home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Motyw człowieka pozbawionego wzroku i słuchu, który pojawia się w SF od czasu do czasu (choćby u Bestera, albo w bardziej przejmujący sposób u Simmonsa), przestał być dla mnie czymś abstrakcyjnym, gdy znajoma opowiedziała mi o urodzeniu się takiego dziecka w jej rodzinie. Poniższe opowiadanie ukazało się w Fantastic Universe, w sierpniu 1957 r.


Joe L. Hensley

„Jest nas teraz troje”
(Now We Are Three)



John Rush wygładził pościel żony, poprawił tam, gdzie jej niespokojne ruchy ściągnęły ją z materaca. Bliźniaki obok niego poruszyły się. Ich delikatne ręce powtarzały jego ruchy, choć ślepe oczy nie wyrażały niczego.

— Dziękuję — powiedział miękko, wiedząc, że i tak go nie usłyszą. Niemniej mówiąc do nich, czuł się lepiej.

Mary, jego żona, była spokojna. Oddychała gładko, łatwo, niemal jak gdyby spała.

Długi sen, pomyślał.

Dotknął jej czoła, było chłodne. Doktor powiedział, że to cud, iż żyje tak długo. Zanim wyszedł na werandę przystanął jeszcze i przez chwilę przyglądał się. Bliźniaki przesunęły się z powrotem w miejsce, które od kilku miesięcy było ich normalną pozycją – każdy po swojej stronie łóżka, obejmując Mary mocno chudymi rączkami i śledząc mlecznymi ślepymi oczami coś, co dla jego oczu było niewidoczne. Czasami trwali tak całymi godzinami.

Wieczór na zewnątrz był chłodny i wciąż jeszcze było dość widno. Usiadł w fotelu na biegunach i, chociaż nie było to nic pewnego, czekał na doktora, który obiecał przyjść. Powróciło rozgoryczenie i uczucie nienawiści do siebie. Pamiętał młodego mężczyznę i jego niedotrzymane obietnice. Pamiętał dziewczynę, która uwierzyła i nigdy nie straciła wiary, nawet wtedy, gdy uciekł na wieś, z dala od wszystkiego. Długie ponure okresy milczenia, żałowania siebie, rozmyślanie nad doniesieniami mediów, że jest coraz gorzej i gorzej. Oraz dzieci – jedno urodzone martwe, a dwoje głuchych, niemych i ślepych.

To gorsze niż śmierć, pomyślał.

Przyczyniłeś się do tego, oskarżał się. Pracowałeś dla tych, co rzucali bomby i wykonywali próby – coraz więcej prób. A wszystko się kumulowało – kumulowało poza granice ludzkiej tolerancji. Nie do poziomu śmiertelnego, ale takiego, przy którym już nic nie mogło być pewne. Do poziomu, przy którym występowanie raka przybrało rozmiary epidemii porównywalnej statystycznie ze wszystkimi szalonymi rzeczami, które człowiek mógł zrobić w celu zabicia siebie. W panice, która potem wybuchła, zniszczono nawet to wszystko, co było w atomie dobre. I co z tego, że odszedłeś. Wciąż jesteś jednym z tych, co są za to odpowiedzialni. Mogłeś to dostrzec ukryte w jej oczach, a także w pokrytych bielmem oczach bliźniąt.

To gorsze niż śmierć.

Doktor pojawił się dopiero, gdy zmierzch przeszedł w noc. Zaczęło się błyskać. Na policzek Rusha spadło kilka dużych kropel deszczu. Niezbyt dobry rok na uprawę ziemi na farmie, na którą uciekł. Niezbyt dobry rok na cokolwiek. Wstał na powitanie doktora i towarzyszącego mu mężczyzny.

— Dobry wieczór doktorze — powiedział.

— Panie Rush — zaczął delikatnie doktor — mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, że nie przyszedłem sam. To jest pan North z Biura do Spraw Dzieci. — Młody lekarz uśmiechnął się. — A jak się dziś czuje nasza pacjentka?

— Bez zmian — odpowiedział mu Rush. Z kamienną twarzą odwrócił się do tego drugiego mężczyzny, nie wyciągając ręki. Już od jakiegoś czasu się tego spodziewał. — Myślę, że chciałby pan obejrzeć bliźnięta. Są w łóżku, razem z nią. — Otworzył drzwi, wpuścił ich do środka i wszedł za nimi.

