home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

— Prześlij mnie, Scotty — padał rozkaz i kapitan Kirk przenosił się w dowolne miejsce. Ta technika niestety wciąż pozostaje w sferze fantazji. Trafnie natomiast Jack Williamson przewidział przyszłość innych wynalazków. W 1930 roku istniało już kilkaset zestawów telewizji z mechanicznym dyskiem skanującym, ale jakość przekazu nie budziła nadziei na powszechne zastosowanie; a pierwsze próby z silnikiem liniowym miały zostać przeprowadzone dopiero za pięć lat, nie mówiąc już o kolei próżniowej. Zaiste niezwykła to intuicja u młodego kowboja z Teksasu. Opowiadanie ukazało się w magazynie Amazing Stories w listopadzie 1930 r. i zostało przedrukowane w tym samym czasopiśmie w grudniu 1961, co też o czymś świadczy.


Jack Williamson

„Kosmiczny Ekspres”
(The Cosmic Express)


Mr. Eric Stokes-Harding, zadziwiająco szczupła postać w piżamie w purpurowe pasy, wygrzebał się ze skotłowanej pościeli. Uśmiechnął się z zadowoleniem, spoglądając w kierunku bliźniaczego łóżka, na którym Nada, jego urocza młoda żona, spała spokojnie pod lekką jedwabną kołdrą. Stęknąwszy, wstał i zaczął ćwiczyć, wykonując serię jakichś fantastycznych skłonów. Po kilku niezdecydowanych ruchach, zrezygnował i przez otwarte drzwi przeszedł do niewielkiego pokoju o ścianach zastawionych półkami na książki i sprzętem naukowym mogącym zadziwić człowieka z początków ery lotnictwa czterysta, pięćset lat wcześniej.

Ziewnąwszy, Mr. Eric Stokes-Harding stanął przed wielkim otwartym oknem i spojrzał na zewnątrz. W dole widać było rozległy, parkowy teren, zielony od szmaragdowych trawników i roziskrzony kwitnącymi roślinami. Po drugiej stronie, w odległości jakichś dwustu jardów wyrastał ogromny budynek w kształcie piramidy. Kunsztowna konstrukcja, poprzecinana zielenią tarasowych ogrodów, połyskująca białym marmurem i jasnym metalem, wznosiła swój smukły szczyt, podtrzymując stalowe użebrowanie szarego, szklanego dachu. Jeszcze dalej ciągnął się bezkresny park przerywany zgrabnymi kolumnami budynków podpierających wielką szklaną płaszczyznę dachu.

Ponad nią, nad Nowym Jorkiem A.D. 2432, szalała mroźna śnieżna zadymka. Lekko ubrany mężczyzna w oknie nie zwracał na to specjalnej uwagi, wdychając głęboko powietrze pachnące rosnącymi w dole roślinami – wdychając powietrze utrzymywane, zarówno zimą jak i latem, w temperaturze 20°C.

Mr. Eric Stokes-Harding ziewnął ponownie i odwrócił się przodem do pomieszczenia jasno oświetlonego złotawym blaskiem zimnego atomowego światła płynącego z kul wiszących nad pokrytym śniegiem miastem. Z wyrazem obrzydzenia usiadł przed szerokim, zaśmieconym papierami biurkiem i siedział tak kilka minut, odchylając się do tyłu z rękami założonymi za głowę. W końcu niechętnie wyprostował się i wyciągnął z szuflady małą maszynę do pisania, po czym zaczął w nią niecierpliwie stukać.

Bo Mr. Eric Stokes-Harding był pisarzem. Na ścianie była cała półka jego książek w jaskrawych okładkach – czerwonych, niebieskich i zielonych – wywołujących dreszcz przyjemności w sercu młodego powieściopisarza, gdy spoglądał na nie zza klekoczącej maszyny.

Pisał „romantyczne thrillery o dawnych czasach” – jak to entuzjastycznie określali wydawcy i telewizyjni reżyserzy – „gdy mężczyźni byli mężczyznami, krwistymi herosami żywo reagującymi na wyzwania pierwotnej Natury”.


