home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Romantyka gwiezdnych szlaków

Zdeprecjonowana obecnie do „gwiezdnych wojen” romantyka podróży kosmicznych już przed lotem pierwszego sputnika budziła pewne wątpliwości. Dostało się też nadziejom pokładanym we wszechmoc komputerów. A ci, którym zdarzało się jeździć tramwajami, zanim wyposażono je w automatyczne drzwi, na pewno docenią pomysł kapitana z wyskakiwaniem...

O tym wszystkim Robert Sheckley ze zjadliwym humorem w opowiadaniu, które ukazało się w „Galaxy Science Fiction” w czerwcu 1956 r. pod pseudonimem Ned Lang.


Robert Sheckley

„Życzenie śmierci”
(Death Wish)



Królowa Dierdre była wielkim, pękatym i dziobatym frachtowcem kosmicznym linii Ziemia-Mars i nigdy nikomu nie sprawiała żadnego kłopotu. Już to powinno być wystarczającym ostrzeżeniem dla pana Watkinsa, jej mechanika, który lubił mawiać, że są dwa rodzaje sprzętu – taki, który się psuje po trochu i taki, który się psuje doszczętnie.

Watkins był niskim facetem o rumianej twarzy, wspaniałych wąsach i zawsze nieco zadyszanym. Z cygarem w ręku, nad szklanką piwa, mówił o swoim statku z całkowitym cynizmem, tak jak to zawsze mają w zwyczaju mechanicy. W rzeczywistości Watkins był obłędnie zadurzony w Dierdre, idealizował ją, personifikował i nie mógł uwierzyć, żeby coś poważnego mogło nawalić.

W tym szczególnym rejsie Dierdre wystartowała z Terry z odpowiednią prędkością, Watkins zgłosił, że paliwo jest zużywane z prawidłową szybkością, a kapitan Somers wyłączył silniki w odpowiednim momencie, wskazanym przez pana Rajcika, nawigatora statku.

Natychmiast, jak tylko statek osiągnął Punkt Alfa i silniki zostały zatrzymane, Somers zmarszczył brwi i wpatrzył się w tablicę kontrolną. Somers był chudym skrupulatnym człowiekiem, dowodzącym swym statkiem z mechaniczną perfekcją. Był bardzo lubiany w biurze zarządu Linii Kosmicznych Mikkelsena, w którym „Stary” Mikkelsen wskazywał raporty kapitana Somersa, jako przykład elegancji i wydajności. Na Marsie zatrzymywał się w Klubie Oficerskim, unikając burdeli i spelunek Marsportu. Na Ziemi zamieszkiwał mały domek w stanie Vermont, zadowalając się towarzystwem dwóch kotów, japońskiego służącego i żony.


Odczyty były prawidłowe. A przecież wyczuwał, że coś jest nie w porządku. Somers znał każdy zgrzyt i każdy jęk, który mogła wydać Dierdre. Podczas startu usłyszał coś innego. W kosmosie coś innego oznaczało coś złego.

— Panie Rajcik — powiedział, zwracając się do nawigatora — czy mógłby pan sprawdzić ładunek? Wydaje mi się, że coś się przesunęło.

— Jasne — odpowiedział radośnie Rajcik, młody, nieprzyzwoicie wprost przystojny mężczyzna o czarnych kręconych włosach, niebieskich zblazowanych oczach i rozszczepionym podbródku. Pomimo swojego wyglądu, Rajcik miał całkiem wystarczające kwalifikacje na to stanowisko. Był jednym z pięćdziesięciu tysięcy wysoko wykwalifikowanych specjalistów, którzy starali się o pracę na którymś z czternastu istniejących kosmolotów. Niemniej jedynie Stephen Rajcik okazał się na tyle przezorny, wystarczająco przystojny i wytrwały, żeby starać się, a następnie poślubić Helgę, najstarszą córkę „Starego” Mikkelsena.

Rajcik poszedł na rufę, do ładowni. Dierdre wiozła tym razem tranzystory, książki na mikrofilmach, platynowy drut, salami i inne rzeczy, jak dotychczas, nie wytwarzane na Marsie. Ale większość ładowni zajmował monstrualny komputer Fahrensena.

