałem słowa. Może potrzebował pięciu lat, by zebrać myśli. Może oni nie mają żadnej koncepcji języka ani jego potrzeby. Może on myślał przez te pięć lat o czymś innym i po prostu starał się mnie ignorować. Nie wiem, Fart.

Okrążyliśmy budynek i wyszliśmy na skraj kopuły z otwartym widokiem na zewnątrz. Nawet przez ciemne okulary, które Johnny kazał mi założyć, krajobraz widoczny przez przezroczysty plastyk był oślepiająco biały. Tu i tam rozrzucone na połyskliwej soli widniały czarne kształty.

— O! — wykrzyknąłem. — Ośmiornice. Pewnie to pokarm tubylców? Pytam z ciekawości.

— To są właśnie tubylcy — odparł sucho Johnny.

Stanęliśmy przy samej ścianie kopuły, wpatrując się w widok na zewnątrz.

— No cóż — powiedziałem po jakimś czasie — to będzie wyzwanie dla C.Z., nie sądzisz?

Johnny spojrzał na mnie zdegustowany.

— Co oni jedzą — zapytałem — sól?

— Nie wiem, czy oni w ogóle jedzą — odpowiedział. — Czy przez tę twoją grubą czaszkę nic nie dociera. To są obcy. Istoty pozaziemskie. Skąd ja mogę to wiedzieć?

— Po pięciu latach badań musisz coś wiedzieć. Musiałeś ich obserwować. Muszą jakoś zaopatrywać się w żywność, muszą spać i się budzić, muszą się rozmnażać. Coś musiałeś zauważyć.

— Obserwowałem proces rozmnażania — odpowiedział ostrożnie.

— Wspaniale — powiedziałem. — To jest to, co zainteresuje Ciocię Mattie najbardziej.

— Jest coś, co może pomóc ci w  ich zrozumieniu — powiedział, a ja poczułem w jego głosie nieco ironii, jakąś zjadliwość. — Kiedy ten jeden mnie odwiedził, zabrałem go do biura, gdzie mogłem go dokładniej zbadać przy pomocy sprzętu. Wyjaśniłem mu wszystko, nie będąc pewnym, czy rozumie. Przypadkiem wyjąłem papierosa i zapalniczkę. Gdy pstryknąłem zapalniczkę, sięgnął macką i wyjął mi ją z ręki. Oczywiście pozwoliłem mu ją zatrzymać. Następnego dnia, gdy wyszedłem na zewnątrz, każdy z nich, jak daleko sięgałem wzrokiem, miał zapalniczkę, dokładnie taką samą, jaką dałem tamtemu. Co więcej, w tej chlorowej atmosferze, bez obecności tlenu, wszystkie paliły się normalnie. Czy to pozwala ci zrozumieć ich lepiej? — zapytał, nie ukrywając głębokiej ironii.

Nie miałem okazji odpowiedzieć, gdyż z tyłu doszło nas skrzypienie soli. Odwróciliśmy się. To była Ciocia Mattie i jej dwuosobowy komitet, wszystkie trzy zaopatrzone w ciemne okulary. Poczekałem, aż panie podejdą bliżej, po czym wyciągnąłem rękę i szerokim gestem wskazałem widok za plastykową ścianą.

— Ciociu Mattie, oto tubylcy w całej swojej nagości — powiedziałem. Potem, żeby złagodzić szok, jaki musiałem wywołać, dodałem: — Obawiam się ciociu, że ktoś zrobił sobie jaja, donosząc to Córom Ziemi.

Miss Point wyraźnie westchnęła.

— To oburzające! — powiedziała Mrs Waddle.

Nie wiem, czy sprawił to widok tubylców, czy moja uwaga, ale uświadomiło to mi, że można sobie robić z nich jaja.

Pierwszy raz w życiu ujrzałem niepewność w oczach Cioci Mattie, gdy zaskoczona spojrzała na mnie, a potem na Johnny'ego. Ale potem broda się jej uniosła, postawa jeszcze bardziej wyprostowała, a pierś mocno wysunęła do przodu.

— To nie będzie zbyt duży problem, dziewczęta — powiedziała. — W rzeczywistości prostszy od niektórych, z jakimi sobie poradziłyśmy. Trzeba wziąć kwadrat materiału, wyciąć w środku dziurę, żeby ta głowo-podobna część mogła wystawić oko, nawlec tasiemkę, żeby można było ściągnąć ciasno powyżej tych... hm... wypustek, a dalej pozwolić opaść luźno wokół... hm... nóg. Proste i całkiem atrakcyjne, nie sądzicie?

