„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Pamiętam taki fragment prozy braci Strugackich, w którym bohater wyrusza w opisywaną przyszłość. Postacie są tam miejscami przezroczyste, a fragmenty tła całkowicie puste. W opowiadaniach Jacka Vance'a takie rzeczy się nie zdarzają, postacie są pełnokrwiste i dobrze scharakteryzowane, a szczegóły dopracowane do perfekcji. Opowiadanie „Sjambak” zostało opublikowane w „If Worlds of Science Fiction” w lipcu 1953 roku.
Howard Frayberg, dyrektor programu „Poznaj Wszechświat”, był człowiekiem znanym z nagłych zmian nastroju i dlatego Sam Catlin, redaktor programowy, zawsze oczekiwał najgorszego.
— Sam — powiedział Frayberg — biorąc pod uwagę wczorajszy odcinek... — przerwał na chwilę, żeby znaleźć najodpowiedniejsze określenie, więc Catlin rozluźnił się. Stan umysłu Frayberga był jedynie krytyczny — ...popadliśmy w rutynę. Ale, co gorsze, program był nudny!
Sam Catlin wzruszył bez przekonania ramionami.
— „Przetwórnie wodorostów na Alphard IX” – kogo interesują wodorosty?
— Tak tam jest — stwierdził Sam defensywnie, nie chcąc jednak posuwać się za daleko — poza tym było wszystko – kolory, widoki, romantyka, dźwięk, zapach... W przyszłym tygodniu robimy „Wyprawę z piłką w góry Mixtup” na Gropusie.
— Sam — Frayberg pochylił się nad biurkiem — działamy nie w tym kierunku. Potrzeba nam więcej luzu. Musimy przyładować, tak żeby ziemia zadrżała. Pokazać to, co zawsze było atrakcją – seks, tajemnice, strach!
— Mam właśnie coś takiego — Sam Catlin wydął wargi.
— Taaak? No to pokaż mi to.
— Właśnie to zatwierdziłem kilka minut temu — Catlin wyciągnął kilka kartek papieru z kosza na śmieci i rozprostował. — Konspekt Wilbura Murphiego „Kosmiczny jeździec”, człowiek wyjeżdżający na spotkanie statkom kosmicznym.
— Na koniu? — Frayberg przekrzywił głowę.
— Wilbur Murphy twierdzi, że na koniu.
— A daleko?
— Co za różnica?
— Bo ja wiem...? Właściwie, żadna.
— No więc, dla twojej wiadomości, jakieś dziesięć, dwadzieścia tysięcy mil. Macha ręką do pilotów, zdejmuje kapelusz, pozdrawia pasażerów, a potem galopuje z powrotem na dół.
— I gdzie to się dzieje?
— Na... na... — Catlin zmarszczył czoło — miałem to gdzieś tu zapisane. Nie potrafię wymówić.
Na ekranie pojawił się napis: CIRGAMESÇ.
— Sirgamesk — przeczytał Frayberg.
— Nie, nie — Catlin potrząsnął głową – to tylko tak się pisze. Te wszystkie spółgłoski są gardłowe. To brzmi raczej jak: Hrrghameshgrrh.
— I gdzie on to wygrzebał?
— Nie pytałem.
— Hm, no dobrze — zgodził się Frayberg po chwili zastanowienia — zawsze możemy zrobić z tego program na temat dziwnych wierzeń. Jest tu gdzieś ten Murphy?
— Poszedł z kosztorysem do Shifkina.
— No to dawaj go; pogadamy sobie.
Wilbur Murphy miał jasne, krótko przycięte włosy, duży nos, piegi i dość sporego zeza. Spojrzał na swój pomięty konspekt, potem na Catlina i Frayberga.
— Nie podoba się wam?
— Uważamy, że nacisk powinien być na co innego — wyjaśnił Catlin. — Zamiast „Kosmiczny jeździec”, dajmy roboczy tytuł „Dziwne wierzenia na planecie Hrrghameshgrrh”.
— Do diabła z tym — wtrącił Frayberg — mówmy Sirgamesk.
— Wszystko jedno — powiedział Catlin — program powinien być zrobiony pod tym kątem.
— Ale to nie są wierzenia — zaoponował Murphy.
— Daj spokój Wilbur...
— To jest autentyczne wydarzenie. Facet wyjeżdża na koniu naprzeciw przylatującym statkom!
— A gdzie znalazłeś tę nieprawdopodobną historię?
— Mój szwagier jest ochmistrzem na Gwiezdnym Wędrowcu. Na Planecie Rikera biorą pasażerów przesiadających się z wahadłowca latającego na Cirgamesç...
— Czekaj, czekaj — przerwał mu Catlin — jak ty to wymawiasz?
— Cirgamesç. Steward z tego wahadłowca opowiedział to mojemu szwagrowi, a ten mnie.
— Jedna baba drugiej babie... Jaja sobie robią!
— Nie mój szwagier. A ten steward był również śmiertelnie poważny.
— Oni tam, zdaje się, jedzą bhang1. Czy ten Sirgamesk nie został skolonizowany przez Jawajczyków?
— Jawajczyków, Arabów, Malajów...
— I zabrali ze sobą bhang i hashish, chat, oraz inne szampańskie zioła.
— No to co. Ten jeździec nie jest narkotyczną zjawą.
— No a czym?
— Wiem tyle, że to jeździec na koniu.
— Dziesięć tysięcy mil w górze? W próżni?
— Dokładnie!
— Bez skafandra?
— Na to wygląda.
Catlin i Frayberg spojrzeli na siebie.
— No cóż, Wilbur... — zaczął Catlin.
— Wilbur — przerwał mu Frayberg — to, co możemy wykorzystać, to motyw przesądów rozpowszechnionych na Sirgamesk. Nacisk na voodoo czy inne gusła, a w tle tańczą porozbierane dziewczyny. Coś rodem z Ziemi, ale teraz charakterystyczne dla tej planety. Bardzo kolorowo, tajemnicze rytuały...
— Na Cirgamesç nie ma miejsca na tajemnicze rytuały.
— To spora planeta.
— Trochę mniejsza od Marsa. Nie ma atmosfery, osadnicy żyją w zadaszonych dolinach.
Catlin przewrócił kartkę „Krótkiego przewodnika po zamieszkałych światach”.
— Tu piszą, że tam są starożytne ruiny sprzed kilku milionów lat. Planeta wyludniła się po utracie atmosfery.
— Tam jest mnóstwo materiału — ożywił się Frayberg. — Tylko trzeba go wydobyć! Jedź tam, Wilbur, i zrób to. Życie! Seks! Emocje! Tajemnice!
— Dobra! — zgodził się Wilbur Murphy.
— I zostaw w spokoju tego kosmicznego jeźdźca. Są jakieś granice tego, co można wcisnąć widowni i niech nikt mi nie mówi, że jest inaczej.
Cirgamesç wisiał za iluminatorem, dwadzieścia tysięcy mil przed nimi. Steward nachylił się nad Wilburem Murphym i wyciągnął długi bązowy palec.
— To tam, sir. Przyjechał prosto z dołu...
— Jak wyglądał? Dziwnie?
— Nie! To był Cirgamesczyk.
— Tak? Widział go pan na własne oczy?
— Oczywiście, sir — steward ukłonił się i luźna biała poła jego kelnerskiego kaftana opadła do przodu.
— Bez hełmu i skafandra?
— Był ubrany w singhalucką kamizelkę, taką krótką, pantalony i żółty hadraski kapelusz. I nic poza tym.
— A koń?
— Koń? Koń to co innego.
— Co innego? Dlaczego?
— Nie mogę opisać konia. Koncentrowałem się na człowieku.
— Rozpoznał go pan?
— Na brodę Mahometa, sir, takim rzeczom najlepiej się zbyt dokładnie nie przypatrywać.
— A więc rozpoznał go pan!
— Przepraszam, sir, ale muszę wracać do pracy.
Murphy popatrzył na plecy odchodzącego stewarda i skrzywił się z irytacji. Schylił się i sprawdził kamerę. Wszystko, co się tutaj wydarzy i co ujrzy na własne oczy, będzie można pokazać dwustu-milionowej widowni „Poznaj Wszechświat”.
Spojrzał ponownie na zewnątrz i chwycił w panice za uchwyt. Natychmiast się jednak opanował. To było jedynie złudzenie, efekt psychologiczny. Cirgamesç zrobił „wielki przewrót”. Wystarczyło mrugnąć albo na chwilę spojrzeć gdzie indziej i planeta, która przedtem leżała z przodu, teraz była na dole; przesunęła się niespodziewanie po niebie o dziewięćdziesiąt stopni; przód stał się dołem, a lot upadkiem.
— „Wielki przewrót” — mruknął pod nosem trzymając się za uchwyt — oto, co bym chętnie pokazał na dwustu milionach ekranów.
Mijały godziny. Cirgamesç był coraz większy. Pasmo gór Sampan wyrastało jak ciemny strup. Połyskujące doliny sułtanatów Singhalût, Hadra, Nowa Batawia i Boeng-Bohôt wyglądały jak kurze łapki. Kolonia Sundamańska na Wielkim Ryfcie ciągnęła się przez pogórze jak ślad ślimaka.