Rajcik sprawdził punkty kontrolne zamocowania monstrum, liny i ściągacze utrzymujące go w miejscu, po czym powrócił do kabiny.

— Wszystko w porządku, Szefie — zameldował kapitanowi Somersowi z uśmiechem, na który mógł się zdobyć, i zarazem sobie pozwolić, jedynie zięć pracodawcy.

— Panie Watkins, czy u pana coś się pojawiło?

Watkins siedział przy swoim pulpicie kontrolnym.

— Nic, panie kapitanie. Ręczę za każdy element wyposażenia Dierdre.

— W porządku. Kiedy osiągniemy Punkt Beta?

— Za trzy minuty, Szefie — powiedział Rajcik.

— Dobrze.

Kosmolot wisiał w pustce. Z uwagi na brak odniesienia nie dawało się odczuć żadnych wrażeń ruchu. Za iluminatorami widniała czerń, prawdziwy kolor Wszechświata, nakrapiana jasnymi punkcikami dalekich gwiazd.

Kapitan Somers odpędził od siebie przykre myśli o własnych ograniczeniach i zastanawiał się, czy uda mu się wylądować Dierdre w taki sposób, żeby komputer się nie przesunął. Jak dotąd był to największy, najcięższy i najdelikatniejszy sprzęt przewożony w kosmosie.

Martwił się o tę maszynę. Jej wartość wynosiła miliardy dolarów, gdyż kolonia marsjańska zamówiła najlepszą z możliwych – maszynę, której użyteczność zwróciłaby gigantyczne koszty transportu w kosmosie. W rezultacie komputer Fahrensena był prawdopodobnie najbardziej złożoną i zaawansowaną maszyną zbudowaną kiedykolwiek przez człowieka.

— Dziesięć sekund do Punktu Beta — oznajmił Rajcik.

— Bardzo dobrze.

Somers przygotował się przy sterach.

— Cztery. Trzy. Dwa. Jeden. Zapłon!



Somers uruchomił silniki. Trzech mężczyzn zostało wciśniętych w oparcia swoich foteli, a potem jeszcze i – nieoczekiwanie – jeszcze bardziej.

— Paliwo! — krzyknął Watkins obserwujący swoje wskaźniki.

— Kurs! — wyrzęził Rajcik walczący o oddech.

Kapitan Somers wyłączył silniki. Ale silniki wciąż działały, wciskając ludzi w głąb foteli. Światła w kabinie zamigotały, zgasły i zapaliły się ponownie.

Wciąż utrzymywało się maksymalne przyspieszenie i silniki Dierdre wyły w agonii, pchając statek do przodu. Somers uniósł ciężką jak ołów rękę i sięgnął do wyłącznika awaryjnego. Z niewiarygodnym wysiłkiem chwycił dźwignię i pociągnął.

Silniki zatrzymały się z dramatyczną nagłością, a torturowany metal zazgrzytał i zachrzęścił. Światła zamigotały, jak gdyby Dierdre mrugała z bólu. Po chwili uspokoiły się, a potem zapanowała cisza.

Watkins pospieszył do maszynowni. Powrócił ponury.

— A niech to wszystko szlag trafi — wymruczał.

— Co to było? — zapytał kapitan Somers.

— Główny zapłon. Jesteśmy ugotowani. — Watkins potrząsnął głową. — Prawdopodobnie zmęczenie metalu. Pewnie zbierało się na to od lat.

— Kiedy był ostatni raz sprawdzany?

— No cóż, ten układ jest nierozbieralny. Teoretycznie powinien przetrzymać statek. Jest absolutnie odporny, o ile...

— O ile nie pęknie.

— To nie moja wina! Te układy mogą być napromieniowywane, podgrzewane, prześwietlane. Po prostu nie można mieć zaufania do mechanizmów!

W końcu Watkins uwierzył w ten inżynierski aksjomat.

— A co z paliwem? — zapytał kapitan Somers.

— Nie starczy na przejazd wózkiem dziecięcym po Main Street — odpowiedział ponuro Watkins. — Jak ja bym dorwał kontrolera jakości w tej fabryce...

— Co z naszym kursem? — Kapitan Somers zwrócił się do Rajcika, skulonego za pulpitem nawigacyjnym nad swoimi mapami.