Panie przytaknęły szczęśliwe, a Johnny zamarł, łapiąc oddech.

*

Wszystko okazało się prostsze, niż się spodziewałem.

Johnny spojrzał na mnie z desperacją, gdy Ciocia Mattie poleciła mu przyprowadzić jednego z tubylców, żeby można było wziąć miarę i sprawdzić, czy jakieś wstawki – czymkolwiek by one miały być – będą potrzebne dla dopasowania.

— Jeden z nich już tu kiedyś był — powiedziałem w odpowiedzi na błagalne spojrzenie Johnny'ego. — Poproś go jeszcze raz. Jeśli odmówi, Mahomet pójdzie do góry. Z pewnością masz jakieś zapasowe skafandry. Jestem pewien, że jeśli tubylcy nie przyjdą tutaj, panie nie będą miały nic przeciwko udaniu się do nich.

— No, nie wiem — powiedział żałośnie Johnny. — On mógł być wystarczająco ciekawy, by przyjść tu raz, ale niewystarczająco, by zrobić to ponownie. Widzicie panie — zwrócił się do nich z desperacją — oni, w taki czy inny sposób, wydają się zupełnie o nas nie dbać.

Obie członkinie komitetu spojrzały bojaźliwie na Ciocię Mattie. Nie dbać o nią, w ten czy inny sposób? To było nie do pojęcia. Ciocia Mattie jednak potrafiła stanąć na wysokości zadania.

— W porządku — powiedziała sucho. — Nie będziemy ich prosić, by tu przychodzili. Sami pójdziemy do nich. Naszym obowiązkiem jest szerzyć oświatę wśród ignorantów, gdziekolwiek by nie byli, będą więc mogli nauczyć się dbać. Nie ma miejsca na dumę podczas wykonywania obowiązków. Pójdziemy do nich, skromnie i z radością.

I tak też zrobiliśmy.

Zanim założyliśmy skafandry i przez śluzę w ścianie kopuły wydostaliśmy się na naturalny grunt Capelli IV, Capella, słońce, zaczęła szybko zachodzić.

— Zdążymy — stwierdziła sucho Ciocia Mattie przez interkom skafandrów. — Określimy fason i ustalimy mniej więcej, jakie rozmiary będą potrzebne. A jutro byśmy zaczęli pracę.

Za osłoną hełmu zobaczyłem wystraszone oczy Johnny'ego.

— Proszę pań — powiedział z desperacją — muszę panie ponownie ostrzec. Nigdy nie próbowałem dotknąć żadnego z nich. Nie wiem, co się stanie. Nie mogę wziąć za to odpowiedzialności.

— To przede wszystkim pana niedbalstwo, młody człowieku — powiedziała surowo Ciocia Mattie. — No ale — dodała, jakby przypominając sobie, że chodził do właściwej szkoły — jest pan młody. Niewątpliwie w swoich obowiązkach administratora został pan obarczony nadmiernie nonsensowną biurokracją. No i... gdyby pan to zrobił, nie miałabym powodu, żeby tu przyjeżdżać. Zawsze chętnie pomagam, gdziekolwiek jestem potrzebna.

W ciszy, cała nasza piątka odważnie pomaszerowała do pracy. Sto jardów dalej spotkaliśmy pierwszego tubylca. Leżał na soli rozciągnięty w ośmiu kierunkach. W środku, między mackami, wystawała kolumna czarnego gumowatego ciała, zakończonego u góry obłą kopułką z wielkim wodnistym czarnym okiem pośrodku. Gdy się zatrzymaliśmy obok, żadna z macek nawet nie drgnęła.

— Johnny, czy to jest ten, z którym rozmawiałeś? — zapytałem.

— A skąd ja mogę wiedzieć — odparł z goryczą. — Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek rozmawiałem z tym samym dwa razy.

— Są więksi, niż myślałam — powiedziała Miss Point z lekkim niesmakiem w głosie.

— Są takie, co mają dziesięć stóp średnicy — powiedział Johnny, jak sądzę, z pewną mściwością w głosie.

— To żaden problem — powiedziała Ciocia Mattie. — Po prostu zszyjemy trzy kawałki materiału i wyjdzie nam kwadrat. Jestem pewna, że staranny szew nie będzie nikomu przeszkadzał.

Jedną ręką wzięła kawałek materiału, a  manipulatorem skafandra drugiej ręki chwyciła nożyce. Oceniając, jak się wydaje, na oko średnicę kopułki i manipulując nożycami jak profesjonalny kosmiczny mechanik, wycięła sporą dziurę na środku materiału.