— Uwaga pasażerowie udający się do Singhalût i innych miejsc na Cirgamesç — włączyły się głośniki; statek zadrżał. — Uprzejmie prosimy o przygotowanie bagażu do wyokrętowania. Ostrzega się pasażerów o nie wwożenie broni, narkotyków i środków wybuchowych. Służby celne w Singhalût są niezwykle surowe. Proszę się dokładnie dostosować!
Ostrzeżenie kryło w sobie spore niedopowiedzenie. Najpierw Murphy musiał odpowiedzieć na pytania, potem zrobiono mu rewizję osobistą. Następnie prześwietlono go w trzech wymiarach przy różnych częstotliwościach, tak dobranych, żeby wykryć to, co mógłby ewentualnie schować w żołądku, w wydrążonych kościach albo jako implanty wszyte pod skórę.
Z podobną dokładnością sprawdzono jego bagaż. Ledwo mu się udało uratować kamery.
— Co pana tak w nich niepokoi? Tu nie ma żadnych narkotyków; żadnej kontrabandy...
— Wasza ekscelencjo, znalazłem broń. Broń i środki wybuchowe...
— Nie mam żadnej broni!
— No a to, tutaj?
— To są kamery. Nagrywają obrazy, dźwięki i zapachy.
Celnik, z triumfalnym uśmiechem, chwycił za futerał.
— To wcale nie przypomina kamery. Obawiam się, że muszę zatrzymać...
Młody mężczyzna w luźnych białych pantalonach, różowej kamizelce, jasnozielonym krawacie i wymyślnym czarnym turbanie podszedł bliżej. Celnik rozłożył szeroko ręce i szybko się ukłonił.
— Ekscelencjo!
Młody człowiek podniósł dwa palce.
— Może byłoby możliwe, by oszczędzić panu Murphy'emu niektórych niekoniecznych formalności.
— Jak wasza ekscelencja sobie życzy...
Celnik szybko i sprawnie spakował rzeczy Murphy'ego. Mężczyzna przyglądał się temu z dobrotliwym uśmiechem.
Murphy ukradkiem przyjrzał się jego twarzy. Gładka skóra w kolorze wschodzącego księżyca; oczy migdałowe, na pozór spokojne. Dobre maniery i ognisty temperament pod spodem.
Usatysfakcjonowany pilnością celnika, młody człowiek odwrócił się do Murphy'ego.
— Tuan Murphy, pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem Ali-Tomás, reprezentuję Dwór Singhalûtu. Sułtan, mój ojciec, prosi pana o przyjęcie naszej gościny.
— Och, dziękuję — powiedział Murphy — to bardzo miła niespodzianka.
— Jeśli pan pozwoli, to służę za przewodnika... — Odwrócił się do celnika. — Bagaże pana Murphy'ego do pałacu.
Murphy wyszedł za Ali-Tomásem na zewnątrz, starając się dopasować swój szybki krok do kociego chodu księcia. Zapowiada się nieźle, powiedział do siebie, będę miał elegancki apartament, misy z owocami, gin pahit2, nie wspominając już o dwóch, czy trzech odzianych w jedwab dziewczynach o skórze jak gęsta śmietana przynoszących mi ręcznik pod prysznic... Dobrze, dobrze, w końcu nie jest źle pracować dla „Poznaj Wszechświat”. Może nawet powinienem wyłączać kamerę...
Książę Ali-Tomás przyglądał mu się z zainteresowaniem.
— Dużą widownię ma „Poznaj Wszechświat”?
— Nazywamy ich uczestnikami.
— Tak? Kapitalne! I dla ilu uczestników pan to robi?
— Och, indeks Bowdlera podnosi się i opada. Ale średnio mamy około dwieście milionów ekranów z pięcioma milionami uczestników.
— Fascynujące! A niech pan mi powie – w jaki sposób nagrywacie zapachy?
Murphy pokazał mu rejestrator zapachów z boku kamery, żelatynowe ścieżki utrwalające strukturę cząsteczkową.
— I po odtworzeniu jest taki sam jak oryginalny?
— Prawie. Całkowitej dokładności się nie osiągnie, ale uczestnicy nie zdołają rozpoznać różnicy. A czasami syntetyczny zapach jest nawet lepszy.
— Zdumiewające! — mruknął książę.
— Czasami... No cóż, Carson Tenlake pojechał raz na Wenus nakręcić kwitnącą mirrę. Dzień był gorący – jak to zwykle bywa na Wenus – a wspinaczka ostra. Gdy odtworzono nagranie, było w nim więcej zapachu Carsona niż kwiatów.
Książę Ali-Tomás roześmiał się uprzejmie.
— Tutaj skręcamy.
Wyszli na plac wyłożony czerwono-zielono-białymi płytkami. Zamglona dolina wiła się pod zadaszeniem, wypełniona ciepłem i złotym blaskiem. Jak okiem sięgnąć wznosiły się dookoła tarasowate wzgórza pokryte różnorakimi odcieniami zieleni. Na dnie doliny widać było porozrzucane bezładnie fantastyczne płócienne pawilony, namioty, budki i inne schronienia.
— Liczymy oczywiście na to — powiedział książę Ali-Tomás — że Singhalût spodoba się waszym uczestnikom. To jest, oczywiście truizm, ale żeby importować, trzeba eksportować. Dlatego też zależy nam, aby wzbudzić sympatię dla napisu „Made in Singhalût” na naszych batikach, rzeźbach czy lakach.
Przez plac pojechali pojazdem naziemnym z emblematami Dworu. Murphy rozparł się wygodnie na miękkich poduszkach.
— Wasi celnicy są bardzo wyczuleni na przewóz broni.
— Nasze życie jest spokojne i uporządkowane — Ali-Tomás uśmiechnął się z zadowoleniem. — Być może słyszał pan już o koncepcji zwanej adak?
— Nie sądzę.
— To słowo... idea pochodzi ze starej Ziemi. Każda życiowa czynność jest podporządkowana tradycji. No a naszym dziedzictwem jest żywiołowość – więc kiedy nie znający kompromisu adak stanie na drodze nieopanowanej emocji, dochodzi do konfrontacji, czasem kończących się nawet zabójstwem.
— Ma pan na myśli amok?
— Właśnie. No i najlepiej jeśli amok nie dysponuje inną bronią oprócz noża. W tej sytuacji, obecnie, nie zdoła zabić więcej niż jedną osobę.
Pojazd toczył się wąską alejką, rozpraszając pieszych na obie strony, jak łódź rozcinająca pianę przed dziobem. Mężczyźni ubrani byli w luźne pantalony i krótkie kamizelki bez zapięcia; kobiety nosiły jedynie pantalony.
— Urodziwi ludzie — zauważył Murphy.
Ali-Tomás znowu uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Jestem przekonany, że Singhalût zaprezentuje się pięknie i inspirująco w pańskim programie.
Murphy przypomniał sobie kluczowy punkt instrukcji Howarda Frayberga: „Emocje! Seks! Tajemnice!”. Frayberg nie dbał o piękno i inspirację.
— Macie tu pewnie mnóstwo różnych ciekawych świąt? Widowiskowe tańce? Niecodzienne obyczaje?
— Wprost przeciwnie — Ali-Tomás potrząsnął głową — Wszystkie wierzenia przodków i zabobony pozostawiliśmy na Ziemi. Nasz naród, to spokojni muzułmanie, rzadko świętujący. Być może w tym leży przyczyna amoku i pojawienia się sjambaków.
— Sjambaków?
— Nie przynoszą nam chluby. Najlepiej będzie, jak od razu przekażę panu prawdę, zanim dotrą do pana kłamliwe pogłoski.
— Co to jest sjambak?
— Bandyta, wywrotowiec. Zaraz panu pokażę jednego.
— Słyszałem — powiedział Murphy — o człowieku wyjeżdżającym na koniu naprzeciw statkom kosmicznym. Skąd się biorą takie opowieści?
— Nie wiem — odparł książę Ali-Tomás — na Cirgamesç nie ma koni. Ani jednego.
— Ale...
— To największa bzdura o jakiej słyszałem. Pańscy uczestnicy nie będą tym zainteresowani.
Pojazd skręcił i sto jardów dalej wjechał na plac otoczony gęstymi zaroślami bananowca. Po drugiej stronie stał ogromny pawilon ze złotego i fioletowego jedwabiu z tuzinem ostro zakończonych, mieniących się naroży. Na środku placu sterczał dwudziestostopowy słup, na którym umieszczono klatkę o wymiarach dwa na trzy na cztery stopy.
W klatce siedział w kucki nagi mężczyzna.
Pojazd przejechał obok. Książę Ali-Tomás leniwie pomachał ręką. Mężczyzna w klatce spojrzał w dół przekrwionymi oczami.
— To jest sjambak — powiedział książę Ali z wyczuwalnym poczuciem winy w głosie. — Staramy się ich zniechęcić.
— Co to jest, to coś metalowego, co on ma na piersi?