W swoich thrillerach Eric nie faworyzował żadnego anturażu – starając się jedynie, żeby były wystarczająco odległe od współczesnej cywilizacji. Jego bohaterem bywał najczęściej małpolud przedzierający się przez dżunglę z zakrwawionym kamieniem w jednej ręce i piękną dziewczyną w drugiej, albo kowboj, co „dużo jeździ i szybko strzela”, wymierający bohater dawnych farm, czy też mężczyzna wyrzucony wraz piękną kobietą na brzeg bezludnej wyspy na morzach południowych. Jego bohaterowie niezmiennie bywali silni, nieustraszeni, zaradni, władający maczugą nie gorzej od jaskiniowca i potrafili zastosować naukowe metody, broniąc uroczą towarzyszkę przed okropieństwami niezaludnionej dziczy.

Setki milionów czytały powieści Erica i oglądały ich adaptacje telewizyjne. Ludzie podniecali się na myśl o prostym, romantycznym życiu jego bohaterów, płacili mu sowite daniny i podświadomie podzielali jego opinię, że cywilizacja zabrała człowiekowi z życia to, co najlepsze.

Eric pogrążył się akurat w artystycznej satysfakcji, opisując zmysłowe zadowolenie swego bohatera z pieczonej kości szpikowej martwego mamuta, gdy piękna kobieta w sąsiednim pokoju zaczęła się poruszać i niebawem wtargnęła do jego pracowni, wesoła i pełna życia – taka jak jej mąż sobie to wyobrażał kilka miesięcy temu – cała śliczna, w jasnym jedwabnym szlafroczku.

Eric beztrosko wsunął maszynę na swoje miejsce i postanowił zapomnieć, że jego następny „mrożący krew z żyłach thriller” ma być w biurze wydawcy przed końcem miesiąca. Poderwał się, żeby pocałować żonę i potrzymać ją przez dłuższą szczęśliwą chwilę w ramionach. Potem, trzymając się za ręce, podeszli do ściany i nacisnęli serię przycisków na tablicy rozdzielczej, co było prostym sposobem na zamówienie śniadania przesyłanego automatycznym podajnikiem z kuchni na dole.

Nada Stokes-Harding również zajmowała się pisaniem. Pisała wiersze – „rzecz o powrocie do Natury” – proste liryki o morzu, zachodach słońca, śpiewie ptaków, pięknych kwiatach i ciepłych wiatrach, o porywających związkach z Naturą i żywą przyrodą. Mężczyźni czytali jej utwory i nazywali ją geniuszem – nawet teraz, gdy cały świat był już jednym miastem, ptaki wyginęły, nie było dziko rosnących kwiatów i nikt nie miał czasu, by interesować się zachodami słońca.

— Eric, kochanie — powiedziała — czy to nie straszne, tak być zamkniętym tu, w tym małym mieszkaniu, z dala od wszystkiego, co tak oboje kochamy?

— O tak, moja droga. Cywilizacja zrujnowała świat. Gdybyśmy żyli choć tysiąc lat wcześniej, gdy życie było proste i naturalne, gdy mężczyźni polowali i zabijali swoje mięso, zamiast pić syntetyczne świństwa; gdy mężczyźni wciąż upajali się walką, zamiast żyć pod szkłem, jak cieplarniane kwiaty.

— Gdybyśmy tylko mogli gdzieś pojechać...

— Nie ma dokąd pojechać. Piszę o Zachodzie, Afryce, wyspach na morzach południowych. Ale wszystko to jest zatłoczone już od dwustu lat; centra rozrywki, sanatoria, miasta, fabryki...

— Och, gdybyśmy żyli na Wenus! Oglądałam wczoraj wieczorem jakiś program w telewizji. Mówili, że Wenus jest młodsza od Ziemi i nie ostygła jeszcze tak bardzo. Ma grubą, pełną chmur atmosferę i dzikie lasy deszczowe. Jest tam proste, prymitywne życie – jak na Ziemi, zanim została zniszczona przez cywilizację.