Usłyszał jak urzędnik wstrzymuje nieco oddech. Bliźniaki znów się bawiły. Porzuciły swoje posterunki po bokach łóżka i raczkowały szybko dookoła saloniku, wykonując rękami i nogami zsynchronizowane gesty bez żadnego znaczenia. Ich ruchy były szybkie i pewne. Twarze wykazywały jakieś napięcie i celowość. Poruszali się z gracją, omijając przeszkody.

— Myślałem, że dzieci są niewidome — powiedział North.

John uśmiechnął się nieznacznie.

— To jest niepokojące — powiedział. — Widziałem ich już bawiących się w ten sposób, chociaż od dawna tego nie robili. Od czasu, gdy moja żona zachorowała. — Tak, są niewidome, głuche i nieme — potwierdził, kiwając głową.

— Ile mają lat?

— Dwanaście.

— Nie wyglądają na więcej niż osiem, najwyżej dziewięć.

— Ale są dobrze odżywiane — powiedział spokojnie John.

— A co ze szkołą, panie Rush? Nauczanie dzieci niepełnosprawnych, to nie jest coś, czemu mógłby podołać ktoś bez odpowiedniego wykształcenia.

— Mam trzy stopnie naukowe, panie North. Gdy moja żona zachorowała i ja zacząłem się nimi zajmować, nauczyłem ich brajla. Szybko to pochwyciły, chociaż wykazywały potem niewielkie zainteresowanie. Czytałem sporo książek na temat nauczania niepełnosprawnych dzieci... — zawiesił głos.

— Pana stopnie naukowe, panie Rush, są zdaje się z fizyki? — W pytaniu pojawił się ton zjadliwości.

— Zgadza się. — John usiadł na drewnianym krześle. — Zrezygnowałem z pracy na długo, zanim zaczęło się polowanie na czarownice. Nigdy nie byłem oskarżany.

— Mimo wszystko pana stopnie naukowe nie są już dobrze widziane. Wszystkie tego typu stopnie zostały usunięte z list. — Tamten spojrzał w dół i John zobaczył, że jego oczy już nie kryją nienawiści. — Gdy pańska żona umrze, wątpię, czy jakiś sąd pozwoli panu zachować opiekę nad tymi dziećmi.

Rok temu, nawet pół roku, John by nie protestował. Teraz musiał to zrobić.

— To są moje dzieci. Są jakie są i będę się sprzeciwiał wszelkim próbom zabrania ich ode mnie.

Urzędnik uśmiechnął się niewesoło.

— Panie Rush — powiedział — w zeszłym roku moja żona i ja mieliśmy dziecko. Chociaż może należałoby powiedzieć, że urodziło się nam dziecko. Cieszę się, że urodziło się martwe. Myślę, że nawet moja żona się cieszy. Może powinniśmy spróbować jeszcze raz. Wiem, że pan, i tacy jak pan, pozostawili nam jakąś szansę na normalne potomstwo. — Zamilkł na chwilę. — Panie Rush, napiszę wniosek do sądu okręgowego o wyznaczenie Biura do Spraw Dzieci na kuratora. Mam nadzieję, że nie będzie pan się temu przeciwstawiał. Nienawiść do byłego fizyka, który próbuje wykazać, że zasługuje na dzieci, może rozprzestrzenić się całkiem szybko. — Odwrócił się sztywno i wyszedł frontowymi drzwiami. Chwilę później Rush usłyszał zdecydowane trzaśnięcie drzwiami samochodu.

Doktor chował swoje narzędzia do czarnej torby.

— Przykro mi John — rzekł. — On powiedział, że ma i tak zamiar tu przyjechać, więc zabrałem go ze sobą.

John skinął głową.

— A moja żona? — zapytał.

— Bez zmian.

— I żadnej szansy.

— Nigdy jej nie było. Nowotwór w mózgu jest zbyt wielki i zbyt niedostępny, żeby zrobić operację. To nastąpi już wkrótce. I tak dziwne, że przetrwała tak długo. Ja przedłużam tylko to, co już jest nieuniknione. — Odwrócił się. — To wszystko, co mogę zrobić.