Bez chwili wahania, niczego się nie obawiając, weszła w trójkątny obszar pomiędzy leżącymi na soli dwoma długimi czarnymi mackami i podeszła do sterczącej na środku kolumny. Z wprawą zarzuciła materiał w taki sposób, że otwór trafił na głowę stworzenia, czy co to tam było. Z przodu i z tyłu płachta zafalowała okrywając macki. Stwór nie poruszył się.

Ze zdumiewającą szybkością wzięła od Mrs Waddle tobołek z tkaninami i z nawet jeszcze bardziej zdumiewającą sprawnością w posługiwaniu się manipulatorami skafandra, udowodniła, że nie jest amatorką, fastrygując po kawałku materiału z jednej, a potem z drugiej strony tego pierwszego kawałka. Następnie nożycami, starając się nie zaciąć okrytego tubylca, obcięła rogi tak, że osiem macek ledwo wystawało spod okrycia.

W jakiś sposób przypominało mi to leżący na białej soli ogromny czerwony kwiat z czarnym słupkiem.

— W ten sposób, proszę pana — moja ciotka zwróciła się do poczwary — pana nagość została okryta, wpajając panu prawdziwą skromność. — Po czym odwróciła się do Johnny'ego. — Oni powinni wiedzieć nie tylko co — poinstruowała — ale również dlaczego. — Po czym ponownie obróciła się twarzą do tubylca. — To nie pańska wina — powiedziała — że żył pan w grzechu. Na Ziemi skąd pochodzę mamy zasady, które muszą być przestrzegane. Czyń dla innych to, co chciałbyś, żeby oni uczynili dla ciebie. Jestem przekonana, że gdybym to ja żyła nieświadomie w grzechu, z pokorą doceniłabym uprzejmość kogoś, kto by mi to uświadomił. Jestem pewna, że z czasem pan również to doceni.

To była całkiem szlachetna przemowa i jej dwie towarzyszki pochyliły hełmy skafandrów, wyrażając uznanie. Johnny stał zdesperowany, rozdziawiając usta i szeroko otwierając oczy. Ciocia cofnęła się o krok i stanęliśmy wszyscy zapatrzeni w poczwarę.

Kopułka na jej głowie zaczęła się pochylać, dopóki oko nie skierowało się na nas. Przesunęło się po trzech paniach, zawahało na Johnnym, jakby go rozpoznając, po czym spoczęło na mnie. Przyglądało się mi przez całą minutę. Odpowiedziałem spojrzeniem. W jakiś dziwny sposób poczułem się tak samo, jak wtedy, gdy wpatrywał się we mnie mój psychiatra, który to często robił.

Następnie to wielkie oko powoli zamknęło się i ponownie otworzyło. Powoli i z pewnym zaskoczeniem poczułem, jak moje oko również zamyka się i otwiera – mrugnąłem do niego.

— I na dzisiaj to by było wszystko — powiedziała sucho Ciocia Mattie. — Zostawmy mu jego ubranie, niech przywyknie. Mam już tę formę w pamięci. Dziewczęta, jutro rozpakujemy maszyny do szycia i będziemy bardzo zajęte.

Przez całą drogę do wejścia pod kopułę czułem spoczywające na mnie wielkie oko.

Dlaczego na mnie?

*

Rano panie nie musiały się trudzić.

Obudził mnie krzyk, tupot stóp na korytarzu i walenie w drzwi. Zaspany, gdyż całą noc śniło mi się oko poczwary, otworzyłem drzwi natychmiast, jak tylko znalazłem szlafrok, by okryć swoją nagość. To był oczywiście Johnny.

— Niesamowite — wpadł i usiadł ciężko na brzegu łóżka. — Absolutnie zdumiewające. Musisz to zobaczyć.

— Co takiego? — zapytałem.

— Hałas musiał również zaalarmować panie, bo usłyszałem pukanie do drzwi, a kiedy je otworzyłem, wszystkie trzy stały tam całkowicie ubrane. Najwyraźniej wstały o świcie, żeby się zająć się szyciem. Miss Point i Mrs Waddle skromnie odwróciły wzrok na widok moich gołych nóg i piersi w rozcięciu szlafroka. Ciocia już przywykła do mego bezwstydnego zachowania.

— Co się stało? — zapytała sucho Ciocia Mattie.

Johnny poderwał się na nogi.

— To zdumiewające — powtórzył. — Pokażę państwu. Nie uwierzycie.