— Tak, Kinsley udowodnił przy pomocy swojego nowego teleskopu na podczerwień, którym można przebić się przez warstwę chmur planety, że Wenus obraca się mniej więcej tak samo jak Ziemia; i że powinna wyglądać jak Ziemia milion lat temu.

— Eric, tak sobie myślę, gdybyśmy mogli się tam dostać! Czy to nie byłoby podniecające zacząć żyć tak, jak bohaterowie twoich opowieści; wyrwać się z tej okropnej cywilizacji i żyć życiem naturalnym. Może jakąś rakietą?


Oczy młodego pisarza zapłonęły. Skoczył, porwał Nadę i pocałował w ekstazie.

— Wspaniale! Wyobrażam sobie polowanie w dziewiczym lesie; jak przynoszę dziczyznę do domu, do ciebie! Obawiam się jednak, że nie ma żadnej możliwości... Chociaż... Czekaj! A „Kosmiczny Ekspres”...

— „Kosmiczny Ekspres”?

— Nowy wynalazek. O ile zrozumiałem, to został właśnie kilka tygodni temu udoskonalony. Przez niemieckiego fizyka Ludwiga Von der Vallsa.

— Przestałam się interesować nauką. Zrujnowała przyrodę, zaludniła świat głupimi, sztucznymi ludźmi, robiącymi głupie, sztuczne rzeczy.

— Ale to właśnie jest ważne, kochanie. Nowy sposób podróżowania... eterem!

— Eterem?

— Tak. Wiesz, oczywiście, że energia i materia są wymienne; zarówno jedna, jak i druga, to drgania eteru, tyle że różnego rodzaju.

— Oczywiście, to jest przecież wiedza elementarna — uśmiechnęła się dumnie. — Mogę ci podać przykłady, nawet przemiany. Rozpad atomu radu daje hel, ołów i energię. A choćby stare twierdzenie Millikana, że promieniowanie kosmiczne powstaje, gdy cząstki elektryczności łączą się ze sobą, tworząc atom.

— No wspaniale! A mówiłaś, że nie interesujesz się nauką. — Eric pojaśniał z dumy. — Metoda użyta w „Kosmicznym Ekspresie” polega po prostu na przekształceniu materii, która ma być przeniesiona, w energię i wysłanie jej w postaci strumienia promieni, a następnie skupienia promieni w miejscu przeznaczenia i przekształcenia ich z powrotem w atomy.

— Ilość energii musi być tam przerażająca...

— I jest. Ale jak wiesz, fale krótkie przenoszą więcej energii niż fale długie. Promieniowanie Ekspresu jest drganiem elektromagnetycznym o częstotliwości daleko wyższej nawet niż promieniowanie kosmiczne, a przy tym jest bardziej energetyczne i przenikliwe.

Dziewczyna zmarszczyła brwi i przeczesała smukłymi palcami złotobrązowe włosy.

— Nie wyobrażam sobie tego, jak oni odzyskują konkretny obiekt, a nawet jak przekształcają promieniowanie z powrotem w materię.

— Strumień jest skupiany podobnie jak światło w obiektywie aparatu fotograficznego. Soczewki obiektywu używają promieni świetlnych do przechwytywania obrazu i odtwarzania go z powrotem na kliszy – zupełnie tak samo promienie Ekspresu przechwytują obiekt i odtwarzają po drugiej stronie świata.

Może być też pomocna analogia do telewizji. Wiesz, że za pomocą dysku skanującego, obraz jest przekształcany jedynie w szybkie zmiany jasności strumienia światła. W taki sam sposób płaszczyzna ogniskowania promienia Ekspresu przesuwa się powoli przez obiekt, analizując warstwy o grubości pojedynczego atomu, po czym jest to dokładnie odtwarzane w drugim ognisku urządzenia, które można umieścić na Wenus.

Niemniej analogia z obiektywem jest lepsza. Gdyż, w przeciwieństwie do telewizji, żadne urządzenie odbiorcze nie jest potrzebne. Obiekt jest odbudowywany w ognisku promienia z nieograniczonej liczby płaskich warstw i nie ma znaczenia, gdzie to ma być. Coś takiego byłoby niemożliwe w aparacie radiowym, gdyż nawet przy najlepszej transmisji, większa część energii jest tracona, a energia jest potrzebna do odtworzenia atomów. Rozumiesz, kochanie?