— Dziękuję, że pan przyjechał, doktorze. Doceniam to. — Rush uśmiechnął się gorzko, nie mogąc się powstrzymać. — A nie obawia się pan, że inni pacjenci się dowiedzą?

Doktor zatrzymał się, lekko pobladłszy.

— Kończąc studia medyczne, przysięgałem. Czasami mam ochotę złamać tę przysięgę, ale nie na tyle. — Milczał przez chwilę. — Staram się, ale nie mogę ich obwiniać o to, że cię nienawidzą.

Rush miał ochotę śmiać się i płakać.

— Zdaje pan sobie sprawę z tego, że rząd, który karał ludzi za ich „przestępcze niedbalstwo”, to ten sam rząd, który autoryzował ich działalność? Przedstawiciele rządu byli wciąż ostrzegani, że niewielki wzrost promieniowania może mieć takie skutki i że to może nie ujawnić się od razu. Mimo to kazali to robić. — Zamilkł na chwilę i ukrył twarz w spracowanych dłoniach. — Wsadzali nas do więzień za odmowę pracy, ciągali po sądach tak długo, dopóki każdy, kto chciał nam dać cywilną pracę, nie stracił do nas zaufania. A potem, gdy okazało się, że to, przed czym ostrzegano, jest prawdą, znów wsadzali nas do więzień lub jeszcze gorzej

— Może to prawda — powiedział sztywno doktor — niemniej wciąż mieliście wybór.

— Niektórzy odmówili pracy — powiedział cicho Rush. — Na przykład: ja. Być może wydaje się panu, że tylko nas będzie się winić. Myli się pan. Prędzej czy później piętno rozciągnie się na całą naukę, również na pana, doktorze. Jest tylu ludzi, którym nie może pan pomóc. Wkrótce nienawiść obejmie także pana. A gdy nas już nie będzie, będą musieli znaleźć sobie jakiś inny obiekt nienawiści, obwiniać kogoś innego o te zniekształcone dzieci i o każdą śmierć. Myśli pan, że któryś z was znajdzie lekarstwo na to wszystko. Może by i znalazł, gdyby miał do dyspozycji sto czy tysiąc lat. Ale tyle czasu nie ma. Któregoś dnia zabito w Nowym Jorku człowieka na ulicy tylko dlatego, że miał na sobie biały laboratoryjny fartuch. A pan, doktorze, co pan nosi u siebie w gabinecie? Zaślepione w nienawiści oczy nie zobaczą różnicy: fizyk, chemik, lekarz... Dla głupca wyglądamy jednakowo. I nawet, gdyby było lekarstwo na raka, nie rozwiązałoby całego problemu. Są jeszcze noworodki. Pańska nauka z tym sobie nie poradzi! Tylko moja mogłaby tu coś zdziałać!

Lekarz pochylił głowę i odwrócił się do drzwi. Cóż więcej było do powiedzenia.

— Jeśli w domu zatkała się rura, panie doktorze, wzywamy hydraulika, bo nikt inny fachowo tego nie potrafi naprawić — powiedział Rush, potrząsając głową. — Ale co zrobić, jeśli nie ma już hydraulików?

* * *

Bliźniaki były przy łóżku matki, trzymając ją mocno za ręce. John Rush chwycił dzieci za rączki i zaprowadził do łóżka. Rączki były zimne i w chwili, gdy je odrywał, stawiały słaby opór. Potem to wrażenie zniknęło i zostało zastąpione czymś innym – jakby prąd przepływał od nich na niego. Odczucie było ciepłe – z rodzaju tych, które już zaznawał wcześniej, gdy go dotykali, ale którego nigdy nie był w stanie opisać słowami.

Bez pośpiechu pomógł się im rozebrać. Gdy już ułożyli się w pojedynczym łóżku, nakrył ich kołdrą. Ich mleczne niewidzące oczy zmierzyły go jakoś tak powściągliwie.

— Nie poznałem was zbyt dobrze — powiedział. — Zostawiłem to jej. Siedziałem, rozmyślałem i zagrzebywałem się w ziemi, aż zrobiło się już zbyt późno na cokolwiek. — Pogłaskał ich po małych główkach. — Chciałbym, żebyście mnie słyszeli. Chciałbym...

