„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
opublikowane w AMAZING STORIES w październiku 1930 r.
Jean de Marselait, Inkwizytor Nadzwyczajny Króla Francji uniósł głowę znad stosu pergaminów leżących na prymitywnym biurku przy którym siedział. Jego wzrok prześlizgnął się po kamiennych ścianach oświetlonego pochodniami długiego pomieszczenia i zatrzymał na grupie ubranych w kolczugi żołnierzy stojących przy drzwiach jak stalowe posągi. Na pierwsze jego słowo dwóch z nich wyskoczyło do przodu.
— Przyprowadźcie więźnia — powiedział.
Obaj żołnierze zniknęli za drzwiami i po chwili gdzieś w budynku rozległ się stukot zwalnianych rygli i zgrzyt ciężkich zawiasów. Powrócili z hałasem, prowadząc między sobą mężczyznę ze skutymi rękami.
Wyprostowana postać ubrana była w zgrzebną tunikę i rajtuzy. Długie, proste ciemne włosy otaczały twarz o natchnionym wyrazie, silnie kontrastującym z tępymi fizjonomiami żołnierzy i nieruchomą maską inkwizytora. Ten ostatni spojrzał na więźnia przez chwilę, po czym podniósł jeden z leżących przed nim pergaminów i zaczął czytać czystym obojętnym głosem.
— Henri Lothiere, pomocnik aptekarza w Paryżu, oskarżony w roku pańskim tysiąc czterysta czterdziestym czwartym o obrazę Boga i Króla poprzez popełnienie zbrodni czarnoksięstwa.
— Nie jestem czarnoksiężnikiem, sire — cicho, lecz spokojnie odezwał się więzień.
— Według zeznań wielu świadków — Jean de Marselait czytał spokojnie dalej — ta część Paryża, zwana przez niektórych Nanley, była od dawna doświadczana działaniami szatana. Mimo braku widocznych przyczyn, na pustej łące wielokrotnie słyszano głośne gromy, w ewidentny sposób wywoływane siłą czarnoksięską, gdyż nawet egzorcyści nie mogli im zapobiec.
— Wielu świadków potwierdziło, że oskarżony Henri Lothiere, mimo tego, iż zdawał sobie sprawę z diabelskiej natury zjawiska, dużo czasu spędził na rzeczonej łące. Potwierdzono również, że rzeczony Henri Lothiere oświadczył, iż uważa, że gromy nie są dziełem szatana i że gdyby je zbadać, to ich natura mogłaby zostać wykryta.
— Zaistniało więc podejrzenie, że to obecny tu Henri Lothiere jest wywołującym gromy czarnoksiężnikiem. Obserwowano go i trzeciego dnia czerwca widziano, jak idzie wcześnie rano do nieczystego miejsca niosąc pewne instrumenty. Tam zaobserwowano, jak odprawia dziwne diaboliczne obrzędy, po czym wraz z kolejnym gromem, rzeczony Henri Lothiere znika całkowicie. Fakt ten został potwierdzony ponad wszelką wątpliwość.
— Wieści rozchodzą się szeroko, więc kilkaset osób obserwowało tego dnia łąkę. Tego samego dnia przed północą usłyszano kolejny grom, po czym wszyscy ujrzeli, jak rzeczony Henri Lothiere pojawia się błyskawicznie na środku łąki w taki sam dziwny sposób, jak przedtem zniknął. Przerażony tłum wokół łąki słyszał, jak opowiada, że został przeniesiony diabelską siłą setki lat w przyszłość, co jest z pewnością możliwe jedynie z pomocą szatana i jego sług. Zanim został schwytany i doprowadzony do królewskiego inkwizytora z żądaniem spalenia go na stosie, by w ten sposób ukrócić jego czarnoksięskie praktyki, słyszano również, jak wygłaszał inne bluźnierstwa.
— Tym samym, Henri Lothiere, ponieważ widziano, jak znikasz i pojawiasz się w sposób możliwy jedynie dla sług szatana, a także słyszano, jak wygłaszasz wspomniane wyżej bluźnierstwa, jestem zmuszony osądzić cię jako czarnoksiężnika i skazać na śmierć w płomieniach. Jeśli jednak jest coś, co możesz przedstawić jako okoliczności łagodzące twoje plugawe postępki, możesz to wyjawić teraz, zanim usłyszysz ostateczny wyrok.
Jean de Marselait położył pergamin i podniósł oczy na więźnia. Ten rozejrzał się szybko wokół siebie, w oczach na moment rozbłysła mu panika, po czym wydało się, że znów ogarnia go spokój.