— Nie wszystko. Ale nie przejmuj się! O, już mamy śniadanie. Posmaruję ci grzankę masłem.

W podajniku zabrzmiał dzwonek. Nada podbiegła i przyniosła srebrną tacę wypełnioną wykwintnymi daniami. Postawiła ją na małym stoliku z boku, po czym usiedli naprzeciw siebie i jedli, rozkoszując się z satysfakcją zarówno wzajemnym widokiem swoich twarzy jak i wspaniałym jedzeniem. Kiedy skończyli, Nada zaniosła tacę do podajnika, wsunęła w szparę i nacisnęła przycisk, dokonując porannych porządków po śniadaniu.

Gdy wróciła do Erica, ten znów spoglądał z obrzydzeniem na swoją maszynę do pisania.

— Och, kochanie! Tak jestem podniecona tym Kosmicznym Ekspresem! Gdybyśmy mogli pojechać na Wenus, zacząć tam nowe życie, w nowym świecie, wyrwać się z tego okropnego zacofanego społeczeństwa.

— Możemy tam iść, do biura, to pięć minut stąd. Facet, który obsługuje tę maszynę, to mój kumpel. Nie powinien brać innych pasażerów, oprócz tych podróżujących pomiędzy ich stacjami, które są na całym świecie. Ale ja znam jego słaby punkt...

Eric roześmiał się, szukając dłonią sprężyny ukrytej pod biurkiem. Mały wypolerowany przedmiot, rzucając srebrzyste błyski, wślizgnął mu się do ręki.

— Stara przyjaźń i ten drobiazg sprawi, że będzie jak... szpinak.


Pięć minut później Mr. Eric Stokes-Harding i jego piękna żona byli już ubrani do wyjścia w lekkie jedwabne tuniki o luźnym, przewiewnym kroju – w tym sztucznie ogrzewanym mieście niewiele ubrań trzeba było mieć na sobie. Weszli do windy i zjechali trzydzieści pięter, na parter wielkiego budynku.

Wsiedli do cylindrycznego pojazdu z rzędami siedzeń po bokach. Pojazd nie różnił się specjalnie od dawnych wagonów metra, tyle że był hermetyczny i poruszał się na poduszce magnetycznej w pozbawionej powietrza rurze z szybkością, która u pasażera dawnego metra wywołałaby jęk zdumienia.

W ciągu pięciu minut ich pojazd znalazł się u stóp innego budynku, znajdującego się w części handlowej, w której nie było miejsca dla parków pomiędzy potężnymi budowlami utrzymującymi szklany dach dwieście pięćdziesiąt pięter nad betonowym chodnikiem.

Winda wyniosła ich sto pięćdziesiąt pięter wzwyż, gdzie Eric poprowadził Nadę długim korytarzem, po dywanie, w kierunku napisu:

EKSPRES KOSMICZNY

wymalowanego dużymi złotymi literami w poprzek szklanych drzwi.

Gdy się zbliżali do drzwi, z windy naprzeciwko wybiegł chudy mężczyzna z czarną torbą, przebiegł przez korytarz i wszedł do środka. Eric i Nada wcisnęli się za nim.

Znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu przedzielonym na pół mosiężną kratą. Pod ścianą stała długa ławka narzucająca podobieństwo do poczekalni na starym dworcu kolejowym. W kracie było okienko, a za nim, leniwie oparty o blat, brązowooki młodzieniec. Z tyłu, na pół widoczny za mosiężną kratą, stał wielki, połyskliwy mechanizm. Małe drzwiczki umożliwiały dostęp do maszyny z zewnętrznej części pomieszczenia.

Ubrany na czarno chudy mężczyzna, którego Eric rozpoznał teraz jako prominentnego francuskiego kardiologa, pląsał przed okienkiem, wywijając gwałtownie swoją torbą, i wrzeszczał na rozespanego młodzieńca.

— Sipko! Mówię panu, sipko! Sipko do Pari. To nagły przypadek!