— Młody człowieku — powiedziała ostro Ciocia Mattie — nikt pana nie oskarża o niewiarygodność i nie panu osądzać, w co możemy uwierzyć

Stanął, patrząc na nią z otwartymi ustami.

— No więc, proszę pań — powiedziałem i zacząłem zamykać drzwi — dajcie mi kilka minut, żebym mógł się ubrać i pójdziemy zobaczyć, co pan McCabe chce nam pokazać.

Z ostatnim słowem drzwi trzasnęły, a ja pośpiesznie zrzuciłem szlafrok i wślizgnąłem się w spodnie i koszulę. To dziwne, ale wiedziałem, co Johnny chce nam pokazać. Po prostu wiedziałem. Założyłem jakieś buty, nie zawracając sobie głowy skarpetkami.

— W porządku — powiedziałem. — Jestem gotowy.

Panie ruszyły korytarzem, a my szybko je wyprzedziliśmy. Johnny poszedł przodem. Poprowadził nas z hotelu i dookoła niego, a potem gdy już minęliśmy róg budynku zasłaniającego widok przez ścianę kopuły, zobaczyliśmy to, czego się spodziewałem.

Tak daleko, jak sięgał wzrok, tu i tam rozrzuceni jak ziarnka maku, leżeli w promieniach wschodzącego słońca tubylcy, a każdy z nich okryty był rozpostartą narzutą taką jak ta, którą wczoraj zaprojektowała Ciocia Mattie.

— Widzicie to? — krzyknął Johnny. — Tak samo jak z zapalniczką. Jednemu się spodobało i wszyscy mają to samo.

W międzyczasie doszliśmy do samej plastykowej ściany. Obie podwładne szeptały takie słowa jak: „fantastyczne, cudowne, niesamowite, niewiarygodne, zadziwiające, zdumiewające.”

Ciocia Mattie ogarnęła to wszystko wzrokiem i jej twarz rozświetlił błogi uśmiech.

— Widzi pan, młody człowieku — powiedziała, zwracając się do Johnny'ego. — Potrzebowali jedynie, żeby im pokazać, czym się różni dobro od zła. Niech to będzie lekcją dla pana.

— Ale jak oni to zrobili? — westchnęła Mrs Waddle.

— Miej trochę wiary w ich pracowitość i pomysłowość — Ciocia Mattie niemal krzyknęła na swoją asystentkę. — Zawsze powtarzam, że nie doceniamy inteligencji i pomysłowości klas niższych, a nasza nadopiekuńczość podkopuje ich zdolności. Podziwiam pewność siebie, a to wykazuje, że takową mają. W takim razie nie będziemy już szyły. Chodźcie dziewczęta, musimy się spakować i wracać na Ziemię. Nasza misja została zakończona.

Obie panie bez pytań posłuchały swojej przywódczyni. Poskrzypując na soli, wszystkie trzy w solidnych butach marszowych i tweedowych ubraniach, ruszyły do swoich pokoi, żeby się spakować.

Johnny i ja poszliśmy powoli za nimi.

— Niesamowita Matthewa H. Tombs! — wykrztusił Johnny. — Wiesz, Fart, ona jest legendą. Nigdy wcześniej w to nie wierzyłem. — I całkiem nagle, zmieniając nastrój, parsknął stłumionym śmiechem. Chyba od czasu gimnazjum nie słyszałem nic, co by bardziej przypominało chichot małego chłopca. Parsknięcie przerodziło się w wybuch śmiechu, śmiechu dorosłego mężczyzny. — Gdyby tylko wiedziały! — wykrzyknął, czując się bezpiecznie, jako że panie skręciły za róg budynku i zniknęły nam z oczu.

— Wiedziały co? — zapytałem.

— No cóż — powiedział i znów zaczął się śmiać. — One zakryły wszystkie niewinne części, a pozostawiły tę nieprzyzwoitą, która jest akurat za okiem, w pełni na widoku.

— Johnny mój chłopcze — zachichotałem — Czy naprawdę uważasz, że wszystkie stworzenia we wszechświecie posiadają niewinne i nieprzyzwoite części ciała?

Stanął jak wryty i spojrzał na mnie.

— Tylko w obrzydliwym, sprośnym umyśle może powstać takie rozróżnienie — powiedziałem.

— Ale twoja ciotka... Córy...

— Znam moją ciotkę i Córy Ziemi. Od lat z nimi przebywam. Znam ten rodzaj umysłów. Kto miałby znać je lepiej.

— Ale ty...