— Sire, nie mogę zmienić wyroku już na mnie wydanego — powiedział spokojnie — ale chciałbym opowiedzieć, co się mi przydarzyło i co widziałem. Czy wolno mi opowiedzieć wszystko od początku do końca?
Inkwizytor skinął głową i Henri Lothiere zaczął mówić. A w miarę, jak opowiadał, jego głos nabierał siły i werwy.
Sire, ja, Henri Lothiere, nie jestem żadnym czarnoksiężnikiem, tylko prostym pomocnikiem aptekarza. Od zawsze, od wczesnej młodości w mojej naturze leżała potrzeba odkrywania rzeczy nieznanych człowiekowi; sekretów ziemi, nieba i morza, wiedzy ukrytej przed nami. Dobrze wiedziałem, że jest to naganne, że Kościół naucza wszystkiego, co powinniśmy wiedzieć i że niebiosa gniewają się, gdy wtykamy nosy w ich sprawy, ale żądza ta była tak wielka, że wielokrotnie wdawałem się w zakazane sprawy.
Chciałem zgłębić tajemnicę błyskawic, sposób latania ptaków i jak ryby mogą żyć pod wodą, a także tajemnice gwiazd. Gdy więc pod Paryżem, gdzie mieszkałem, usłyszano gromy, nie wystraszyłem się tak bardzo, jak moi sąsiedzi. Jedyne, czego pragnąłem, to dowiedzieć się, co je powoduje, gdyż uważałem, że ich przyczyna może być poznana.
Zacząłem chodzić na tę łąkę, gdzie je słyszano i badać je. Wyczekiwałem tam i dwa razy udało mi się słyszeć grom osobiście. Dokładnie przeszukałem środek łąki, gdyż wydawało mi się, że tam jest miejsce, z którego się wydobywają. Niestety nie udało mi się znaleźć niczego, co mogło być ich przyczyną. Kopałem w ziemi, godzinami obserwowałem niebo, ale nic nie znalazłem. Tymczasem, w międzyczasie, wciąż słychać było gromy.
Chodziłem tam, choć wiedziałem, że sąsiedzi szepcą o moich czarnoksięskich powiązaniach. Tamtego dnia rano, trzeciego dnia czerwca, przyszło mi do głowy, żeby zabrać ze sobą na plac pewne instrumenty, takie jak magnesy i sprawdzić czy czegoś się nie uda dzięki nim dowiedzieć. Gdy szedłem, w pewnej odległości za mną poszło kilka przesądnych osób. Doszedłem do środka placu i rozpocząłem zaplanowane doświadczenia. Nagle znów rozległ się grom, a ja zniknąłem z pola widzenia ludzi, co przyszli za mną i gapili się.
Sire, nie umiem opisać dokładnie tego, co się wówczas wydarzyło. Grom zabrzmiał ze wszystkich stron, wokół mnie, ogłuszając swoim potwornym hukiem. Jednocześnie szarpnął mną straszliwy wicher i wydało mi się, że spadam w jakieś przerażające głębie. W tym piekielnym zamęcie poczułem, jak mną rzuca o twardą powierzchnię, po czym nagle wszystko ucichło.
Gdy zagrzmiało, odruchowo zamknąłem oczy i teraz otworzyłem je powoli. Z początku oszołomiony, rozejrzałem się wokół siebie z rosnącym zdumieniem. Sire, nie znajdowałem się już na znajomej łące, na której byłem jeszcze przed chwilą. Leżałem na podłodze w jakimś pomieszczeniu, takim jakiego nigdy wcześniej nie widziałem.
Ściany były gładkie, białe i błyszczące. W ścianach były okna przesłonięte szklanymi płytami, tak gładkimi i przezroczystymi, jakby ich wcale nie było. Podłoga była z kamienia, gładkiego i bez szpar, jakby wyciosana z jednego wielkiego głazu, chociaż, w jakiś sposób, wydawało się, jakby w ogóle nie była kamienna. W podłogę wpasowany był wielki krąg z gładkiego metalu i to na nim leżałem.
Dokoła było mnóstwo wielkich przedmiotów nigdy przeze mnie nie widzianych. Niektóre wydawały się być zrobione z czarnego metalu; przyrządy lub machiny jakiegoś rodzaju połączone razem czarnymi drucianymi sznurami. Niektóre wydawały nieustanny szum. Niektóre miały z przodu umocowane szklane rury i czarne prostokątne tablice z mnóstwem błyszczących uchwytów i guzików.