— Wstrzymaj pan trochę konie. W maszynie jest klient. Rosyjski dyplomata z Moskwy do Rio de Janeiro... Poproszę dwieście siedemdziesiąt dolarów i osiemdziesiąt centów... Będzie pan następny. Ale proszę pamiętać, że to jest usługa eksperymentalna. Stałe instalacje będą za rok. Na całym świecie. No, gotowe. Proszę wejść.

Młody człowiek wziął pieniądze i nacisnął przycisk. Drzwiczki w kracie otworzyły się szeroko i  nerwowy lekarz wskoczył do środka.

— Proszę się położyć twarzą w dół na krysztale — polecił młodzieniec — ręce przy boku i nie oddychać. Gotowe!

Ustawił pokrętła i przełączniki, po czym nacisnął kolejny guzik.

— No, cześć Ericu, stary byku! — wykrzyknął. — To o tej damie mówiłeś? Gratulacje! — Na tablicy rozdzielczej zabrzęczał dzwonek. — Jedną minutę. Mam wywołanie.

Ponownie postukał w tablicę rozdzielczą. Małe światełka zapaliły się i zgasły po chwili. Młodzian odwrócił się do maszyny i grzecznie powiedział:

— W porządku proszę pani. Proszę wyjść. Mam nadzieję, że podróż była przyjemna.

— Ale Violet! Moja droga Violet! — od maszyny dobiegł przeraźliwy damski głos. — Proszę pana, co wy zrobiliście z moją ukochaną Violet?

— Zapewniam panią, że nie wiem. Odpadła pani od kapelusza?

— Co za impertynencja? Żądam z powrotem mojego psa.

— A, psa. Pewnie zeskoczył z płyty. Mogą go tu pani dosłać za trzysta...

— Młody człowieku, jeśli coś się stanie mojej Violet, to ja... ja... ja zgłoszę to do Stowarzyszenia Zapobiegania Okrucieństwom Wobec Zwierząt!

— W porządku, proszę pani. Doceniamy pani opiekuńczość.


Drzwiczki, w których przed chwilą zniknął nerwowy francuski lekarz, otworzyły się gwałtownie i sapiąc ze złości, wydostała się przez nie czerwona na twarzy, bardzo tęga kobieta w odzieży błyszczącej od sztucznej biżuterii. Przetoczyła się ciężko przez pomieszczenie i wyszła na korytarz, skąd doleciał jej piskliwy głos:

— Idę do mojego adwokata! Moja najdroższa Violet...

Blady młodzieniec mrugnął.

— No to co mogę dla ciebie zrobić, Eric?

— Chcemy jechać na Wenus, o ile ten twój promień może nas tam dostarczyć.

— Na Wenus? To niemożliwe. Mam polecenie używać „Ekspresu” wyłącznie pomiędzy siedemnastoma określonymi stacjami. W Nowym Jorku, San Francisco, Tokio, Londynie, Paryżu...

— Spójrz tutaj, Charley. — Rzuciwszy ostrożne spojrzenie w kierunku drzwi, Eric wyciągnął srebrną flaszkę. — Na pamiątkę starych czasów i dla tego...

Chłopak wydawał się być oszołomiony widokiem jasnej buteleczki. Szybkim ruchem porwał ją z ręki Erica i schylił się, by schować ją pod blatem urządzenia.

— Jasne, chłopie. Za ten drobiazg poślę cię nawet do raju, jeśli podasz mi dane mikrometryczne do nastawienia promienia. Ale ostrzegam, to nie jest bezpieczne. Mam taką przystawkę telewizyjną do ogniskowania promienia. Mogę ją ustawiać na Wenus. Zabawiałem się trochę obserwowaniem tamtejszego życia. Okropna kraina. Dzicz. Mogę wam poszukać jakiegoś miejsca na wyżynie. Ale nie odpowiadam za to, co potem.

— Proste, prymitywne życie, to jest to, czego szukamy. Ile ci jestem winien...?