— Rasa ludzka jest bardzo młoda. Koncepcję płci odkryła dopiero w czasie ostatnich kilku tysięcy lat. Tak więc jak małe dzieci w przedszkolu krąży wokół tego zaambarasowana i parskająca śmiechem. Ale dorastamy. Daj nam trochę czasu.

— Ale wy... — nie ustępował — One... Takie organizacje hamują to dorastanie. Nie widzisz tego, Fart? Utrzymują nas w umysłowym zapóźnieniu przez całe pokolenia, przez stulecia. Jak mamy zrobić postęp, jeżeli...

— A po co pośpiech, Johnny? Mamy miliony, miliardy lat, całą wieczność.

Spojrzał na mnie ostro i bystro.

— Nie doceniałem cię, Fart — powiedział. — Nigdy cię nie doceniałem. Nie miałem pojęcia, że...

Wzruszyłem ramionami i nic na to nie powiedziałem. Ja również nie miałem pojęcia, do tej chwili, do wczoraj, do wczorajszego wieczora, gdy to oko spojrzało na mnie... a ja mrugnąłem.

Nie wiedziałem, jak mu powiedzieć – nie wiedziałem również dlaczego miałbym to zrobić – że nie może być niczego przyzwoitego i nieprzyzwoitego, dobrego czy złego; że nic się nie może zdarzyć, w ogóle nic, niezgodnego z prawami przyrody. Czy może ktoś orzec, że woda płynąca w dół jest dobra, a ta pompowana pod górę zła? Obie zachowują się zgodnie z prawami fizyki. Czy nie jest prawdopodobne, że w ciągu milionów lat odkryjemy prawa decydujące, jak to wszystko działa? Jeden po drugim porzucimy wszystkie poglądy na temat dobrych i złych zdarzeń? Rozumiejąc je wyłącznie jako działanie praw natury? Po co miałyby istnieć w całym wszechświecie takie rzeczy jak nienaturalne zdarzenia?

— Nie martw się o to Johnny — powiedziałem, gdy ruszyliśmy dalej — i nie martw się też o swoją karierę. Ciocia Mattie polubiła cię i jest bardzo zadowolona z wyników swojej tutejszej pracy. Pewni ludzie w Departamencie Stanu mogą uważać ją za wścibską zarazę, ale niewątpliwie każdemu politykowi we wszechświecie drżą nogi na wzmiankę o Córach Ziemi. A ona cię lubi, Johnny.

— Dzięki, Fart — powiedział, gdy stanęliśmy na progu hotelu. — Zobaczymy się przed odlotem. I och... hm... nie powiesz jej, że zakryła nie to... nie to, co uważa za nieprzyzwoitą część?

— Mogłem jej to powiedzieć już wczoraj — odparłem.

Odszedł z tym zaskoczonym, niedowierzającym spojrzeniem, które miał, odkąd tu przybyliśmy.

*

Na Ziemi Ciocia Mattie zaraz pospieszyła na konwencję Cór Ziemi, na której, w co nie wątpiłem, miała odegrać rolę bohatera, a jej ostatni sukces w zwalczaniu niewiedzy i grzechu miał być głównym tematem rozmów. Oddając jej sprawiedliwość, rola bohatera jej przeszkadzała, sprawiała niewielki kłopot i chyba czasami się zastanawiała, czy to wszystko jest szczere. Ale sądzę również, że bez tego czuła się samotna i zawiedziona. Kiedy się robi wszystko, co można, żeby wszechświat, który zastaliśmy, był lepszym miejscem dla naszych potomnych, chciałoby się, żeby to było docenione.

Pierwsze dwa czy trzy tygodnie po powrocie do domu Ciocia Mattie spędziła pogrążona w administracyjnych obowiązkach Cór Ziemi, poruszając za sznurki prowadzące do spełnienia wszystkich obietnic, jakie złożyła na konwencji.

Ja spędzałem czas w moim apartamencie w południowym skrzydle domu. Przeważnie wylegując się. Nikt mnie nie niepokoił, nie licząc służby niezbędnej, żeby zjeść, ubrać się i wyspać, w całości jakby niemej. Raz zadzwonił mój psychiatra, ale kazałem odpowiedzieć, że niczego nie potrzebuję. Do przyjaciół nie dzwoniłem, a na wiadomości od nich nie odpowiadałem.