— Oznaka jego przynależności. Po tym można rozpoznać sjambaka. W tych niepewnych czasach tylko członkowie Dworu mają prawo zakrywać piersi. Wszyscy inni muszą je mieć odkryte, żeby zadeklarować się jako prawdziwi Singhalûtczycy.
— Muszę tu wrócić i nakręcić tę klatkę — stwierdził Murphy niepewnie.
Ali-Tomás uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Pokażę panu nasze farmy, winnice i plantacje. Spodobają się pańskim uczestnikom. Nie sądzę, natomiast, by byli zainteresowani cierpieniem pospolitego sjambaka.
— No cóż — powiedział Murphy — naszym celem jest pokazywanie wszystkiego; rolników przy pracy, członków Dworu odpowiedzialnych za los państwa, ale także paskudny los złoczyńców.
— No właśnie. A skoro na każdego sjambaka przypada dziesięć tysięcy pracowitych Singhalûtczyków, to zgodnie z tym, jedynie jedna dziesięciotysięczna część pańskiego filmu powinna być poświęcona tej niesławnej mniejszości.
— Około trzy dziesiąte sekundy?
— Taki jest ich udział w życiu społeczeństwa.
— Nie zna pan mojego szefa. Nazywa się Howard Frayberg i...
Howard Frayberg dał się ponieść dyskusji i był teraz w nastroju, który Sam Catlin nazywał filozoficznym. Tej fazy rozmów Catlin obawiał się najbardziej.
— Sam — powiedział Frayberg — wiesz jakie jest największe niebezpieczeństwo naszego zawodu?
— Czyraki — odpowiedział Catlin bez zastanowienia.
Frayberg potrząsnął głową.
— Zawodowa choroba, z którą musimy walczyć, to postępująca krótkowzroczność umysłowa.
— Mówisz o sobie — powiedział Catlin.
— Posłuchaj. Siedzimy tutaj, w tym biurze. Wydaje nam się, że wiemy jaki show chcemy zrobić, więc posyłamy ludzi, by zdobyli materiał. Ale to my podpisujemy czeki, więc materiał jest taki, jakiego chcieliśmy. Oglądamy to, słuchamy, wąchamy i wkrótce zaczynamy wierzyć w ten obraz wszechświata, w całości powstały w naszych mózgach jak Minerwa wychodząca z głowy Zeusa. Rozumiesz, o co mi chodzi?
— Rozumiem słowa.
— Przywożą nam nasze własne wyobrażenie o wszechświecie. Dostajemy to, co chcieliśmy dostać. Rozbudowujemy to coraz bardziej i w końcu łapiemy się jak myszy w pułapkę własnych wyobrażeń. Zjadamy własne mózgi.
— No, nikt ci nigdy nie zarzuci, że oszczędzasz na metaforach.
— Sam, powiedzmy sobie prawdę, ile razy wyjeżdżałeś z Ziemi?
— Raz byłem na Marsie. Spędziłem też kilka tygodni w kurorcie Aristillus na Księżycu.
Frayberg odchylił się do tyłu w swoim fotelu, udając zaskoczonego.
— Jest więc z nas para doświadczonych planetologów!
— Nie objechałem wszystkich znaków zodiaku, no i co z tego? — Catlin parsknął niezadowolony. — Przed chwilą kichnąłeś, a ja powiedziałem: na zdrowie, a przecież nie mam dyplomu lekarza.
— W życiu mężczyzny nadchodzi taki czas — ciągnął Frayberg — kiedy odczuwa potrzebę nowych doświadczeń, nowego spojrzenia na wszystko.
— Zrelaksuj się, Howard, zrelaksuj.
— W naszym przypadku, oznacza to wzięcie naszych ugruntowanych poglądów, przyjrzenie się im i porównanie naszych wyobrażeń z rzeczywistością.
— Mówisz serio?
— I jeszcze jedno — nie ustawał Frayberg — chciałbym sprawdzić jedną rzecz. Shifkin mówi, że nasze wydatki są przerażające i że nie może sobie z tym poradzić. No bo jak Keeler twierdzi, że zapłacił dziesięć munitów za bochenek chleba na Nekkarze IV, to kto ma to sprawdzać?
— Do diabła, chcesz mu zabronić chleba? I tak to wychodzi dużo taniej, niż safari wokół gromady gwiezdnej w celu sprawdzenia cen w supermarketach.
Frayberg zignorował go. Przycisnął guzik. Nad blatem pojawiła się duża sfera pełna błyszczących punktów świetlnych. W centrum była Ziemia z wychodzącymi we wszystkich kierunkach cienkimi czerwonymi liniami stałych szlaków kosmicznych.
— Zobaczmy, jakie kółeczko możemy zrobić — powiedział Frayberg. — Gower jest na Canopusie, Keeler na Błękitnym Księżycu, Wilbur Murphy tutaj na Sirgamesk...
— Nie zapominaj — mruknął Catlin — że mamy show do zrobienia.
— Zbierzemy materiał na cały rok — Frayberg roześmiał się pogardliwie. — Trzymajmy się Space Lines. Zaczniemy od Sirgamesk. Sprawdzimy, jak idzie Murphy'emu.
Książę Ali-Tomás przedstawił Wilbura Murphy'ego sułtanowi Singhalût. Sułtan, niski łagodny człowieczek około siedemdziesiątki, siedział ze skrzyżowanym nogami na ogromnej różowo-zielonej nadmuchiwanej poduszce.
— Proszę się czuć swobodnie, panie Murphy. Odstąpimy od protokołu tak bardzo, jak to tylko dopuszczalne. — Sułtan miał suchy, urywany głos i aparycję raczej znękanego szefa korporacji. — Rozumiem, że reprezentuje pan Centralną Sieć Telewizji Domowej z Ziemi?
— Jestem reporterem programu „Poznaj Wszechświat”.
— Dużo eksportujemy na Ziemię — powiedział z namysłem Sułtan — chociaż nie tak wiele, jak byśmy chcieli. Wasze zainteresowanie nami sprawia nam niezmierną przyjemność i będziemy się starali pomóc panu we wszystkim. Jutro kustosz Archiwum przedstawi panu dokumentację analiz naszej gospodarki. Ali-Tomás osobiście oprowadzi pana po hodowli ryb. Pragniemy zapoznać pana z naszymi osiągnięciami, z osiągnięciami Singhalûtu.
— Nie wątpię — powiedział Murphy z przymusem — ale to nie jest materiał, o który mi chodzi.
— Nie? To gdzie leżą pańskie zainteresowania?
— Pan Murphy wykazał głębokie zainteresowanie sjambakiem wystawionym na placu — wtrącił delikatnie Ali-Tomás.
— O! Ale wyjaśniłeś, że ci renegaci są bez znaczenia dla poważnych studiów naszej planety?
Murphy chciał powiedzieć, że wokół dwustu milionów odbiorników nastawionych na „Poznaj Wszechświat” zbiera się czterysta do pięciuset milionów uczestników, z których większa część ani nie jest poważna, ani nie studiuje.
— Powiem panu teraz o czymś naprawdę interesującym — przerwał mu apodyktycznie Sułtan. — My, Singhalûtczycy, przygotowujemy się do zajęcia jeszcze czterech dolin o sumarycznej powierzchni sześćset tysięcy akrów. Udostępnimy panu nasze modele fizjograficzne; będą do pana całkowitej dyspozycji!
— Cieszę się bardzo z tego — oświadczył Murphy — ale jutro chciałbym pochodzić sobie po dolinie, porozmawiać z ludźmi, poobserwować obyczaje, obrządki religijne, zaloty, pogrzeby...
Sułtan zrobił kwaśną minę.
— W tym, to jesteśmy nudni, jak woda w rowie — powiedział. — Święta obchodzimy po cichu, w domach, obrządki religijne są szczątkowe, a zaloty załatwia się umową między rodzinami. Nie sądzę, żeby pan znalazł w Singhalût dużo sensacyjnego materiału.
— A tańce w świątyniach — zapytał Murphy — chodzenie po ogniu, zaklinanie węży... wudu?
— Przybywając na Cirgamesç, pozbyliśmy się starych zabobonów — Sułtan uśmiechnął się protekcjonalnie — nasze życie jest spokojne i uporządkowane. Nawet amok praktycznie zaniknął.
— A sjambak...
— Pomijalny margines.
— No tak — powiedział Murphy. — Chciałbym zobaczyć któreś z tych starożytnych miast.
— Odradzam — oświadczył Sułtan — to są ruiny. zwietrzałe kamienie. Nie ma inskrypcji, nie ma żadnych dzieł sztuki. Cóż może być inspirującego w martwym kamieniu. A więc! Jutro przedstawią mi raport na temat plantacji modyfikowanej soi w dystrykcie Górny Kam. Będzie pan chciał przy tym być.
Apartament Murphy'ego zaspokajał, a nawet przewyższał jego oczekiwania. Miał cztery pokoje i prywatny ogród otoczony bambusowymi zaroślami. Ściany łazienki zdobione sylwetkami fantastycznych ptaków zrobiono z błyszczącego aktynolitu inkrustowanego cynobrem, nefrytem, galeną, pirytem i azurytem. Sypialnię stanowił namiot wysoki na 30 stóp. Dwie ściany były w kolorze ciemno-zielonym, trzecia złoto-rudym, a czwarta otwierała się na ogród.