— Och, nie ma sprawy. Przyjaźnimy się. Zakładając, że ten towar jest prawdziwy... Wejdźcie i połóżcie się na krystalicznej płycie. Ręce przy boku. Nie ruszajcie się.

Drzwiczki otworzyły się i Eric z Nadą znaleźli się w środku. Weszli do niewielkiej komory otoczonej całkowicie lustrami, dużymi pryzmatami, soczewkami i lampami elektronowymi. W centrum znajdowała się płyta z przezroczystego kryształu, wielkości ośmiu stóp kwadratowych i grubości dwóch cali, z intrygującą ilością maszynerii pod spodem.

Eric pomógł Nadzie się położyć, po czym dołączył obok.

— Myślę, że „Promień Ekspresu” jest ogniskowany spod spodu na powierzchnię kryształu — powiedział. — Rozkłada substancje, które mają być transmitowane. To pewnie wygląda tak, jakbyśmy się wtapiali w kryształ.

— Gotowi — zawołał młody człowiek. — Chyba znalazłem coś dla was. Coś jakby wysoka wyspa pośród dżungli. W okolicy nie widać nic złego. Ale zastanawiam się, jak wy wrócicie? Ja nie mam czasu, żeby was tam śledzić.

— Zrób to. Wcale nie mamy zamiaru wracać.

— Jezu, co to ma być? Ucieczka? Myślałem, że jesteście już po ślubie. A może to kłopoty w interesach? „Misie” zrobiły wczoraj wieczorem straszny raban na giełdzie. Może lepiej przesłać was do Hong Kongu?

Zabrzęczał dzwonek.

— No to na razie — zawołał młody człowiek.

Nada i Eric poczuli obejmujące ich płomienie. Zdawało się, że otaczają ich płachty białego ognia wydobywające się z krystalicznego bloku. W miejscach, którymi dotykali gładkiej powierzchni, poczuli nagłe mrowienie. A potem tylko czerń, pustkę...


Następną rzeczą, która dotarła do ich świadomości, było stwierdzenie, że otaczający ich ogień zniknął. Leżeli w czymś bardzo miękkim i półpłynnym, a na twarze padał im ciepły deszcz. Eric usiadł, stwierdzając, że znalazł się w kałuży błota. Leżąca obok Nada otworzyła oczy i usiłowała się podnieść, brudząc czarnym błotem swoje jasne ubranie.

Dookoła rozciągała się gęsta dżungla, ciemna i ponura... i bardzo mokra. Gigantyczne drzewa o kształtach dłoni albo liści paproci miotały chmurami pierzastych liści na tle nieskazitelnego mroku ponurego nieba.

Wstali triumfalnie.

— W końcu! — wykrzyknęła Nada. — Jesteśmy wolni! Wyzwoleni od tej okropnej cywilizacji! Powróciliśmy do Natury!

— Tak, stoimy teraz na własnych nogach, już nie pasożytujemy na maszynach.

— To cudowne pokładać zaufanie w takim wspaniałym, silnym mężczyźnie, Eric, jak ty. Jesteś jak jeden z bohaterów twoich książek!

— A ty, Nada, jesteś doskonałą towarzyszką... No, ale powinniśmy być praktyczni. Musimy rozpalić ognisko, znaleźć broń i  jakieś schronienie. Myślę, że niedługo się ściemni. Charley mówił coś o dzikich zwierzętach widzianych w tej jego telewizji.

— Poszukajmy jakiejś miłej suchej jaskini i rozpalmy ogień u wejścia. ...i jakichś zwierzęcych skór do spania. ...i glinianych garnków do gotowania. A ty znajdziesz ziarno i będziesz uprawiał zboże.

— Najpierw musimy jednak znaleźć złoże krzemienia. Potrzebujemy krzemienia na narzędzia i żeby skrzesać iskry do rozpalenia ognia. Prawdopodobnie natrafimy również na bryłki rodzimej miedzi, można ją znaleźć w takiej postaci.

Ruszyli więc przez dżunglę. Błoto wydawało się tu istnieć w wielkiej obfitości i było strasznie lepkie. Tonęli w nim po kostki przy każdym kroku, ogromne jego ilości przyklejały się do nóg. Zmagali się tak z milę, ale nie znaleźli niczego, co zapobiegliwa Natura dla nich zostawiła, nawet odrobiny kwarcu, nie mówiąc już o bryle czystej miedzi.