Zamówiłem w Bibliotece Kongresu, w Waszyngtonie, oryginalny raport naukowy na temat Capelli IV. Niewiele się z niego dowiedziałem, ale pozwoliło mi to sporo się domyślić. Naukowcy najwyraźniej nie byli specjalnie zainteresowani ośmionogami, być może dlatego, że nie mieli pięciu lat, by tkwić tam i jak Johnny czekać, aż któryś mrugnie okiem. Byli, jak zwykle, przepracowani i brakowało im ludzi; zrobili szybkie badania i ruszyli do pracy na następnej planecie. Jeśli była jakaś nadzieja, że ktoś kiedyś powróci i jeszcze raz obejrzy ośmiopody, to w tym suchym raporcie nie znalazłem żarliwych chęci do tego.

O tyle o ile, ich hipotezy brzmiały wiarygodnie. Kilka milionów, wiele milionów lat temu planeta utraciła ostatni ze swoich wodnych oceanów. Wyraźnie nie mogąc się dopasować do zwiększającego się zasolenia w pozostałych po nim małych zbiornikach, oryginalne formy życia jedna po drugiej wymierały. W metabolizmie (a może w umysłach?) ośmiopodów znalazło się coś, co pozwoliło im przeżyć, stać się lądowymi, a nie wodnymi zwierzętami. To coś w metabolizmie (a może w umysłach?) pozwoliło im egzystować w powietrzu i na słońcu. (Naprawdę? Czy oni tego potrzebują?) I tyle przedstawiał raport.

Nie było tam nic o leżących od milionów lat wysoko rozwiniętych umysłach rozmyślających o naturze bytu ani o umiejętnościach pozwalających na umysłową manipulację polami siłowymi, dzięki którym można wyposażyć każdego z nich w zapalniczkę palącą się bez jakiegokolwiek paliwa i bez tlenu w okolicy knota; albo w podomkę zaakceptowaną dla kaprysu, a może dla zmysłowych wrażeń wywoływanych ciepłem przenikającym przez czerwoną tkaninę.

Przez większość czasu jednak się wylegiwałem.

Na spotkanie Cioci Mattie, gdy wracała z konwencji, oczywiście wyszedłem. Ciocia zajmowała zachodnie skrzydło, skąd z okien salonu widać było jej kolekcję roślin... i ogrodników, którzy powinni być bardzo zajęci. Nasze powitanie było czułe, ale krótkie. Spojrzała na mnie dość zagadkowo, raczej przenikliwie, ale nic nie komentowała. Rewizyty mi nie zrobiła.

Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Nigdy nie składała wizyt w moim apartamencie. Gdy miałem dwadzieścia jeden lat, wzięła mnie do południowego skrzydła i powiedziała: — Wybierz dla siebie apartament, Fartland. Jesteś już mężczyzną, a ja rozumiem młodych mężczyzn. Jeśli miała na myśli to, co myślę, że miała na myśli, było to wielkie ustępstwo na rzecz realiów, chociaż, oczywiście, doszła do tego pięć lat później niż powinna.

Te starsze pokolenia... takie mądre, a takie naiwne. Prawdopodobnie powstrzymywała się zdecydowanie od wyobrażania sobie daleko gorszych rzeczy niż się działy.

*

Jakieś dwa tygodnie po jej powrocie z konwencji i może miesiąc po przylocie z Capelli IV, spokój przerwało znaczne zamieszanie. Po raz pierwszy w życiu kamerdyner zapomniał zapukać do mych drzwi samymi koniuszkami palców, a potem dyskretnie zakasłać. Zamiast tego walnął dwa razy i otworzył drzwi, nie czekając na zaproszenie.

— Niech pan szybko idzie, paniczu Fartland — wyskrzeczał nagląco. — Na naszym prywatnym lądowisku są jakieś stworzenia.

Faktycznie, były.

Ujrzałem ich, gdy na moim ogrodowym skuterze dotarłem na lądowisko i przepchnąłem się przez tłum ogrodników tłoczących się na ścieżce i wokół bramy. Przynajmniej tuzin ośmiopodów z Capelli IV odwalało orła, rozpościerając płasko swoje macki na gorącym betonie pola startowego. Ich oczy bez mrugnięcia wpatrywały się w słońce. Powyżej rozciągniętych macek, jak odwrócone kwiaty hibiskusa, nosiły swoje podomki.

Za nimi, na skraju pola, stała dokładna kopia naszego jachtu kosmicznego. Pomyślałem, dość histerycznie jak sądzę, że teraz każdy z nich na Capelli IV ma swój własny. Podejrzewałem, że pewnie wcale go nie potrzebują, a przynajmniej nie bardziej niż te podomki i jacht jest wyłącznie na pokaz.