Łoże – żółto-różowa konstrukcja o boku dziesięć na dziesięć stóp, miękka jak pajęczyna – pachniało świeżym drewnem sandałowca. Rzeźbione misy z czarnej laki pełne były owoców, a z dwóch tuzinów hebanowych kranów wypływały za dotknięciem ręki wina, wódki, syropy i esencje.
Na środku ogrodu znajdował się basen z zimną wodą, co stanowiło czystą przyjemność w cieplarnianym klimacie Singhalûtu. Z rzeczy, które Murphy sobie wymarzył, brakowało jedynie ładnych pokojówek. Chcąc tę wadę naprawić wstąpił, nieopodal pałacu, do podejrzanej winiarni o nazwie Barangipan, gdzie zapoznał się z muzykującą tam dziewczyną o imieniu Soek Panjoebang. Posłuchał zachęcających tonów słodko wibrującego gamelanu, instrumentu cenionego na starej Bali. Soek Panjoebang miała delikatne rysy i przezroczystą skórę dziewczyny z Sumatry, smukłe długie kończyny Arabki i duże złote oczy odziedziczone po kimś z celtyckiej Europy. Murphy postawił jej pucharek lodowych wiórków w różnych smakach, a dla siebie zamówił białe piwo ryżowe. Miał trudności z pokierowaniem rozmową, gdyż Soek Panjoebang wykazywała ogromne zainteresowanie wyjazdem na Ziemię.
— Weelbrrr — powiedziała — bardzo zabawne imię. Weelbrrr. Jak myślisz, będę mogła grać na gamelanie w wielkich miastach na Ziemi, w pałacach?
— Jasne! Prawo nie zabrania gry na gamelanie.
— Śmiesznie mówisz, Weelbrrr. Lubię, jak mówisz.
— Nie nudzisz się tutaj, w Singhalût?
Wzruszyła ramionami.
— Życie jest tu przyjemne, ale koncentruje się na drobnych sprawach. Wielkie przygody się nie zdarzają. Hodujemy kwiaty, gramy na gamelanie... — zatoczyła oczami — kochamy się... śpimy...
Murphy uśmiechnął się.
— Dostajecie amoku.
— Nie, skąd. To przeszłość.
— Z powodu sjambaków?
— Sjambacy to zło. Ale mniejsze niż amok. Gdy mężczyzna poczuje ten kłąb narastający w piersiach, nie chwyta już krisa i nie biegnie ulicą, lecz zostaje sjambakiem.
To zaczynało być interesujące.
— I gdzie idzie? Co robi?
— Rabuje.
— Kogo rabuje? Co robi z łupem?
Pochyliła się ku niemu.
— Lepiej o tym nie rozmawiać.
— Dlaczego?
— Sułtan sobie nie życzy. Wszędzie jest podsłuch. Gdy ktoś powie sjambak, Sułtan nastawia uszy jak kot.
— No i co z tego? Moje zainteresowania są legalne. Widziałem już jednego, w klatce na placu. To są tortury. Chcę wiedzieć, o co chodzi?
— To zbrodniarz. Otworzył wagon kolejki jednoszynowej i powietrze uciekło. Czterdzieści dwie osoby, z Singhalûtu i Hadry, rozdęło i rozerwało.
— A sjambak?
— Zabrał złoto, pieniądze, klejnoty i uciekł.
— Uciekł? Gdzie?
— Na Wielką Równinę Pharasang. Ale był głupi i wrócił do Singhalûtu. Po żonę. Złapali go i wystawili na widok publiczny. Teraz każdy wie, co się robi ze sjambakiem.
— Gdzie oni się ukrywają?
— Och — rozejrzała się ukradkiem po sali — na zewnątrz; na równinach, w górach.
— Mają, chyba, jakieś schronienia, kopuły?
— Nie. Sułtan wysłałby zaraz patrol i rozwalił je. Łażą po cichu. Chowają się po skałach, doglądają swoich wytwórni tlenu. Czasami chodzą do ruin.
— Zastanawiam się... — powiedział Murphy, wpatrując się w swoje piwo – czy ci sjambacy nie wyjeżdżają konno naprzeciw statkom kosmicznym?
Soek Panjoebang zmarszczyła swoje czarne brwi, jakby się intensywnie zastanawiała.
— Dlatego tu przyjechałem — ciągnął Murphy — z powodu opowieści o jeźdźcu na koniu w kosmosie.
— Mówisz bzdury. Na Cirgamesç nie ma koni.
— Niech będzie, ten steward nie upierał się przy koniu. Może tamten był pieszo albo na rowerze. Ten steward rozpoznał go.
— I kto to był, powiedz?
— Steward nie chciał powiedzieć... I tak imię byłoby dla mnie tylko pustym dźwiękiem.
— Może ja bym je rozpoznała...
— To go sama zapytaj. Statek jest wciąż w porcie.
Potrząsnęła powoli głową, skupiając złote oczy na twarzy Murphy'ego.
— Po co mam ściągać na siebie uwagę jakiegoś stewarda, sjambaka... czy Sułtana
— W każdym bądź razie — powiedział Murphy z niecierpliwością — nie chodzi o to, kto – tylko jak? W jaki sposób oddycha? Próżnia wyssałaby człowiekowi płuca przez usta, rozerwała żołądek, uszy...
— U nas są bardzo dobrzy lekarze — przerwała mu, wzruszając ramionami — szkoda, że nie jestem jednym z nich.
Murphy przyjrzał się jej badawczo. Zabarwiony kpiną głos brzmiał równie dźwięcznie, jak jej instrument.
— Musi być wokół niego jakaś niewidzialna osłona utrzymująca powietrze — powiedział.
— No i co z tego?
— Jeśli to jest coś nowego, to chciałbym się z tym zapoznać.
Soek uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Jesteś taki staroświecki; martwisz się, złościsz, miotasz. Powinieneś się zrelaksować, uprawiać napaû, korzystać z życia, jak wszyscy w Singhalût.
— Co to jest napaû?
— To nasza filozofia. Odnajdujemy w niej sens życia i urok świata.
— Ten sjambak, w klatce, mógłby mniej intensywnie uprawiać napaû.
— Nie jest szczęśliwy, to prawda — przyznała.
— Nie jest szczęśliwy? On jest torturowany!
— Złamał sułtańskie prawo. Jego życie już nie należy do niego. Należy do Singhalûtu. Jeśli Sułtan chce je wykorzystać, żeby ostrzec innych złoczyńców, to cierpienia tego człowieka nie mają znaczenia.
— Jeśli oni wszyscy noszą te metalowe ozdoby, to jak mogą liczyć liczyć na to, że się ukryją? — zapytał patrząc na jej gołe piersi.
— Pojawiają się w nocy, prześlizgują ulicami jak duchy... — spojrzała w odpowiedzi na luźną koszulę Murphy'ego. — Tylko przyjezdni i Dwór mają prawo do noszenia koszul. Jak spotkasz ludzi ocierających się o ciebie, obmacujących cię — położyła sobie rękę na piersi — to wiedz, że to są agenci Sułtana. No dobrze, zaśpiewam ci teraz pieśń ze starej Jawy, z Ziemi. Tekstu nie zrozumiesz, ale inne słowa nie pasują do brzmienia gamelanu.
— To wszystko jest na cudzy koszt — powiedział Murphy. — Zazwyczaj nie mam apartamentu z ogrodem, tylko nadmuchiwaną kopułę, a do jedzenia suchy prowiant.
Soek Panjoebang wytrząsnęła wodę ze swoich błyszczących włosów.
— Będzie ci żal wyjeżdżać z Cirgamesç?
— Czy ja wiem? — Murphy spojrzał w kierunku ledwo widocznego przezroczystego dachu, zbierającego i rozpraszającego promienie słoneczne. — Nie lubię za bardzo przebywać w zamknięciu... jak ptak w ptaszarni. Chyba mam lekką klaustrofobię.
Po śniadaniu, wypiciu gęstej kawy podanej w malutkich srebrnych filiżankach, Murphy popatrzył przeciągle i z namysłem na Soek Panjoebang.
— O czym myślisz, Weelbrrr?
Murphy dopił kawę.
— Myślę, że powinienem zabrać się do pracy.
— A co będziesz robił?
— Najpierw sfilmuję pałac i ciebie, jak siedzisz w ogrodzie i grasz na gamelanie.
— Mnie? Weelbrrr, nie!
— Dlaczego? Jesteś częścią wszechświata i to raczej interesującą. Potem pójdę na plac...
— ... i sfilmujesz sjambaka?
— Tuan Murphy, ma pan gościa — rozległ się z tyłu cichy głos.
— Daj go tutaj — polecił Murphy, odwracając głowę.
Soek Panjoebang wstała.
— Muszę już iść — powiedziała.
— Kiedy się zobaczymy?
— Wieczorem, w Barangipan.
— Pan Rube Trimmer, tuan — zaanonsował cichy głos.