— Co za wstyd? — narzekał Eric. — Przebyć czterdzieści milionów mil i spotkać takie przyjęcie!

Nada zatrzymała się.

— Eric — powiedziała — jestem zmęczona. Nie wierzę już, że tu są jakieś skały. Musisz zrobić drewniane narzędzia, ostrzone w ogniu.

— Chyba masz rację. Gleba wydaje się być pochodzenia aluwialnego. Nie byłbym zdziwiony, gdyby okazało się, że skała znajduje się kilkaset stóp pod ziemią. Twój pomysł jest lepszy.

— Potrafisz przecież rozpalić ogień pocierając dwa patyki, nie?

— To da się zrobić, jestem tego pewny. Ale osobiście... nigdy nie próbowałem. Przede wszystkim potrzebne są dwa suche patyki.

Wyczerpujący marsz zakończyli ze sporą częścią nowej planety przyklejoną do nóg. Z ciemnego nieba wciąż padał deszcz, równomierną, ciepłą ulewą. Suche drewno wydawało się być tak rzadkie, jak przysłowiowe kurze zęby.

— Kochanie, a nie zabrałeś ze sobą zapałek?

— Zapałki? Jasne, że nie! Mamy powrócić do Natury.

— Mam nadzieję, że niedługo rozpalimy ten ogień.

— Gdyby suche drewno było nawet złotym piaskiem, i tak nie kupilibyśmy hot doga.

— Eric, to mi przypomniało, że jestem głodna.

Eric wyznał, że też ma kilka dolegliwości. Skierowali swoją uwagę na poszukiwanie drzew bananowych, palm kokosowych, ale nie wydawało się, żeby wenusjańska dżungla w nie obfitowała. Nawet małe zwierzęta, które dałyby się zabić uderzeniem gałęzi, miały w tej materii odmienne zdanie.

W końcu, całkowicie wyczerpani, zatrzymali się i z gałęzi opartych o gruby pień zwalonego drzewa zrobili krzywy szałas.

— To nas ochroni przed deszczem... chyba... — powiedział z nadzieją Eric. — Jutro, jak przestanie padać, z pewnością pójdzie nam lepiej.

Wczołgali się do środka, podczas gdy na zewnątrz zapadła ponura noc. Leżeli, trzymając się w ramionach, by ogrzać się trochę ciepłem swoich ciał. Nada trochę sobie popłakała.

— Nie martw się — pocieszał ją Eric. — Powróciliśmy do Natury. Zawsze chcieliśmy to zrobić.


Wraz z ciemnością temperatura nieco spadła i zerwał się silny wiatr, wciskając zimne krople deszczu do szałasu i próbując go zdemolować. Roje owadów przypominających komary, wyraźnie nie zniechęcone surowością żywiołów, kłębiły się nad nimi jak chmura.

Nagle w tej okropnej burzliwej nocy rozległ się gruby, ochrypły i przerażający ryk.

Nada przywarła do Erica.

— Co to było, kochanie? — wyszczebiotała.

— Pewnie jakiś gad, dinozaur czy coś w tym rodzaju. Ten świat wydaje się być w epoce podobnej do okresu, w którym królowały one na Ziemi... Może nas nie zauważy.

Ryk powtórzył się. Bliżej. Ziemia zadrżała pod ciężkimi krokami.

— Erik — cienki głos zadrżał — nie sądzisz, że mogłoby być lepiej. W końcu nasze poprzednie życie nie było takie najgorsze.

— Właśnie pomyślałem sobie o naszym mieszkaniu, przyjemnym i ciepłym, jasnym, z gorącym posiłkiem na żądanie po naciśnięciu guzika, radosnym tłumem w parku i moją starą maszyną do pisania.

— Eric — zawołała cicho.

— Tak, najdroższa.

— Nie wolałbyś... żebyśmy przedtem lepiej sprawdzili...?

— Wolałbym.