Na zewnątrz, drogą przemknęła z hałasem jakaś ciężarówka. Instynktownie zaczął nasłuchiwać. Twarze przed nim nie zareagowały.

Odwrócił się szybko i wyszedł z powrotem na werandę. Nabił fajkę i usiadł w starym trzeszczącym fotelu na biegunach. Drobny deszcz zaczął kropić niezdecydowanie, jakby bojąc się uderzeń o utwardzony słońcem grunt.

Gdzieś tam – ścigani, chociaż wciąż nie znalezieni – zbierają się hydraulicy. Był taki człowiek – jak on się nazywał? Masser. Chyba tak. Pracował nad sposobem usuwania radiacji, skrócenia okresu półrozpadu... dopóki nie zabrali mu grantu. Czy zdolności i pomysłowość człowieka są w ogóle wystarczające, by odwrócić efekty jego wcześniejszych poczynań?

Masser był teoretykiem – ja byłem wdrożeniowcem; tym, który przekładał równania na bezduszne schematy. I byłem w tym dobry, dopóki...

Gdy się zwolnił, wyszczuli go na wieś. Inni nie mieli tego szczęścia. Spanikowany tłum musi sobie znaleźć jakiś obiekt nienawiści. Jakieś hasło. jakiś bezpośredni obiekt. Przypomniał sobie wiadomości zaczynające się od słów: Zlinczowano dwunastu ludzi. Eks-ludzi. W Nowym Meksyku wczoraj wieczorem...

Czy to był błąd? Zrobiłem to, co powinienem? Przypomniał sobie małe rączki w swoich i ślepe oczy.

Te ich ręce. Dlaczego, czuję się wtedy tak...

Pozwolił, żeby głowa opadła mu na miękki zagłówek bujanego fotela i zapadł w lekki, niespokojny sen.

Jak zwykle pojawiły się sny. Drobne, nieludzko sprawne ręce chwyciły go kurczowo. Wysoko nad nim stało gorące słońce. W tle, słyszany bezgłośnie, niósł się łoskot bomb wodorowych. Spojrzał w dół na ręce tych, co go trzymali i coś od niego chcieli. Ich oczy już nie były pokryte bielmem. Spoglądały bystro i pytająco. Czego ty pragniesz?

Wiatr wyrywał dziury w słabych głosach. Rozległ się śmiech. Jego żona spojrzała mu w oczy, martwiąc się już tylko o niego, spokojna o tamtych. Chwycili się w trójkę za ręce, tworząc wokół niego krąg. O czym ty mówisz?

Wydało mu się, że słowa stały się wyraźne, ale zaczęło padać, nastąpiła straszna ulewa, rozmywająca wszystko, obraz i dźwięk...

Obudził się. Jedynie deszcz był prawdziwy. Drobny deszczyk urósł do miotanej wiatrem ulewy, zwiewanej pod okap, na werandę. Był cały przemoczony.

Z domu doszedł go płacz.

Mary siedziała na łóżku, wyprostowana. Oczy miała otwarte i pełne bólu. Podszedł pospiesznie i sprawdził jej puls. Był słaby i nierówny.

— Boli — wyszeptała.

Szybko, tak jak nauczył go lekarz, przygotował zastrzyk z morfiny, całe dziesięć miligramów, i podał jej. Oczy jej się zeszkliły, ale nie zamknęły.

— John — powiedziała cicho. — Dzieci... Oni... mówią do... — Osunęła się na łóżko. Podtrzymał ją silną ręką, dopóki jej oczy znów się nie zamknęły, a oddech nie uspokoił. Zgarnął z jej oczu potargane włosy i wyprostował pościąganą pościel.

Wibracje wzbudzane podczas jego chodzenia mogły zbudzić bliźniaków. Podszedł na palcach do ich wspólnego łóżka – nawet we śnie nie chcieli być rozdzielani.

Przez chwilę myślał, że to efekt cieni rzucanych przez słabe światło lampki nocnej. Sięgnął ręką...

Nie było ich.

Stłumił nagłą panikę. Gdzie w środku nocy mogło pójść dwoje głuchych, niemych i niewidomych dzieci?

Niedaleko.