Trimmer był niewysokim mężczyzną, w średnim wieku, z wąskimi ramionami i wypukłym brzuchem. Nosił się w pompatycznym stylu, popularnym przed dwudziestu laty. Jego skóra miała woskowaty wygląd utraconej jędrności, strzecha siwych włosów była mocno przerzedzona, a powieki obwisłe w sposób, który amatorowi fizjonomiście kojarzyłby się ze skłonnościami do oszustwa.
— Jestem dyrektorem lokalnego oddziału Banku Importowo-Eksportowego — oznajmił Trimmer. — Usłyszałem o pańskim przybyciu i postanowiłem złożyć uszanowanie.
— Przypuszczam, że nie ma pan okazji spotykać wielu przyjezdnych.
— Niezbyt wielu. Nie ma tu nic, co by ich przyciągało. Cirgamesç nie jest zbyt atrakcyjną planetą dla turystów. Jest zbyt ograniczona i zamknięta. Człowiek z wrażliwą psychiką szybko tutaj traci zmysły.
— Tak — powiedział Murphy — to samo sobie pomyślałem dziś rano. Te kopuły wywołują niepokój. Nie wiem, jak tubylcy mogą to znieść?
Trimmer wyciągnął pudełko cygar. Murphy odmówił.
— To miejscowy tytoń — powiedział Trimmer — bardzo dobry. — Zapalił pieczołowicie. — No cóż, można by powiedzieć, że Cirgamesczycy są schizofrenikami. Po Jawajczykach dostali łatwość uczenia się, a po Arabach temperament. Część jawajska jest na wierzchu, ale za każdym razem, gdy widzi pan błysk arogancji... To nigdy nie wiadomo. Jestem tutaj już dziewięć lat i wciąż uważają mnie za obcego. — Zaciągnął się cygarem, patrząc badawczo na Murphy'ego. — Słyszałem, że pracuje pan dla „Poznaj Wszechświat”.
— Tak. Jestem jednym z jego filarów.
— To musi być dobra praca.
— Można zwiedzić sporo galaktyki, usłyszeć dziwne opowieści, jak ta historia ze sjambakiem.
Trimmer pokiwał głową bez zdziwienia.
— Jeśli mogę coś panu poradzić, to niech pan zostawi tych sjambaków. Ten temat jest tutaj niezdrowy.
Murphy był zaskoczony bezpośredniością tej wypowiedzi.
— Co takiego strasznego się kryje za tym?
Trimmer rozejrzał się po pokoju.
— Tu jest za dużo pluskiew.
— Znalazłem dwie i zablokowałem — powiedział Murphy.
— One właśnie po to były — Trimmer roześmiał się. — Chowają je w miejscach, gdzie ludzie rzadko zaglądają. Prawdziwej pluskwy, włókna wrażliwego na zmiany ciśnienia, nigdy pan nie znajdzie.
Murphy spojrzał podejrzliwie na płócienne ściany.
— Ale niech się pan nie martwi — powiedział Trimmer — podsłuchują bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby. Ale jeśli to panu psuje nastrój, to chodźmy się przejść.
Droga prowadziła obok pałacu, w głąb doliny. Murphy i Trimmer poszli spacerem wzdłuż leniwie płynącej rzeki, zarośniętej wielkimi liśćmi lilii wodnej, wśród których roiły się wielkie białe kaczki.
— Wszyscy się wykręcają, gdy zacząć o tych sjambakach — zaczął Murphy. — Nikogo nie udaje się przycisnąć.
— Włącznie ze mną — powiedział Trimmer. — Wie pan, ja mam tu trochę uprzywilejowaną pozycję. Przygotowanie tych nowych dolin do zasiedlenia Sułtan finansuje przez bank, na podstawie moich raportów. Ale tamto dotyczy bardziej Singhalûtu niż Sułtana.
— Taaak?
Trimmer pomachał mu żartobliwie cygarem.
— No i to jest to, o czym ja wolę nic nie mówić. Ale dam panu wskazówkę. Książę Ali uważa, że uszczelnianie nowych dolin, to strata pieniędzy w sytuacji, gdy Hadra, Nowa Batawia i Sundaman leżą tak blisko.
— Ma pan na myśli... zbrojny podbój?
— Ja tego nie powiedziałem — Trimmer roześmiał się.
— Trudno im będzie prowadzić poważniejszą wojnę bez możliwości wykorzystania kolejki jednoszynowej do przewozu wojsk.
— Może książę Ali uważa, że jest na to sposób.
— Sjambacy?
— Tego również nie powiedziałem.
Murphy uśmiechnął się.
— Poderwałem tu taką jedną, nazywa się Soek Panjoebang i gra na gamelanie. Myślę, że pracuje dla któregoś z nich: Sułtana lub księcia Alego. Może wie pan dla którego?
Oczy Trimmera zabłysły.
— To może być każdy z nich. Ale to można sprawdzić.
— Tak?
— Niech pan ją weźmie gdzieś, gdzie na pewno nie ma podsłuchu i powie o dwóch rzeczach: jedna z nich musi zainteresować Alego, a druga Sułtana. Ten który zareaguje będzie jej szefem.
— Ale co? Na przykład?
— No cóż, może jej pan powiedzieć, na przykład, że potrafi wytworzyć hipnotyzujące promienie przy pomocy baterii od latarki, kawałka bambusa i kłębka drutu. Ali powinien się na to napalić. Ma problem ze zdobyciem broni. A dla Sułtana — Trimmer żuł z zapałem swoje cygaro, zapalając się do tej intrygi — niech pan jej opowie o katalizatorze przekształcającym glinę w tlen i czyste aluminium pod wpływem światła słonecznego. Sułtan oddałby prawą nogę za coś takiego. Bardzo mu zależy na Singhalûcie i Cirgamesku.
— A Alemu nie?
Trimmer zawahał się.
— Tego co teraz powiem, nigdy pan nie słyszał. Proszę zapamiętać – nigdy nic takiego nie powiedziałem.
— Jasne, nigdy pan nic nie powiedział.
— Wie pan, co to jest dżihad?
— Święta wojna muzułmanów.
— Może pan wierzyć lub nie, Ali chce wywołać dżihad.
— Brzmi nieprawdopodobnie.
— Jasne, czysta fantazja. Ale niech pan nie zapomina, nigdy nic na ten temat nie mówiłem. Przypuśćmy tylko, że ktoś – całkowicie nieoficjalnie, oczywiście – spowoduje, po powrocie, by ta plotka dotarła do Biura Pokoju.
— Rozumiem — powiedział Murphy — to jest powód tej wizyty.
Trimmer zrobił minę urażonej niewinności.
— Murphy, jest pan trochę niesprawiedliwy. Ja jestem towarzyskim człowiekiem. Jasne, że nie chciałbym, aby bank utracił to, co zainwestowaliśmy w Sułtana.
— Dlaczego pan sam nie wyśle raportu?
— Wyślę. Ale jeśli oni usłyszą to samo od pana, od człowieka z „Poznaj Wszechświat”, to coś zrobią.
Murphy pokiwał głową.
— No dobrze, rozumiemy się wzajemnie — powiedział Trimmer z zadowoleniem — więc wszystko jasne.
— No, nie całkiem. Bo w jaki sposób Ali chce doprowadzić do tego dżihadu, bez broni, statków, zaopatrzenia?
— Teraz — powiedział Trimmer — to już jest obszar przypuszczeń i domysłów — urwał na chwilę i obejrzał się. Rolnik jadący na pługu rotacyjnym wyprzedził ich, kłaniając się grzecznie. Z tyłu szedł młody człowiek, w czarnym turbanie, złotych kolczykach, czerwono-czarnej kamizelce, białych pantalonach i klapkach z noskami wywiniętymi do góry. Ukłonił się i również chciał ich wyminąć. Trimmer powstrzymał go ręką.
— Nie trać czasu, zaraz wracamy.
— Dziękuję, tuan.
— Komu składasz raport? Sułtanowi czy księciu Alemu?
— Powiem prawdę, gdyż tuan z pewnością przeniknie moje kłamstwo. Jestem człowiekiem Sułtana.
Trimmer skinął głową.
— Bądź więc uprzejmy oddalić się kilkaset metrów, poza zasięg swoich urządzeń podsłuchowych.
— W takim razie, jeśli panowie pozwolą... — wycofał się bez pośpiechu.
— Na pewno pracuje dla Alego — powiedział Trimmer.
— Nie jest to zbyt subtelne kłamstwo.
— Och, jest. To trzeci poziom. Spodziewał się, że potraktuję to jako drugi.
— Nie rozumiem.
— Oczywiście nie uwierzyłbym mu. Wiedział, że ja wiem, że on to wie. Więc jeśli powie „Sułtan”, ja pomyślę, że on nie może tak po prostu skłamać, lecz że skłamie podwójnie, a więc że pracuje właśnie dla Sułtana.
— A może to było kłamstwo czwartego poziomu? — Murphy roześmiał się.
— Wkrótce to wszystko stanie się nieprzewidywalne — przyznał Trimmer — ale myślę, że on nie docenia mojej subtelności... Co ma pan zamiar robić przez resztę dnia?
— Kręcić film. Nie wie pan, gdzie mogę znaleźć jakieś malownicze obrzędy? Mistyczne tańce, ofiary z ludzi? Muszę mieć też jakąś romantyczną historię i trochę egzotycznego folkloru.