Usłyszałem głosy, a gdy odwróciłem się, zobaczyłem dwóch mężczyzn pochylających się nade mną. To byli tacy sami ludzie jak ja, chociaż jednocześnie wyglądali inaczej niż ktokolwiek, kogo wcześniej spotkałem. Jeden z nich miał białą brodę, a drugi gładko ogoloną pucołowatą twarz. Żaden z nich nie miał płaszcza ani tuniki czy rajtuz. Zamiast tego obaj nosili luźne i proste płócienne okrycia.
Pochylali się nade mną, rozmawiając i wydawali się być bardzo podnieceni. Chwyciłem z ich rozmowy jedno czy dwa słowa i zdałem sobie sprawę, że mówią po francusku. Nie był to jednak francuski, jaki znałem; brzmiał dziwnie i zawierał tak dużo nieznanych mi wyrazów, jakby był całkiem innym językiem. Mogłem jednak uchwycić sens tego, o czym rozmawiają.
— Udało nam się! — wykrzykiwał w podnieceniu pucołowaty. — W końcu kogoś sprowadziliśmy!
— Nigdy nam nie uwierzą — odpowiedział ten drugi. — Zarzucą nam oszustwo.
— Nieprawda, Rastin — krzyknął ten pierwszy — możemy to zrobić ponownie. Zobaczą na własne oczy!
Pochylili się ku mnie, widząc, że spoglądam na nich.
— Skąd jesteś? — krzyknął pucołowaty — z jakiego czasu, z którego roku, z którego wieku?
— Thicourt, on nie rozumie — mruknął brodaty. — Który mamy rok, przyjacielu — zwrócił się do mnie.
Zebrałem się w sobie i odpowiedziałem: — Kimkolwiek jesteście, panowie, z pewnością wiecie, że mamy rok tysiąc czterysta czterdziesty czwarty.
Ta wiadomość wywołała ponownie rozgorączkowaną dyskusję, z której zrozumiałem jedynie słowa tutaj i tam. Widząc, że czuję się chory i słaby, podnieśli mnie i posadzili na dziwnym, ale wygodnym krześle. Byłem oszołomiony. Tamci dwaj wciąż rozmawiali z ożywieniem. W końcu ten brodaty, Rastin, odwrócił się do mnie. Przemówił powoli, tak że mogłem go całkowicie zrozumieć i zapytał jak się nazywam. Powiedziałem mu.
— Henri Lothiere — powtórzył. — No cóż, Henri, musisz to zrozumieć. Nie jesteś już w roku 1444. Jesteś pięćset lat w przyszłości, a raczej w tym, co wydaje ci się przyszłością. Teraz jest rok 1944.
— A ja i Rastin wyszarpnęliśmy cię z twojego czasu przez pięć solidnych stuleci — dodał uśmiechając się ten drugi.
Popatrzyłem na jednego, a potem na drugiego.
— Panowie — jęknąłem. Rastin potrząsnął głową.
— Nie wierzy nam — powiedział do tego drugiego. Po czym zwrócił się do mnie. — Gdzie byłeś zanim znalazłeś się tutaj, Henri? — zapytał.
— Na łące, na przedmieściach Paryża — odpowiedziałem.
— No więc, spójrz przez okno i popatrz, jeśli wciąż uważasz, że to XV-wieczny Paryż.
Podszedłem do okna. Wyjrzałem. Matko Boża, co za widok się przede mną roztoczył. Znajome szare domki, a za nimi rozległe pola, ludzie chodzący po brudnych ulicach – wszystko to zniknęło, a zamiast tego rozciągało się nowe, przerażające miasto. Szerokie ulice wyłożone były kamieniami, a po ich obu stronach wznosiły się wielkie wielopiętrowe budynki. Tłumy ludzi, ubranych podobnie, jak ci dwaj obok mnie, przetaczały się po ulicach, a dziwne wehikuły, czy powozy, bez koni ani wołów, poruszały się w te we wte z niewyobrażalną prędkością. Zatoczyłem się w kierunku krzesła.
— Teraz nam wierzysz, Henri? — zapytał dość uprzejmie brodaty Rastin.
Przytaknąłem. W głowie mi się kręciło. Wskazał ręką na metalowe koło na podłodze, a potem na machiny dookoła.
— Tego użyliśmy, by cię wyciągnąć z twojego czasu — powiedział.
— Ale jak? — zapytałem. — Na miłość boską, jak to jest, że możecie mnie wyciągnąć z mojego czasu do innego? Wyście bogowie czy diabły?
— Ani jedno ani drugie, Henri — odpowiedział. — Jesteśmy uczonymi, fizykami, ludźmi, którzy chcą wiedzieć tyle, ile tylko może wiedzieć człowiek i którzy poświęcają swoje życie poszukiwaniu wiedzy.