Usłyszałem warkot drugiego skutera, a gdy odwróciłem się, zobaczyłem podjeżdżającą Ciocię Mattie. Zsiadła i podeszła do mnie.

— Odpowiedzieli na nasze społeczne wezwanie na Capelli IV — powiedziałem z uśmiechem i mrugnąłem do niej.

— Objęła widok jednym spojrzeniem.

— Wspaniale — odparła — oczywiście przyjmę ich.

Ktoś kiedyś powiedział, że najbardziej snobistyczną rzeczą u całej rodziny Tombsów jest to, że nigdy się nie nauczyli uważać na słowa – nie musieli. Ciekaw więc byłem reakcji służby, gdy te stworzenia zaczną się wślizgiwać do naszego salonu.

Rozległo się westchnienie i cichy chórek protestujących ogrodników, gdy Ciocia Mattie otworzyła bramę i weszła na lądowisko. Oczywiście podążyłem za nią. Podeszliśmy do najbliższej poczwary i zatrzymaliśmy się na skraju jej podomki.

— Jestem głęboko zaszczycona — zaczęła Ciocia Mattie z większą serdecznością, niż widywałem zazwyczaj, gdy witała Sekretarza Stanu. — Co mogłabym zrobić, by uczynić waszą wizytę na Ziemi bardziej komfortową?

Nie było żadnej odpowiedzi, nawet drgnienia macki.

Byli nawet bardziej niezwykli, niż można było oczekiwać. Ciocia Mattie podeszła kolejno do każdego z nich i wygłosiła to samo powitanie. Czuła, że obowiązek gospodyni tego wymaga, chociaż wiedziałem, że powitanie jednego oznaczało powitanie wszystkich. Żaden nie odpowiedział. Wydawało się to dość śmieszne. Pokonali całą tę drogę, by nas zobaczyć i nie fatygowali się, by zauważyć naszą obecność.

Spędziliśmy ponad cztery godziny, czekając na jakąś odpowiedź. Nie było żadnej. Ciocia Mattie nie okazała nawet znaku niecierpliwości, co biorąc pod uwagę wszystkie rzeczy, było moim zdanie dość chwalebne. W końcu jednak odeszliśmy. Ciocia nie okazała żadnych uczuć, być może czuła jedynie, że ten brak dobrych manier u niższych klas trzeba potraktować z cierpliwością.

Mnie bardziej zainteresowało uczucie jakiegoś innego rodzaju, coś, o czym już zapomnieliśmy. Co to było? Nie mogłem sobie tego uświadomić. Smutek? Żal? Niesmak? Litość? Wspaniałomyślność? Darowanie biednym koszyka wszystkiego na Boże Narodzenie? Ubrań, by okryli nagość? Nauczenie ich poczucia wstydu?

Nie, nic mi nie przychodziło do głowy.

Wesołość?

Zacząłem żałować, że mrugnąłem – wtedy, na Capella IV, gdy Ciocia Mattie ubierała to stworzenie, a ono na mnie spojrzało.

Zastanawiało mnie tylko, czemu mam tego żałować.

*

Długo się nie musiałem nad tym zastanawiać.

Do końca dnia już nic się nie zdarzyło. Wracaliśmy tam wielokrotnie, razem i osobno, w ciągu dnia i wieczorem. O dziwo nikt nie przekazał niczego do gazet, i co w tym najlepsze, całe przedstawienie mieliśmy dla siebie.

— Może jutro — powiedziała Ciocia Mattie około północy, gdy wracaliśmy z lądowiska po raz ostatni. — Może muszą odpocząć.

— Też chętnie to zrobię — powiedziałem, ziewając.

— Masz rację, Fartland — zgodziła się Ciocia. — Musimy oszczędzać siły. Bóg wie, co nas czeka rano.

Też miała jakieś przeczucia? To było takie silne, jak mogła sobie z tym tak poradzić? A zresztą, to nie jej ta poczwara spojrzała w oczy.

Myślałem, że nie zasnę, ale się oszukiwałem. Wydawało mi się, że dopiero zamknąłem oczy, gdy poderwało mnie kolejne walenie w drzwi i znów kamerdyner wdarł się bezceremonialnie do sypialni.

— Paniczu Fartland, niech pan to zobaczy — krzyknął załamującym się głosem.

Pociągnął zasłony na oknach tak silnie, że rozsunęły się jak kurtyna. Wyjrzałem.

Do samej granicy naszych gruntów, choć nie dalej, drzewa, krzaki, drogi i ścieżki, łąki i stawy, wszystko pokrywała gruba na dwie stopy warstwa połyskliwej soli.