— Ma pan tego sjambaka w klatce. Takie samo średniowiecze jak gdziekolwiek indziej we Wspólnocie Ziemskiej.
— Mówiąc o sjambakach...
— Nie mam już czasu — powiedział Trimmer — muszę wracać. Niech pan wpadnie do biura. Idąc z pałacu, trzeba przejść przez plac.
— Jego Wysokość Sułtan życzy sobie obecności tuana w Ogrodzie Kaskadowym — usłyszał Murphy od swojego niedostrzegalnego służącego, gdy tylko powrócił do apartamentu.
— Dziękuję — odpowiedział — jak tylko załaduję kamery.
Pokój Kaskadowy był otwartym patio naprzeciw sztucznego wodospadu. Sułtan spacerował w tę i z powrotem, ubrany w zakurzone getry khaki, brązowe plastikowe buty do pół łydki i żółtą koszulkę polo. W ręku trzymał rózgę i chodząc uderzał się nią po butach jak szpicrutą. Odwrócił głowę do Murphy'ego, gdy ten wszedł i wskazał mu rózgą wiklinową ławkę.
— Upraszam pana, by pan siadł, panie Murphy — ruszył do przodu, a potem zawrócił. — Jak tam pański apartament? Pasuje panu?
— Jak najbardziej.
— To wspaniale — powiedział Sułtan — że zaszczycił mnie pan swoją obecnością.
Murphy czekał cierpliwie.
— Rozumiem, że miał pan rano gościa.
— Tak. To był pan Trimmer.
— Mógłbym zapytać o charakter tej rozmowy?
— To były sprawy osobiste — odpowiedział Murphy, nawet krócej niż zamierzał.
Sułtan pokiwał głową melancholijnie.
— Singhalûtczyk straciłby godzinę opowiadając mi półprawdy, przekręcone wystarczająco, by zmylić, ale nie na tyle, żeby mnie rozzłościć, gdyby się okazało, że przez cały czas miał podłożoną pluskwę.
Murphy uśmiechnął się.
— Singhalûtczyk musi tu żyć przez resztę swojego życia.
Służący wtoczył oszroniony bufet do środka, podstawił dwa puchary pod dwa krany i wyszedł. Sułtan odkaszlnął, by przeczyścić gardło.
— Trimmer to wspaniały facet, ale niewiarygodny gaduła.
Murphy nalał sobie dwa cale jasno-różowego płynu. Sułtan uderzył rózgą po butach.
— Niewątpliwie zdradził panu wszystkie tajemnice moich prywatnych interesów albo przynajmniej tyle, ile pozwoliłem mu poznać.
— No cóż, mówił o pana nadziejach na powiększenie obszaru Singhalûtu.
— Mój przyjacielu, to nie są nadzieje, to jest absolutna konieczność. Gęstość zaludnienia wynosi u nas tysiąc pięćset osób na milę kwadratową. Musimy zwiększyć obszar albo się udusimy. Nie starczy jedzenia, nie starczy powietrza.
Murphy nagle ożył.
— Mógłbym zrobić program z tą myślą przewodnią; dylemat Singhalûtu: Zwiększyć powierzchnię albo zginąć!
— Nie, nie. To by było nierozsądne i nieodpowiednie.
— To brzmi jak gwarancja sukcesu — Murphy nie dawał się przekonać.
— Będę musiał zdradzić pewną poufną informację — Sułtan uśmiechnął się — chociaż Trimmer pewnie mnie w tym ubiegł — uderzył się z irytacją po butach. — Do ekspansji potrzebne są fundusze. A fundusze najlepiej zabezpiecza się w atmosferze spokoju i zaufania. Perspektywa niespodziewanych wypadków może spowodować negatywne oceny moich celów.
— No tak — zgodził się Murphy — rozumiem pana stanowisko.
— Licząc na pańską współpracę — Sułtan spojrzał na Murphy'ego z ukosa — mój minister Propagandy przygotował godzinny program ukazujący nasz postęp społeczny, wzrost gospodarczy i perspektywy finansowe...
— Ależ, Wasza Wysokość...
— Tak?
— Nie mogę pozwolić, by pana minister Propagandy wykorzystał mnie i „Poznaj Wszechświat” jako swego rodzaju broszurę inwestycyjną.
— No tak, spodziewałem się takiej reakcji — Sułtan pokiwał głową z rezygnacją — a co mógłby pan, w takim razie, zaproponować?
— Szukałem czegoś, czym można by wszystko powiązać — powiedział Muphy — i wydaje mi się, że mógłby to być kontrast między starymi ruinami miast, a nowymi dolinami. Historia sukcesu ziemskich osadników w miejscu, w którym starożytny lud przegrał z uciekającą atmosferą.
— Dobrze — powiedział Sułtan z aprobatą — to nie brzmi najgorzej.
— Dzisiaj nakręcę trochę pałaców, kopuł, miasto, pola ryżowe, ogrody, sady, farmy. A jutro zrobię wycieczkę do ruin.
— Rozumiem — powiedział Sułtan — czyli nie będzie pan potrzebował moich wykresów i statystyk?
— Wasza Wysokość, mógłbym sfilmować to wszystko, co przygotował pana minister propagandy i dostarczyć na Ziemię. A tam, Howard Frayberg lub Sam Catlin, podarli by to, pocięli na kawałki, powstawiali coś o łowcach głów, kanibalizmie i prostytucji w świątyniach, a mnie by wywalili.
— W takiej sytuacji — powiedział Sułtan — Pozostawię to pańskiemu sumieniu.
Howard Frayberg popatrzył dookoła na szary pejzaż Planety Rikera, a potem spojrzał na czarny ryczący Ocean Mogadorski.
— Myślę, Sam, że tu jest ciekawa historia.
— W oceanie? — Sam Catlin zadygotał wewnątrz elektrycznie ogrzewanego kombinezonu. — Tam jest pełno ludożerczych plezjozaurów. Okropnych czterdziestostopowych potworów.
— Moglibyśmy zrobić coś na kształt „Moby Dicka”: „Biały potwór Mogadoru”. Wzięlibyśmy żaglowy katamaran...
— My?
— No, nie! — zaprzeczył niecierpliwie Frayberg — Jasne, że nie osobiście. Dwóch, trzech pracowników. Pożeglowali by tam, popatrz na te szare i czerwone monstra. Można my zainscenizować jakieś walki między nimi. No i cały czas poszukiwaliby tego białego, z legendy. Co sądzisz?
— Że nie płacimy naszym ludziom wystarczająco dużo.
— Wilbur Murphy mógłby to zrobić. Skoro chce mu się szukać człowieka wyjeżdżającego konno na spotkanie statków kosmicznych.
— Mógłby schwytać na lasso białego plezjozaura i pojechać na nim na spotkanie swojego katamarana.
— Ktoś w końcu musi mieć jakieś pomysły... — Frayberg odwrócił się tyłem.
— Wracajmy lepiej na kosmodrom — powiedział Catlin — za dwie godziny mamy wahadłowiec na Sirgamesk.
Wilbur Murphy siedział w Barangipan, oglądając przedstawienie kukiełkowe z akompaniamentem ksylofonu, kastanietów, gongu i gamelanu. Dramat miał swoje korzenie w prehistorycznym Mohenjō-Darō. Został przefiltrowany przez starożytne Indie, średniowieczną Birmę, Malaje, a za cieśniną Malakka, przez Sumatrę i Jawę. Ze współczesnej Jawy dotarł na Cirgamesç. Pokonał pięć tysięcy lat czasu i dwieście lat świetlnych przestrzeni. Gdzieś po drodze napotkał i przyswoił nowoczesną technologię. Ręce, nogi i tułowia lalek, ich ruchy i pozy, sterowane były polami magnetycznymi. Mimika animatorów – gniew, uśmiech, pogarda i inne grymasy – za pośrednictwem czujników, przewodów, fal radiowych i miniaturowych selsynów3 była przekazywana małym twarzom marionetek. Sztuka była wystawiana w języku starojawajskim, więc najprawdopodobniej mniej niż jedna trzecia widzów rozumiała cokolwiek. Murphy nie należał do tej grupy i kiedy przedstawienie się skończyło wiedział niewiele więcej niż na początku.
Soek Panjoebang wślizgnęła się na krzesło obok Murphy'ego. Ubrana była w kostium muzyka: sarong z brązowego, granatowego i czarnego batiku oraz fantastyczne przybranie głowy z małymi srebrnymi dzwoneczkami. Przywitała go entuzjastycznie.
— Weelbrrr! Widziałam, że oglądasz...
— Bardzo ciekawe przedstawienie.
— O, tak — westchnęła. — Weelbrrr, zabierzesz mnie ze sobą? Na Ziemię. Zrobisz ze mnie wielką gwiazdę wideoramy? Weelbrrr, proszę.
— No cóż! Nie wiem...
— Weelbrrr, będę bardzo posłuszna — chwyciła go za ramię. Jej piwne oczy błyszczały tak wzruszająco, że Murphy niemal zapomniał o przygotowanym eksperymencie.