Poczułem, jak mi wraca wiara. To byli ludzie. W marzeniach sam chciałem kiedyś taki być. — A co robicie z czasem — zapytałem — czy czas nie jest czymś nieprzekształcalnym, niezmiennym?
Potrząsnęli głowami. — Nie, Henri, nie. Nasi naukowcy odkryli ostatnio, że nie.
Zaczęli mi opowiadać o czymś, czego zupełnie nie rozumiałem. Wyglądało na to, że ich uczeni stwierdzili, że czas nie jest niczym więcej niż tylko miarą czy wymiarem, takim jak długość, szerokość i grubość. Z wielkim szacunkiem wymieniali imiona ludzi, o których nigdy nie słyszałem, Einsteina, De Sittera, Lorentza. Czułem się zagubiony w gąszczu słów.
Powiedzieli, że tak samo, jak dzięki sile można przesuwać lub obracać rzeczy wzdłuż trzech znanych wymiarów, tak samo można przesuwać je z jednego punktu do drugiego w czwartym wymiarze, jeśli tylko ma się odpowiednią siłę. Powiedzieli, że ich machiny wytworzyły tę siłę i przyłożyły ją do metalowego kręgu na pięćset lat przed ich czasem.
Próbowali wiele razy, ale nic w tamtym położeniu nie było i oprócz powietrza niczego nie udało im się przesunąć z jednego czasu do drugiego i z powrotem. Opowiedziałem im o gromach słyszanych na środku łąki. Tłumaczyli mi, że był to skutek wymiany powietrza nad miejscem eksperymentu pomiędzy jednym czasem a drugim. Niestety nie zrozumiałem tego.
Powiedzieli mi, że znalazłem się w miejscu próby w chwili, gdy ponownie przyłożyli siłę i zostałem przesunięty z mojego czasu do ich. Powiedzieli, że od początku liczyli na sprowadzenie w ten sposób kogoś żywego z odległych czasów, gdyż może to być dowodem udanego eksperymentu dla innych uczonych.
Gdy zorientowali się, że nic nie rozumiem, poprosili, żebym się nie bał, chociaż ja wcale nie byłem wystraszony, a jedynie podniecony widokiem tych rzeczy wokół mnie. Zapytałem o nie, a Rastin i Thicourt roześmieli się i starali się wytłumaczyć najlepiej, jak mogli. Wiele z tego, co mówili, było dla mnie niezrozumiałe, ale w tym pomieszczeniu zobaczyłem cuda, o jakich nigdy nie śniłem.
Pokazali mi rzecz wyglądającą jak mała butelka z drucikami w środku i kazali nacisnąć guzik pod nią. Nacisnąłem, a butelka zaświeciła jaśniej niż tuziny świec. Odskoczyłem, a oni się roześmieli. Gdy Rastin ponownie dotknął guzika, światło w szklanej bańce zniknęło. Wtedy zobaczyłem, że pod sufitem jest mnóstwo takich baniek.
Pokazali mi też czarny obły przedmiot z metalu z kołem na końcu. Wokół koła owinięty był pas, który łączył tę rzecz z innymi machinami zaopatrzonymi w mniejsze kółka. Gdy pociągnęli za dźwignię na nim, rozległ się szum i koło zaczęło się obracać bardzo szybko, poruszając wszystkie machiny za pomocą tego pasa. Kręciło się szybciej, niż mógłby to zrobić jakikolwiek człowiek, ale kiedy znów pociągnęli za dźwignię, zatrzymało się. Powiedzieli mi, że światło i obroty koła są dzięki sile błyskawic.
Zakręciło mi się w głowie od tych wszystkich cudów. Jeden z nich wziął ze stołu jakiś przyrząd, zbliżył go do twarzy i powiedział, że zawoła innych uczonych, by zapoznali się z dzisiejszym eksperymentem. Mówił do tego jak do człowieka, a potem dał mi posłuchać dobiegających z niego głosów odpowiedzi. Powiedziano mi, że ci, którzy odpowiadali byli wiele mil stamtąd.
Nie mogłem uwierzyć, a przy tym w jakiś sposób wierzyłem. Byłem oszołomiony i jednocześnie podniecony. Ten brodaty, Rastin, zobaczył to i starał się mnie uspokoić. Potem przynieśli małe pudełko z otworem, włożyli do niego czarny dysk i zakręcili nim jakoś. Z otworu zaczął dobiegać głos śpiewającej kobiety. Wzdrygnąłem się, gdy powiedzieli, że ta kobieta zmarła wiele lat temu. Czyżby zmarli mogli mówić?