Otworzył drzwi do kuchni i wymacał wiszącą lampę. Tu ich nie było, jak również na niewielkiej tylnej werandzie. Panika przekroczyła krytyczną masę i wymknęła się spod kontroli. Cofnął się do pokoju dziennego i sypialni. Zajrzał pod łóżko i do małej łazienki – wszędzie, gdzie mogły się ukryć dzieci.

Deszcz na zewnątrz zgęstniał. Wyjrzał na rozświetloną błyskawicami noc. Gdzieś na drodze rozległ się klakson ciężarówki.

Droga?

Mozolnie ruszył przez błoto, nie dbając o to ani nie zdając sobie sprawy z tego, że przemięknie natychmiast, gdy tylko wyjdzie spod dachu. Przez frontowe podwórze, na drogę. Widział światła nadjeżdżającej z daleka ciężarówki, dwa drobne punkty w ciemności. Bliźniąt nie było.

Czekał bezsilnie, dopóki ciężarówka nie przejedzie. Jej światła wycinały dziury w mroku. Bał się tych świateł, że mogą nagle odsłonić coś w ciemności, czego nie widzi. Ale niczego nie było.

Przez całą wieczność przeszukiwał błotniste pola, niewielką stodołę i przybudówki. Strach, który go trzymał za gardło nakazał mu wykrzykiwać ich imiona, chociaż wiedział, że i tak nie mogą słyszeć.

I nagle cały strach minął – jak nadmorski szkwał ze słońcem w tle. Poczuł się tak, jak gdyby wyciągnęli rączki i dotknęli go, wywołując znów to dziwne wrażenie.

— Są w domu — powiedział na głos, pewny, że tak jest.

Zanim otworzył drzwi, stracił trochę czasu oskrobanie butów z błota. Byli w środku, przy łóżku matki, trzymając ją za ręce.

Poczuł drobny dreszcz. Gdy wchodził, ich oczy były skierowane ku drzwiom, a na ich twarzach widniał wyraz oczekiwania – już widniał – jakby wiedzieli, że zaraz wejdzie.

Mary oddychała spokojnie. Ślady bólu zniknęły z jej twarzy i pojawił się nieznaczny uśmiech, jaki miewała dawno temu. Oddychała równo, ale lekko, jak podczas dawnych rozmów.

Spróbował łagodnie uwolnić jej ręce. Ręce dzieci nieustępliwie opierały się temu z nienaturalną mocą. Używając większej siły, zdołał oderwać od niej jednego z bliźniaków.

To było jak wybuch bomby. Nagły ból przeszył mu ciało. Chłopiec wyrywał się z jego ramion, poszukując na ślepo utraconego chwytu. Mary otworzyła oczy. Cały niekontrolowany ból znów się w nich pojawił. Jej ciało zaczęło się wić na łóżku, targając pościel. Chłopiec zwinął się i korzystając z jego osłabionej uwagi ponownie chwycił rękę matki.

Szarpanina ustała. Oczy Mary znów się zamknęły, oznaki bólu wygładziły i powrócił ten drobny uśmiech.

Sięgnął i dotknął małych rączek po obu stronach matki. To wrażenie, dla którego opisu brakowało mu słów, pojawiło się silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. W kąciku jego umysłu próbowały coś szeptać cienkie głosy, częściowo stłumione, czasem słyszalne. Prawdziwe rzeczy, rzeczy takie jak nienawiść, strach, rozpacz, wycofały się za głosem trąbki wzywającej skądś z dala.

— Ona umrze — mówił głos, wspólny dla obydwóch. — Ta część niej umrze.

I nagle pojawił się jej głos, taki jak dawno temu, gdy cały świat był młody.

— Nie wolno się bać, John — usłyszał. — Od dawna wiedziałam, że oni są częścią mnie. Ty mogłeś nie wiedzieć, bo twój umysł był skryty i samotny. Ja widziałam...

Krzyknął i cofnął rękę. Głos zamarł, a pokój znów zaczął wyglądać normalnie. Pokryte bielmem oczy śledziły go, ręce trzymały się kurczowo rąk matki. Słabo uwydatnione rysy dzieci nie wyrażały żadnych emocji. Wyczekiwali.

To moi synowie. Nie widzą, nie słyszą i nie mówią. Są identycznymi bliźniakami. Tacy się urodzili. Usiłował to sobie racjonalnie wytłumaczyć.