— Co dzisiaj robiłeś, Weelbrrr? Oglądałeś ładne dziewczyny?
— A skąd. Kręciłem materiał. Pałac, a potem wspiąłem się na górę, do agregatów kondensacyjnych. Gdybym nie widział płynących strumieni, to nigdy bym nie uwierzył, że w powietrzu jest tyle wody. Do tego gorącej!
— Mamy tu sporo słońca; to dzięki temu rośnie ryż.
— Sułtan powinien zaprzęgnąć nadmiar słońca do pracy. Jest taka technologia... Chociaż nie powinienem o tym opowiadać.
— Och, Weelbrrr, daj spokój! Powiedz.
— Właściwie to nie jest żadna tajemnica. Po prostu katalizator. Pod wpływem promieni słonecznych rozkłada glinę z wydzieleniem tlenu i czystego aluminium.
Soek uniosła brwi, unosząc się z miejsca jak mewa szybująca na wietrze.
— Weelbrrr, nie wiedziałam, że znasz się na takich rzeczach!
— No pewnie, myślałaś, że jestem jakimś bucem? Wystarczająco dobrym, by wykreować gwiazdę z grajka na gamelanie.
— Och, Weelbrrr, wcale tak nie myślałam.
— Znam mnóstwo różnych rzeczy. Potrafię na przykład z baterii do latarki, kawałka miedzianej folii, kilku tranzystorów i bambusowej rurki zrobić paralizator, który unieruchomi człowieka w pół kroku. A wiesz, ile by kosztowało coś takiego?
— Nie wiem. Ile, Weelbrrr?
— Dziesięć centów. Rozleci się, co prawda, po dwóch, trzech miesiącach, ale jakie to ma znaczenie? Robiłem to czasami dla zabawy, dwie, trzy sztuki w ciągu godziny.
— Weelbrrr! Ty jesteś zdumiewający facet. Wypijmy!
Murphy rozparł się wygodnie w wiklinowych krześle i pociągnął ryżowego piwa.
— Zakładam dzisiaj skafander — powiedział — i jadę do ruin na równinie. To się chyba nazywa Ghatamipol. Nie wybrałabyś się ze mną?
— Och nie, Weelbrrr — Soek Panjoebang odwróciła się w kierunku ogrodu i przez kilka minut upinała sobie kwiaty we włosach. — Musisz marnować swój czas na te kamienie? — zapytała po chwili. — Jest tyle ciekawszych rzeczy do zobaczenia. Poza tym, tam może być... niebezpiecznie — wymruczała nieoczekiwanie.
— Niebezpiecznie? Z powodu sjambaków?
— Dlaczego nie?
— Sułtan dał mi eskortę. Dwudziestu ludzi z kuszami.
— Sjambacy noszą tarcze.
— Dlaczego mieliby ryzykować życie, atakując mnie?
Soek Panjoebang wzruszyła ramionami. W chwilę później podniosła się.
— Do widzenia, Weelbrrr — powiedziała.
— Do widzenia? Co tak nagle? Zobaczymy się wieczorem?
— Jeśli Allah pozwoli.
Murphy podążył wzrokiem za jej wiotką sylwetką. Zatrzymała się, zerwała żółty kwiat i obejrzała przez ramię. Popatrzył jej prosto w oczy, żółte jak kwiat i błyszczące jak kawałki lodu. Jej twarz nie wyrażała absolutnie niczego. Odwróciła się, wdzięcznym ruchem odrzuciła kwiat i odeszła kołysząc piersiami.
Murphy wciągnął głęboko powietrze. Mogłaby zrobić wideoramę z tymi...
Godzinę później w bramie doliny spotkał się ze swoją eskortą, dwudziestu chłopa o surowych minach. Wszyscy byli ubrani w skafandry kosmiczne dostosowane do pobytu na równinach. Wycieczka do Ghatamipolu wyraźnie nie należała do ich ulubionych zajęć. Murphy wcisnął się w swój własny skafander, sprawdził ciśnienie tlenu i uszczelnienie kołnierza.
— Wszyscy gotowi? — zapytał.
Nikt się nie odezwał. Cisza przeciągała się. W końcu człowiek obsługujący bramę parsknął śmiechem i powiedział: — Są gotowi, tuan.
— No to w drogę — powiedział Murphy.
Za bramą Murphy ponownie sprawdził wyposażenie. Skafander był szczelny. Ciśnienie wewnątrz: 14,6. Na zewnątrz: zero. Jego dwudziestoosobowa ochrona z ponurą starannością sprawdziła kusze i wąskie miecze.
Białe ruiny Ghatamipolu leżały pięć mil w głąb Równiny Pharasang. Horyzont był czysty, słońce stało wysoko, a niebo było czarne.
Radio Murphy'ego zaszumiało.
— Patrzcie! Tam są! — powiedział ktoś ostrym głosem.
Murphy rozejrzał się dookoła. Jego strażnicy zatrzymali się i coś pokazywali. Zobaczył jakiś obiekt szybko znikający w oddali.
— Chodźmy — powiedział — tam nic nie ma.
— Tam jest sjambak.
— No to co? Jeden sjambak.
— Tam, gdzie jest jeden, jest ich więcej.
— Dlatego jest was dwudziestu?
— To szaleństwo! Stawać do walki ze sjambakami!
— I żeby było o co? — dodał inny.
— O tym ja zadecyduję — uciął Murphy i poszedł przez równinę. Wojownicy, chcąc nie chcąc, podążyli za nim, mrucząc coś do siebie przez radio.
Zerodowane mury rosły nad nimi, przesłaniając coraz większy obszar nieba.
— Chyba zaszliśmy już dość daleko — oznajmił rozeźlonym głosem dowódca oddziału.
— Jesteście oddani pod moje rozkazy — powiedział Murphy. — Pójdziemy przez bramę. — Wcisnął nagrywanie na kamerze i przeszedł pod monstrualnym portalem.
Miasto było z delikatniejszego materiału niż mury zewnętrzne i uległo drobnym burzom szalejącym przez miliony lat po zniknięciu życia. Murphy był zachwycony rozległością ruin. Dziewiczy teren dla archeologa. Trudno sobie wyobrazić, co można by uzyskać po kilku tygodniach kopania. Murphy pomyślał o swoim budżecie. Shifkin na pewno zaprotestuje.
Ale gdyby Murphy'emu udało się znaleźć grobowiec, bibliotekę albo dzieła sztuki, prestiż i oglądalność „Poznaj Wszechświat” wzrosłyby ogromnie. Sułtan na pewno dałby kopaczy. Ci, tutaj, byli wystarczająco silni. Gdyby tylko odrzucili swoje przesądy i strach, to w ciągu tygodnia można by zrobić spore wykopalisko.
Murphy spojrzał kątem oka na jednego z nich. Facet siedział na rozgrzanej słońcem skalnej płycie i jeśli nawet czuł się nieswojo, maskował to całkiem nieźle. Właściwie, pomyślał Murphy, facet wygląda na całkowicie zrelaksowanego. Być może problem ochrony kopaczy, nie jest w końcu taki istotny...
No i ta dziwna cecha charakteru Singhalûtczyków. Jak tylko opuścili dolinę, to ten, mimo zakazu Sułtana, zupełnie otwarcie zaczął nosić koszulę, całkiem przyzwoity ubiór w kolorze jasnoniebieskim. Co prawda tutaj może być zimno...
Murphy poczuł nagle jak mu skóra cierpnie na plecach. Jak może mu być tutaj zimno? I w jaki sposób jest ciągle żywy? Wyciągnął się na skale i uśmiecha sardonicznie do Murphy'ego. Na nogach ma ciężkie sandały, a na głowie czarny turban. Poza tym spodnie do kolan i tę niebieską koszulę. Nic więcej.
A gdzie są pozostali?
Murphy obejrzał się pospiesznie przez ramię. Dwadzieścia, biegnących w kierunku Singhalûtu, potykających się sylwetek, było już dobre trzy mile od niego. Wszyscy byli ubrani w skafandry kosmiczne. Oprócz tego tutaj... To sjambak? Magik? Halucynacja?
Stwór wstał i sprężystym krokiem podszedł do Murphy'ego. Podobnie, jak rącza gwardia Murphy'ego, niósł kuszę i miecz. Nie miał jedynie skafandra. A może tu jest jakaś śladowa atmosfera? Murphy szybko spojrzał na manometr. Ciśnienie zewnętrzne: zero.
Pojawili się dwaj inni mężczyźni idący długim elastycznym krokiem. Mieli jasne oczy i rumiane twarze. Podeszli do Murphy'ego i chwycili go za ramiona. Byli materialni, cieleśni. Nie mieli żadnych niewidzialnych pól siłowych wokół głów.
Murphy szarpnął się.
— Zostawcie mnie, do cholery!
Z pewnością nie słyszeli nic przez próżnię. Murphy obejrzał się przez ramię. Ten pierwszy trzymał obnażony miecz stopę lub dwie od wydętej powierzchni jego skafandra. Przestał się opierać. Wcisnął przycisk kamery na automatyczne nagrywanie. Powinna działać teraz przez kilka godzin z szybkością stu klatek na sekundę.