Nie wiem, jak opisać inne rzeczy? Było tam inne pudełko, albo skrzynka, z otworem. Pomyślałem, że to jest taka sama rzecz, jak ta z której było słychać śpiew zmarłej kobiety, ale powiedziano mi, że nie. Po naciśnięciu guzika rozległ się głos mówiący w języku, którego nie znałem. Powiedziano mi, że człowiek, który mówi znajduje się tysiące mil od nas, w dziwnej krainie po drugiej stronie nieprzebytego oceanu. A jednak było go słychać, jakby stał obok mnie.
Widząc, jak te wszystkie rzeczy mnie oszałamiają, dali mi wina. I to dodało mi otuchy, bo przynajmniej wino było takie jak zawsze.
— Henri, chcesz zobaczyć Paryż? Paryż naszych czasów? — zapytał Rastin.
— Musi być inny... straszny... — powiedziałem.
— Pokażemy ci — powiedział Thicourt — ale najpierw twoje ubranie...
Wydostał długi lekki płaszcz i kazał włożyć, by zakryć moją tunikę i rajtuzy, a na głowę włożył mi kapelusz o groteskowo okrągłym kształcie. Potem wyprowadzili mnie z budynku na zewnątrz.
Popatrzyłem zdumiony na ulicę. Po obu stronach były podwyższone chodniki, po których w tę i z powrotem spacerowały setki dziwnie poubieranych ludzi. Wielu z nich, podobnie jak Rastin i Thicourt, wydawało się być szlachetnej krwi, niemniej żaden z nich nie nosił miecza ani nawet sztyletu. Nie widać było rycerzy ani szlachciców, nie było księży ani włościan. Wszyscy byli ubrani tak samo.
Mali chłopcy biegali tu i tam sprzedając coś, co wydawało się być arkuszami bardzo cienkiego pergaminu, wielokrotnie złożonego i pokrytego literami. Rastin powiedział, że jest na nim zapisane wszystko, co wydarzyło się na świecie wcześniej niż kilka godzin temu. Zauważyłem, że zapisanie nawet jednego musi zająć skrybie wiele dni, ale oni powiedzieli, że to jest zrobione jakoś bardzo szybko przez machiny.
Między podwyższonymi chodnikami, po szerokiej kamiennej drodze jeździły w tę i z powrotem dziwne wehikuły, które widziałem przez okno. Nie było żadnych zwierząt pociągowych przy nich, a mimo to ich ruch nigdy nie ustawał. Przewoziły mnóstwo ludzi z niewyobrażalną prędkością. Czasami jakiś pieszy wychodził przed pojazd, a wtedy wydobywał się z niego straszliwy ryk czy jęk, który zmuszał pieszego do cofnięcia się.
Wsiedliśmy do jednego z pojazdów, który stał przed nami na skraju chodnika i usiedliśmy obok siebie na miękkich skórzanych siedzeniach. Thicourt usiadł na siedzeniu z kołem i dźwigniami, dotknął czegoś, po czym gdzieś w wehikule zaczęło warczeć. Wóz ruszył do przodu i jechał coraz szybciej wzdłuż ulicy, niemniej nikt nie okazywał strachu.
Tysiące pojazdów obok nas poruszało się szybko po ulicach. Pojechaliśmy szerokimi ulicami pomiędzy wielkimi budynkami, a moje oczy i uszy chłonęły oszałamiające widoki. Potem budynki zrobiły się mniejsze, gdy minęliśmy przedmieścia i oddaliliśmy się wiele mil od nich. Nie mogłem uwierzyć, że to ten sam Paryż, z którego pochodzę.
Przybyliśmy na rozległe pole za miastem, gdzie Thicourt zatrzymał się i wysiedliśmy. Na krańcu tego pola stały ogromne budynki, a na polu widać było poruszające się wehikuły. Były inne niż te widziane wcześniej, z płaskimi częściami wystającymi po obu stronach i przypominającymi skrzydła. Jechały przez pole bardzo szybko, a potem podrywały się w powietrze. Krzyknąłem. Matko Boża, one latały. Ludzie w nich latali.
Rastin i Thicourt zaprowadzili mnie do wielkiego budynku. Porozmawiali z ludźmi tam spotkanymi, po czym zabrali mnie do jednego z tych skrzydlatych wozów. Rastin kazał mi wejść do środka i chociaż byłem okropnie wystraszony, niemniej straszliwa fascynacja popychała mnie naprzód. Thicourt i Rastin również wsiedli, po czym siedliśmy obok innego mężczyzny, przed którym były dźwignie i guziki. Z przodu pojazdu była taka duża rzecz wyglądająca jak podwójne wiosło lub łopatka. Rozległ się głośny ryk i podwójna łopatka zaczęła wirować tak szybko, że przestała być widoczna. Pojazd ruszył szybko do przodu, podskakując po ziemi. Nagle podskoki ustały, spojrzałem w dół i zadrżałem. Ziemia była daleko pod nami. Leciałem w powietrzu.