— Poczwary zniknęły — powiedział kamerdyner. — Muszę iść do pana ciotki.

— Ja też — rzekłem, chwytając szlafrok.

Biegnąc, dogoniłem i wyprzedziłem go. Zewsząd słyszałem podniecone okrzyki zdumienia, zaskoczenia, złości i strachu. Wybiegłem z mojego skrzydła, przemknąłem przez główną część domu i korytarzem w skrzydle Cioci dotarłem do jej pokoi. Nie musiałem pukać, drzwi były otwarte.

Zmierzając do salonu, minąłem małą alkowę i zobaczyłem jej osobistą służącą. Stała obok Cioci Mattie i płakała, załamując ręce. Zasłony również były tutaj całkowicie odsunięte, a przez okna można było zobaczyć kolekcję – obsypaną nagrodami zdumiewającą kolekcję roślin pokrytą w całości solą.

Ciocia Mattie stała bez podtrzymywania i patrzyła na to. Gdy wszedłem, ujrzałem łzy w jej oczach i mokre ślady na pomarszczonych policzkach.

— Dlaczego? — zapytała. Zostało to powiedziane bardzo spokojnie.

W międzyczasie dotarł tam również kamerdyner. Odwróciłem się do niego, gdy wszedł do pokoju.

— Musimy się pospieszyć... — powiedziałem. — Spora część roślin jest osłonięta tunelami z folii. Jeśli nie zwilżymy soli i zrobimy to szybko, to gdy zgarniemy sól z wierzchu, gleba pod spodem nie ulegnie zatruciu. Możemy ocalić w ten sposób większą część kolekcji.

— Niestety, paniczu Fartland — odpowiedział, potrząsając głową. — Sól jest również wewnątrz tuneli, tak samo jak tutaj. Ogrodnik mi krzyknął po drodze.

Ciocia Mattie podniosła zwiniętą pięść do warg i opuściła z powrotem. I tyle.

— Dlaczego, Fartland — zapytała ponownie. — Dlaczego zło za dobro? Dlaczego?

Skinąłem na służącą i kamerdynera, żeby wyszli i żeby zabrali służbę tłoczącą się w korytarzu przy drzwiach. Zaprowadziłem Ciocię Mattie do jej ulubionego fotela, tego w którym siadała i kontemplowała swoją kolekcję; nie było co udawać, że nie ma tam soli. Usiadłem u jej nóg, tak jak siadałem, mając dziesięć lat. Również spojrzałem na sól. Była wszędzie. Każdy cal terenu był nią pokryty, trując glebę tak, żeby nic nie mogło tam wyrosnąć. Lata miną, zanim ziemia się zrekultywuje, a jeszcze dłużej, zanim zostanie odbudowana kolekcja.

— Ciociu Mattie — powiedziałem — spróbuj zrozumieć. Nie tylko to, co powiem, ale również implikacje tego wszystkiego. Oni nie oddali zła za dobro. Spójrz na to tak, jakby to był ich punkt widzenia. Oni żyją na świecie pokrytym solą, świecie sterylnie czystym. My tam pojechaliśmy, a ty miałaś dobre zamiary. Powiedziałaś im, że naszą zasadą jest czynić innym to, co chcielibyśmy, by oni uczynili dla nas.

Oni złożyli nam rewizytę i co zobaczyli? Rodzaj zaraźliwego horroru, w którym żyjemy? Goły grunt, tętniący życiem, miliardy form życia w każdej stopie sześciennej gleby pod nogami. Powyżej to samo. Przytłaczające nas, surowe, mnożące się wokół nas życie.

Gdyby byli zmuszeni do życia w takim świecie, chcieliby, żeby został pokryty solą, żeby wybić wszelkie organizmy, uczynić go sterylnym. Nie mieli żadnych zobowiązań w stosunku do reszty Ziemi, ale byli winni tę uprzejmość tobie. Zrobili komuś to, co chcieliby, żeby on zrobił dla nich.

— Nigdy nie zdawałam sobie z tego sprawy... Byłam pewna, że... — powiedziała Ciocia Mattie. — Całe życie temu poświęciłam.

— Wiem — odrzekłem, wzdychając z żalem. — Mnóstwo ludzi temu się poświęciło.

A jednak, wciąż się zastanawiam, czy to wszystko wydarzyłoby się, gdybym wtedy nie mrugnął. Czyżby ten wstrętny psychiatra od samego początku miał rację?

przekład: Ireneusz Dybczyński

Ilustracja: Ed Emsh


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)