Dwoje dzieci – niewidomych, pozbawionych głosu i możliwości słyszenia jakichkolwiek dźwięków. Identyczne bliźniaki; w tym samym otoczeniu; z dokładnie takimi samymi chromosomami. W miarę jak dorastają rośnie ich inteligencja i ciekawość. Nie mogą być całkiem pozbawieni rozumu – nie ma takiej możliwości. W pierwszym rzędzie odkryją więc siebie nawzajem.

A co później?

Uważa się, że po utracie wzroku zmysły dotyku i słuchu rozwijają się do niewyobrażalnego poziomu. Rush o tym wiedział. Niewidomi często potrafią wykształcić sobie zmysł niemal na miarę radaru, pozwalający im wyczuć na swojej drodze obiekt i dający możliwość wyminięcia go.

A gdy jedno dziecko zostanie okaleczone tak, jak te bliźnięta. Gdy inteligencja wzrośnie, wzrośnie też poczucie osamotnienia. Świat okaże się zagadkowym i oszałamiającym miejscem. Brajl to wielki wynalazek – pozwala na komunikowanie się z tym nieznanym na zewnątrz.

Tymczasem bliźnięta wykazywały bardzo słabe zainteresowanie brajlem.

Sięgnął w dół po drobne rączki.

— Tak się możemy porozumiewać — oznajmił pojedynczy głos obydwóch. — Próbowaliśmy z tobą już wcześniej, ale nie udawało się. Twój umysł posługuje się językiem dla nas niezrozumiałym, wykresami i równaniami, które dla nas są pozbawione znaczenia. Wypełniają cały twój umysł. Jedynie po wierzchu wyczuliśmy twą litość dla nas i nienawiść do otaczających cię cieni, cieni nam nieznanych. To był mur nie do przebicia. Ona jest inna. Jej część pójdzie z nami — ciągnął głos. — Jest jeszcze inne miejsce stykające się z tym. Jesteśmy w stanie poznać je znacznie lepiej od tego.

Głos zamarł i w jego umyśle pojawił się na krótko obraz krainy leżącej w innym wymiarze. Jej niewyraźny obraz pojawiał się już wcześniej w niepokojących snach.

— Ona musi iść z nami, bo tutaj nie może już dłużej trwać — oznajmił spokojnie głos. — Być może są jeszcze inni, tacy jak my, którzy też tam pójdą. Na razie jeszcze nie wiemy, czym jesteśmy i czy jest więcej takich jak my. Nie jesteśmy jeszcze gotowi, ale musimy już iść ze względu na nią.

— Ty też powinieneś iść — rozległ się głos matki. — Tutaj już nic cię nie czeka, oprócz przykrości. Oni cię zabiorą, John, proszę.

Poczuł wzruszenie, ogarnęła go tęsknota. Porzuci ten świat, który dotychczas nie dał mu nic oprócz nienawiści i strachu nie do wytrzymania, który uczynił z niego coś gorszego od tchórza. Pójdzie z nią.

Ale ona już go nie potrzebuje. Ona i bliźnięta potrzebują już tylko siebie.

Nie mógł iść.

Przez całą długą noc czuwał przy łóżku, dużo dłużej niż było to potrzebne.

Bliźnięta odeszły, a ona wraz z nimi.

Nie mógł płakać, łzy wydawały się mu bezużyteczne. Nad zimnymi ciałami zmówił krótką modlitwę, coś czego nie robił od lat.

Deszcz ustał. Gdzieś tam, w jego świecie, był człowiek próbujący naprawić wyrządzone zło – zło, które on pomógł stworzyć, a potem uciekł. Nie miał już prawa dalej uciekać.

W głębi jego umysłu pojawiły się słowa pożegnania, słabe jak ostatni promień zachodu, niewyraźny ślad: Jesteśmy tu. Będziemy czekać na ciebie... chodź do nas... chodź...

Zostawił krótką wiadomość dla doktora i tych, którzy tu przyjdą, by polować i robić rzeczy, bez których ludzie nie mogą żyć. Doktor może to nawet zrozumie.

— Poszedłem przetkać rurę — napisał.

Przełożył Ireneusz Dybczyński


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)