Wznosiliśmy się gwałtownie, a nasza szybkość ciągle wzrastała. Hałas pojazdu był ogłuszający. Gdy mężczyzna przy dźwigniach zmieniał ich pozycję, zakręcaliśmy, lataliśmy w dół i w górę jak ptaki. Rastin próbował mi wytłumaczyć zasady latania, ale to wszystko było zbyt cudowne, bym mógł zrozumieć. Wiedziałem jedynie, że ogarnia mnie dzikie podniecenie i że to latanie jest warte życia i śmierci, i że zawsze pragnąłem, aby ludzie mogli kiedyś latać.
Lecieliśmy coraz wyżej. Ziemia znalazła się w dole i mogłem teraz zobaczyć, jak wielkim miastem jest Paryż, jak szeroko rozciągają się zabudowania, prawie poza horyzont. To było potężne miasto przyszłości, które miałem możliwość zobaczyć.
Wokół nas latały inne skrzydlate powozy. Powiedziano mi, że wiele z nich startuje lub powraca z miejsc odległych o setki mil. Krzyknąłem widząc wielki kształt lecący w pobliżu. To był długi na wiele łokci, zwężający się na końcach, ogromny okręt powietrzny. W dolnej części widać było mnóstwo kabin, a w nich ludzi wyglądających na zewnątrz, chodzących tu i tam, a nawet tańczących. Powiedziano mi, że takie wielkie statki powietrzne żeglują tysiące mil w tę i z powrotem z setkami ludzi wewnątrz.
Gdy ogromny statek powietrzny minął nas, nasz skrzydlaty pojazd zaczął się zniżać. Skręcił gładko w dół na pole jak pikujący ptak, a kiedy wylądował, Rastin i Thicourt zaprowadzili mnie do naziemnego pojazdu. Było późne popołudnie, słońce zachodziło i zanim dojechaliśmy do wielkiego miasta zrobiło się ciemno.
W mieście jednak nie było ciemności. Wszędzie były zapalone światła. Jasne światła paliły się na potężnych budynkach, błyskały i płynęły jak woda, błyszczały wielkimi rysunkami na budynkach ponad ulicą. Ich blask oświetlał, jak gdyby był dzień. Zatrzymaliśmy się przed ogromnym budynkiem, a Rastin i Thicourt zaprowadzili mnie do środka.
W środku była obszerna sala, a w niej mnóstwo ludzi na krzesłach poustawianych w rzędy. Pomyślałem, że to katedra, ale wkrótce zorientowałem się, że nie. Ściana z jednego końca, ta na którą wszyscy patrzyli, była pokryta obrazami ludzi, ogromnymi obrazami, a te obrazy ruszały się, jak gdyby były żywe. I mówiły do siebie głosami, które również były jak żywe. Zadrżałem. To były czary.
Z Rastinem i Thicourtem, siedzącymi obok, oglądałem te obrazy jak porażony. To było tak, jak zaglądać przez wielkie okno do obcego świata. Widziałem morze, wydające się kołysać i ryczeć tuż przede mną, a potem zobaczyłem statek, ogromny statek niewiarygodnego rozmiaru, bez żagli i wioseł, niosący tysiące ludzi. Czułem się tak, jakbym był na tym statku i poruszał się wraz z nim. Powiedziano mi, że statek ten żegluje po zachodnim oceanie, nigdy jeszcze nie przebytym przez człowieka. Przeraziłem się.
W kolejnej scenie przed statkiem pojawił się ląd. Płynęliśmy na statku pod wielką figurą trzymającą pochodnię. Powiedziano mi, że statek dopływa do portu w mieście Nowy Jork, ale wszystko jest zasłonięte przez mgły. Nagle mgły opadły i przed statkiem pojawiło się miasto.
Matko Boża, co to było za miasto. Budynki wielkie jak góry wspinały się wyżej i wyżej, jakby chciały dosięgnąć nieba. Wąskie ulice przeciskały się pomiędzy nimi daleko w dole. Obraz wyglądał tak, jakbyśmy schodzili ze statku i szli tymi ulicami. To miasto było jak obłęd. Ulice i drogi jak wąwozy między niebosiężnymi budynkami. I wszędzie ludzie, ludzie, ludzie – miliony ludzi poruszały się po niekończących się ulicach. Niezliczone pojazdy naziemne pędziły we wszystkie strony, inne z rykiem przemieszczały się ponad ulicami, a pod nimi jeszcze inne.