Sjambacy poprowadzili Murphy'ego dwieście jardów dalej, do metalowych drzwi. Otworzyli je, wepchnęli go do środka i z hukiem zamknęli. Murphy poczuł poprzez buty wibrację, a potem usłyszał narastający stopniowo szum. Manometr pokazał ciśnienie 5, 10, 12, 14, 14,5. Wewnętrzne drzwi otworzyły się. Jakieś ręce wciągnęły go i zdjęły mu hełm.
— Co tu się dzieje? — zapytał Murphy ze złością.
Książę Ali-Tomás wskazał mu stół. Leżała tam bateria od latarki, folia aluminiowa, zestaw tranzystorów, metalowa rurka, narzędzia i trochę różnych drobiazgów.
— Tu jest wszystko — powiedział książę Ali-Tomás — zabieraj się do roboty. Chcę zobaczyć jeden z tych paralizatorów, którymi się przechwalałeś.
— Tak po prostu?
— Tak po prostu!
— I do czego to panu?
— To nie ma znaczenia.
— Chciałbym wiedzieć.
Murphy był świadom tego, że jego kamera cały czas nagrywa obraz, dźwięk i zapach.
— Dowodzę armią — powiedział Ali-Tomás — i nie mamy broni. Dostarcz mi broń, a poniosę słowo do Hadry, Nowej Batawii, Sundamanu i Boeng-Bohôt!
— Ale po co? Dlaczego?
— Wystarczy, że tego pragnę. Jeszcze raz proszę... — wskazał stół.
— No to ładnie się wpakowałem — Murphy roześmiał się. — A jeśli tego nie zrobię?
— Zostaniesz tu, dopóki tego nie zrobisz, a warunki będą coraz gorsze.
— No to będzie to bardzo długo.
— W takiej sytuacji — powiedział Ali-Tomás — musimy zrobić od razu pewne przygotowania, by zabezpieczyć twój długi pobyt.
Książę skinął ręką. Jakieś ręce chwyciły Murphego za ramiona. Na nos wciśnięto mu maskę respiratora. Pomyślał o kamerze i zachciało mu się śmiać. Tajemnice! Emocje! Dreszcz! Dramatyczne zdjęcia dla „Poznaj Wszechświat”. Nasz reporter zamordowany przez fanatyków! Zbrodnia zarejestrowana jego własną kamerą! Zobaczcie krew, usłyszcie jęki agonii, powąchajcie truciznę!
Opary zdławiły mu oddech. Cięcie! Co za materiał!
— Sirgamesk — powiedział Howard Frayberg — z każdą minutą jest coraz większy i jaśniejszy.
— To musiało być tam — powiedział Catlin — tam się musiał pojawić ten jeździec Wilbura.
— Pewnie masz rację. Steward!
— Tak, sir?
— Jak daleko jesteśmy od planety, dwadzieścia tysięcy mil?
— Około piętnastu tysięcy, sir.
— Gwiezdna kawaleria! Co za pomysł! Ciekawe jak Wilburowi idzie pod kątem zabobonów?
— Sam go o to zapytaj? — powiedział Sam Catlin ze ściśniętym gardłem i pokazał za okno.
— Co?
— Zapytaj go. Jest tam, za oknem. Jedzie na jakimś...
— Duch — szepnął Frayberg. — Nie ma skafandra... To niemożliwe!
— Widzi nas... spójrz...
Murphy patrzył na nich i wyglądał na równie zdziwionego. Pomachał im ręką. Catlin ostrożnie pokiwał dłonią.
— To nie jest koń — powiedział Frayberg — to jakaś kombinacja silnika strumieniowego i dziecięcego rowerka ze strzemionami.
— Wchodzi na pokład — powiedział Catlin — otworzyli śluzę.
Wilbur Murphy siedział w kabinie kapitana delikatnie nabierając powietrza.
— I jak się teraz czujesz? — zapytał Frayberg.
— Dobrze. Trochę mnie boli w płucach.
— Nic dziwnego — warknął okrętowy lekarz. — Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego.
— Wilbur, a jak tam jest na zewnątrz? — zapytał Catlin.
— Straszna samotność i pustka. Wysysa ci z płuc cały oddech i nie ma czego nabrać – zabawne uczucie. No i brakuje ci powiewu powietrza na skórze. Nigdy sobie z tego nie zdawałem sprawy. Powietrze czuje się jak... jak jedwab, jak bitą śmietanę... Powietrze ma teksturę...
— A nie było ci zimno? Tam jest podobno absolutne zero!
— Tam nie ma nic. Nie jest ani ciepło, ani zimno. Jak jesteś w słońcu, to się nagrzewasz. Ale jest lepiej niż w cieniu. Ciepło się traci tylko przez promieniowanie, a parowanie potu utrzymuje przyjemny chłód.
— Wciąż czegoś nie rozumiem — powiedział Frayberg. — Ten książę Ali jest jakimś rebeliantem, tak?
— W zasadzie, to ja go wcale nie potępiam. Normalny człowiek żyjący pod tymi kopułami musi jakoś odreagować. A on zdecydował się pojechać na krucjatę. Myślę, że również dałby radę ją zorganizować... przynajmniej na Cirgamesç.
— Chyba pod tymi kopułami jest dużo więcej mężczyzn...
— Jak dojdzie do walki — powiedział Murphy — jeden sjambak da radę dwudziestu ludziom w skafandrach. Małe skaleczenie nic mu nie szkodzi, a w skafandrze robi dziurę i człowiek w środku umiera.
— No cóż — powiedział kapitan — myślę, że Biuro Pokoju przyśle tu kogoś, kto zaprowadzi porządek.
— A co było, gdy obudziłeś się z narkozy? — zapytał Catlin.
— Nic specjalnego. Czułem ten implant na piersi, ale nie zwracałem na niego uwagi. Wciąż byłem oszołomiony. Ciśnienie było obniżone do połowy. Trzymali tam człowieka przez osiem godzin, obniżając ciśnienie co godzinę o dwa funty, łagodnie i powoli, żeby go nie rozdęło.
— To tam, gdzie spotkałeś Alego?
— Tak, to ich komora dekompresyjna. Musieli zrobić ze mnie sjambaka; nie mogli mnie trzymać nigdzie indziej. No cóż, wkrótce w głowie mi się przejaśniło i zdałem sobie sprawę z istnienia tego urządzenia na piersi — pokazał aparat na stole. — Zobaczyłem zbiornik tlenu i krew krążącą plastykowymi rurkami – sinymi ode mnie do tego karburatora i czerwonymi z powrotem – i zrozumiałem zasadę działania. Dwutlenek węgla w dalszym ciągu jest wydalany przez płuca, ale żyła do lewego przedsionka przechodzi najpierw przez karburator, gdzie krew jest mieszana z tlenem. Nie trzeba oddychać. Karburator wysyca krew tlenem, a zbiornik wyrównawczy kompensuje brak ciśnienia. Trzeba tylko uważać, żeby nie dotknąć niczego gołym ciałem. Jeśli to coś jest na słońcu, jest piekielnie gorące, a jeśli w cieniu wystarczająco zimne, żeby skaleczyć. Poza tym jesteś wolny jak ptak.
— A jak się wydostałeś?
— Zobaczyłem ten rakietowy motocykl i zacząłem kombinować. Nie mogłem wrócić do Singhalûtu; zlinczowaliby mnie natychmiast jako sjambaka. Nie mogłem polecieć na inną planetę, bo te pojazdy mają za mały zasięg.
Wiedziałem, kiedy przylatuje statek, więc pomyślałem, że polecę na spotkanie. Powiedziałem strażnikom, że wychodzę na parę minut i wziąłem jeden z tych motocykli. No i tyle.
— No, Wilbur — powiedział Frayberg — wspaniały scenariusz. Wielki film! Może uda nam się rozciągnąć go do dwóch godzin.
— Jedna rzecz nie daje mi spokoju — powiedział Catlin — kogo widział ten steward?
Murphy wzruszył ramionami.
— Ktoś mógł tu sobie polatywać dla sportu. Trochę za dużo tlenu i nie możesz usiedzieć na miejscu. Możliwe również, że ktoś miał już dosyć krucjaty.
W centrum Singhalûtu trzymają w klatce jednego sjambaka. Książę Ali przechodzi tam; patrzą sobie w oczy. Ali uśmiecha się i idzie dalej. Przypuszczam, że ten sjambak próbował uciec na statek. Wzięli go na pokład i przekazali Sułtanowi, a Sułtan wystawił go w klatce dla przykładu...
— Ciekawe, co Sułtan zrobi z Alim?
Murphy potrząsnął głową.
— Gdybym był Alim, to bym zniknął.
Włączył się głośnik pokładowy.
— Uwaga wszyscy pasażerowie, właśnie skończyliśmy odprawę. Pasażerowie mogą już rozpocząć wyokrętowanie. Uwaga, to ważne: wwóz broni i materiałów wybuchowych do Singhalûtu jest całkowicie zabroniony.
— W ten sposób przyjechałem — powiedział Murphy.
Przełożył: Ireneusz Dybczyński
Ilustracja: Brotman
Przypisy tłumacza.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.