Jeśli Eric drgnął, słysząc „my”, dziewczyna tego nie zauważyła.

Ryki na zewnątrz były coraz bliższe. Nagle odpowiedziało im, niosące się dziwnie po lesie, ochrypłe wycie z większej odległości. Przerażające dźwięki powtarzały się teraz na przemian. Ten odleglejszy wydawał się przybliżać, dopóki nie zlały się razem.

A wtedy w ciemnościach wybuchł piekielny zgiełk. Wycie, piski, ogłuszające wrzaski, potężne pluski, jakby dwóch tytanów zmagało się w oceanie; jakby uderzenia piorunów demolowały las.

Eric i Nada przywarli do siebie, nie wiedząc, czy zostać tutaj czy uciekać w deszczu. Stopniowo dźwięki awantury przybliżały się, a ziemia trzęsła się pod nimi, tak że bali się nawet poruszyć.

Nagle potężne zwalone drzewo, o które opierało się ich nędzne schronienie odtoczyło się do tyłu, wyraźnie popchnięte przypadkiem przez niewidoczne potwory. Żałosny dach opadł na przemokniętych ludzi. Nada wybuchnęła płaczem.

— Och, gdyby tylko... gdyby...


Nagle wokół nich pojawiły się ognie, takie same jak wtedy, gdy leżeli na kryształowej płycie. Ogarnął ich zawrót głowy i brak czucia. Kilka chwil później leżeli już na przezroczystym stole w biurze „Kosmicznego Ekspresu” otoczeni tymi wszystkimi wielkimi lustrami, pryzmatami i soczewkami.

Czerwony na twarzy zaaferowany urzędnik pojawił się w drzwiach kraty, rozpływając się w przeprosinach.

— Bardzo mi przykro... to był wypadek... niepojęte. Nie wiem, jak to się mogło stać. Ściągnęliśmy państwa z powrotem tak szybko, jak tylko udało nam się zogniskować promień. Mam szczerą nadzieję, że nic państwu się nie stało.

— Ale jak... jak... jak...

— Gdy przyszedłem, okazało się, że operator jest pijany. Nie mam pojęcia, skąd on to wziął1. Bełkotał coś o Wenus. Sprawdziłem rejestr i okazało się, że jest w nim zarejestrowanych tutaj dwóch pasażerów więcej niż zanotowano w pozostałych stacjach. Sprawdziłem zapis współrzędnych i stwierdziłem, że dotyczą miejsca na Wenus. Zaalarmowałem natychmiast obsługę telewizji i udało nam się państwa znaleźć.

Nie mam pojęcia, jak do tego mogło dojść. Facet już jest zamknięty i przywrócono „suche prawo”. Mam nadzieję, że nie będą państwo nadmiernie obciążać nas szkodami.

— Nie, nie, niczego nie chcemy, ale proszę nie wysuwać oskarżeń przeciwko temu chłopakowi. Nie chciałbym, żeby cierpiał z tego powodu. Moją żonę i mnie w pełni zadowoli powrót do naszego apartamentu.

— Nie dziwię się. Wyglądacie, państwo, jakby was przepuszczono... No nie wiem przez co. Dostarczę tam państwa w pięć minut. Mój prywatny wóz...


Mr. Eric Stokes-Harding, znany autor opisów prymitywnego życia i miłości zjadł obfite śniadanie ze swoją piękną małżonką, gdy tylko zmyli z siebie brud innej planety. Następne dwanaście godzin spędził w łóżku.

Pod koniec miesiąca dostarczył obiecaną powieść swojemu wydawcy, mrożącą krew w żyłach historię człowieka wyrzuconego na Wenus w towarzystwie pięknej dziewczyny. Bohater sporządził kamienne narzędzia, wzniósł siedzibę dla siebie i swej towarzyszki, polował dla niej, bronił przed potwornymi gadami z wenusjańskiej dżungli.

Książka odniosła ogromny sukces.

Przełożył Ireneusz Dybczyński

Ilustracja: autor nieznany




Przypisy tłumacza.

  1. Opowiadanie było pisane w czasach prohibicji.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)