Skrzydlate wozy i wielkie statki powietrzne żeglowały tu i tam ponad tytanicznym miastem, a po otaczających je wodach zdążały ku niemu wielkie i małe statki morskie. Wszystkie osiągnięcia tego potężnego miasta są z pewnością trudne do wyobrażenia. A z nadejściem ciemności, miasto rozbłysło żywymi światłami.
Obraz zmieniał się, pokazując inne wielkie miasta, chociaż nie tak przerażające jak tamto. Zobaczyłem wielkie machiny, których widok mną wstrząsnął; ogromna metalowa rzecz nabierająca błyskawicznie ilość ziemi, którą człowiek musiałby kopać przez cały dzień; wielkie naczynia przelewające roztopiony metal, jak gdyby to była woda; machiny podnoszące ładunki, którym nie poradziłyby setki ludzi i wołów.
Pokazano mi uczonych, takich jak Rastin i Thicourt, siedzący obok mnie. Jedni byli uzdrawiaczami, czyniącymi cuda w sposób, którego nie mogłem zrozumieć. Inni spoglądali przez wielkie rury na gwiazdy, a obrazy pokazywały to, co przez nie widzieli; pokazywały, że wszystkie gwiazdy są wielkimi słońcami, takimi jak nasze i że nasze słońce jest większe od Ziemi, i że Ziemia obraca się wokół niego, a nie odwrotnie. Jak to możliwe, dziwiłem się. Powiedziano mi, że to prawda; że Ziemia jest okrągła jak jabłko i że razem z innymi ziemiami, planetami, krąży wokół słońca. Powiedziano mi, choć niewiele zrozumiałem.
W końcu Rastin i Thicourt zabrali mnie z tego miejsca żywych obrazów do wehikułu naziemnego. Pojechaliśmy po ulicach do ich budynku, gdzie pojawiłem się po raz pierwszy. Po drodze zauważyłem, że nikt dotychczas nie ograniczał mojej swobody ani nie pytał o mego pana. Na co Rastin odpowiedział, że teraz nikt nie ma pana, że wszyscy dawni panowie, królowie, księża i szlachta nie mają większej władzy od pozostałych. Każdy człowiek jest swoim panem. To było to, o czym nie śmiałem marzyć w moich czasach, największy cud, który mi pokazano.
Powróciliśmy do budynku, ale Rastin i Thicourt zaprowadzili mnie najpierw do pomieszczenia innego niż to, w którym się pojawiłem. Powiedzieli mi, że w tamtym zebrali się uczeni ludzie, by usłyszeć o ich osiągnięciu i zobaczyć dowody.
— Nie boisz się wracać do swoich czasów, Henri? — zapytał Rastin, a ja potrząsnąłem głową.
— Chcę wrócić — powiedziałem — chcę opowiedzieć ludziom o tym, co widziałem, jaka jest przyszłość, do której powinni dążyć.
— A jeśli ci nie uwierzą? — zapytał Thicourt.
— Mimo to powinienem wracać. Muszę im opowiedzieć — odrzekłem.
Rastin uścisnął moją rękę. — Jesteś dzielnym człowiekiem, Henri — powiedział.
Zdjąłem płaszcz i kapelusz, które nosiłem na zewnątrz i poszliśmy do wielkiego białego pokoju, gdzie się pojawiłem po raz pierwszy i gdzie było teraz wielu ludzi. Pomieszczenie zostało jasno oświetlone wieloma szklanymi bańkami świecącymi na suficie i na ścianach. Wszyscy patrzyli na mnie dziwnie, na moje ubranie i mówili w podnieceniu tak szybko, że nic nie mogłem zrozumieć. Rastin przemówił do nich.
Zrozumiałem, że wyjaśnia, w jaki sposób sprowadził mnie z moich czasów do jego. Używał wiele nazw i słów, których nie rozumiałem, niezrozumiałych odniesień i zwrotów, tak że niewiele mogłem pojąć. Znów usłyszałem imiona Einsteina i De Sittera, które słyszałem wcześniej, powtarzane często przez innych podczas dyskusji z Rastinem i Thicourtem. Wyglądało na to, że dyskutują o mnie.
— To niemożliwe, Rastin — powiedział jakiś duży mężczyzna — nabierasz nas z tym facetem.
Rastin uśmiechnął się. — Nie wierzycie, że Thicourt i ja sprowadziliśmy go z jego czasów przez pięć stuleci?
Odpowiedział mu chór podnieconych zaprzeczeń. Rastin kazał mi wstać i mówić z nimi. Zadali mi wiele pytań, część z nich była dla mnie niezrozumiała. Opowiedziałem im o moim życiu, o mieście w moich czasach, o królu, księżach i szlachcie, o wielu prostych rzeczach, które dla nich wydawały się być całkiem obce. Niektórzy mi uwierzyli, inni nie i dysputa ponownie zamarła.
— Mamy jeszcze jeden dowód, panowie — powiedział w końcu Rastin.
— Jaki? — krzyknęli wszyscy.
— Thicourt i ja sprowadziliśmy go tutaj przez pięć stuleci w wyniku przekształcenia wymiarów czasoprzestrzennych w tym miejscu — powiedział — przypuszczam, że przekształcając je na odwrót, wyślemy go z powrotem na waszych oczach. Czy to wystarczy za dowód?
Wszyscy orzekli, że wystarczy. Rastin zwrócił się do mnie: — Stań na metalowym kręgu, Henri — powiedział, a ja to zrobiłem.
Zgromadzili się blisko mnie, a Thicourt szybko zrobił coś z dźwigniami i guzikami na znajdujących się w pomieszczeniu machinach. Zaczęło szumieć. W jakiejś szklanej rurze pojawiło się niebieskie światło. Wszyscy obserwowali spokojnie, jak stoję na metalowym kręgu. Napotkałem oczy Rastina i coś kazało mi zawołać do widzenia. Pomachał ręką i uśmiechnął się. Thicourt nacisnął więcej guzików i szum mechanizmu wzmógł się. Potem sięgnął do następnej dźwigni. Cały pokój rozciągnął się, ja też.
Zobaczyłem, jak Thicourt wyciąga rękę i przesuwa jeszcze jedną dźwignię.
Straszny grzmot pioruna wydawał się owijać wokół mnie, a gdy pod wpływem szoku zamknąłem oczy, poczułem, jak wiruję i jednocześnie spadam jakby w wodnym wirze, tak samo jak przedtem. Straszne uczucie spadania skończyło się po chwili, a dźwięk ustał. Otworzyłem oczy. Stałem na ziemi, w środku znajomej łąki, z której zniknąłem kilka godzin temu, o świcie. Teraz była noc, tego samego dnia, mimo że byłem pięćset lat w przyszłości.
Wokół łąki zebrało się wielu ludzi, wystraszonych, jęczących, niektórzy uciekli, gdy pojawiłem się wśród gromów. Podszedłem do tych, co pozostali. Miałem głowę pełną rzeczy, które widziałem i o których chciałem opowiedzieć. Chciałem powiedzieć im, że muszą nieustannie pracować na rzecz tej pełnej cudów przyszłości.
Nie słuchali mnie. Zanim zdołałem coś powiedzieć, nawymyślali mi od czarnoksiężników i bluźnierców, pochwycili i przywiedli tutaj, do inkwizytora, do ciebie, sire. Całą prawdę, o wszystkim, opowiedziałem więc tobie, sire. Wiem, że mówiąc to, przypieczętowuję swój los, gdyż tylko czarnoksiężnik może takie rzeczy opowiadać, ale mimo to cieszę się. Cieszę się, że przynajmniej jednej osobie z tych czasów opowiedziałem o tym, co widziałem pięć stuleci w przyszłości. Cieszę się, że to widziałem. Cieszę się, że widziałem rzeczy, które kiedyś, któregoś dnia muszą się pojawić...
Kilka tygodni później Henri Lothiere został spalony. Jean de Marselait podniósł wzrok znad ogromnego stosu pergaminów z oskarżeniami i rachunkami sumienia przygotowanego na to popołudnie i spojrzał przez okno na snujący się z odległego placu gruby wijący się słup czarnego dymu.
Dziwny człowiek – pomyślał – bez wątpliwości czarnoksiężnik, ale taki, o jakim nigdy wcześniej nie słyszałem. Ciekawe – szepnął bezgłośnie – czy było trochę prawdy w tej opowieści? Przyszłość! Kto to może wiedzieć, co ludzie potrafią dokonać...?
Gdy tak zastanawiał się, przez chwilę w pokoju panowała absolutna cisza. Potrząsnął głową, jak ktoś chcący się pozbyć absurdalnego pomysłu – Dość tego, dość tych szalonych fantazji. Jak się oddam nieokiełznanym imaginacjom i wizjom przyszłości, to mnie też wezmą za czarnoksiężnika.
I pochylając się z powrotem nad piórem i leżącym przed nim pergaminem, zabrał się ostro do pracy.
Przełożył Ireneusz Dybczyński
Ilustracja MOREY
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.