Rajcik skończył właśnie obliczenia, nad którymi pracował i w zamyśleniu obgryzał ołówek.

— Nie mamy szans. Miniemy orbitę Marsa, zanim on tam dotrze.

— Jak wcześnie?

— Dużo wcześniej. Kapitanie, wylecimy z Układu Słonecznego, jak przysłowiowy nietoperz z piekła.


Rajcik uśmiechnął się mężnie i niefrasobliwie, co Watkinsowi wydało się szczególnie niewłaściwe.

— Cholera, człowieku — ryknął — nie zostawiaj tak tego. Wciąż mamy trochę paliwa. Możemy chyba nieco skręcić? Jesteś nawigatorem, zrób coś.

— Jestem — przyznał chłodno Rajcik. — I gdybym wyliczał nasz kurs w taki sposób, w jaki pan dba o silniki, wbijalibyśmy się teraz w Australię.

— Co? Ty mały lizusie. Ja przynajmniej dostałem tę pracę w normalny sposób, a nie żeniąc się...

— Dosyć! — przerwał im kapitan Somers.

Watkins z wypiekami na twarzy, ze zjeżonymi wąsami, wyglądał jak mors, który zaraz zaszarżuje. Rajcik z błyszczącymi oczami tylko na to czekał.

— Spokój — powiedział Somers — to ja wydaję tutaj rozkazy.

— To niech pan jakiś wyda — odszczeknął się Watkins. — Niech pan mu każe wyliczyć kurs powrotny. To sprawa życia i śmierci!

— Tym bardziej mamy powód, by zachować spokój. Panie Rajcik, może pan wyliczyć taki kurs?

— To pierwsza rzecz, którą zrobiłem — powiedział Rajcik. — Z tą ilością paliwa nie mamy szans. Możemy skręcić o stopień lub dwa, ale to nic nie da.

— Oczywiście, że da! — powiedział Watkins. — Wrócimy po krzywej do Układu Słonecznego!

— Tak, ale po najkorzystniejszej możliwej krzywej, zajmie nam to kilka tysięcy lat.

— A może udałoby się wylądować na którejś z planet? Na Neptunie, Uranie...

Rajcik potrząsnął głową.

— Nawet gdyby jakaś planeta zewnętrzna znalazła się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, potrzebowalibyśmy paliwa, mnóstwa paliwa, żeby wejść na orbitę. A gdybyśmy się już tam znaleźli, to kto po nas przyleci? Żaden statek jeszcze nigdy nie był dalej niż na Marsie.

— Ale to przynajmniej byłaby jakaś szansa — powiedział Watkins.

— Być może — zgodził się obojętnie Rajcik. — Ale i tak nie możemy skręcić. Obawiam się, że powinien się pan pożegnać z Układem Słonecznym.

Kapitan Somers przetarł sobie czoło i spróbował zastanowić się nad jakimś planem. W ogóle nie mógł się skoncentrować. Odczuwał zbyt dużą rozbieżność między świadomością sytuacji, a otaczającą go rzeczywistością. Teoretycznie wiedział, że statek opuszcza z ogromną prędkością Układ Słoneczny, ale zmysły mówiły mu co innego – przekonywały, że wiszą nieruchomo w otchłani, trzech mężczyzn zamkniętych w małym, nagrzanym pomieszczeniu, wdychających smród potu i gorącego metalu.

— To co robimy, kapitanie — zapytał Watkins.


Somers zmarszczył brwi ze złością. Czy ten facet oczekuje, że mu wytrząśnie rozwiązanie z rękawa? Jak w ogóle można się tu skoncentrować na problemie? Trzeba zmniejszyć prędkość i zmienić kierunek. A wszystkie zmysły mówią mu, że statek stoi nieruchomo. Jak więc szybkość może stanowić problem?

Nie mógł się pozbyć uczucia, że prawdziwy problem polega na wydostaniu się z tego gorącego, śmierdzącego pomieszczenia, daleko od tych zdenerwowanych, kłócących się ludzi.

— Kapitanie! Musi pan coś wymyślić!

Somers spróbował otrząsnąć się z poczucia nierzeczywistości. Problem, prawdziwy problem, powiedział do siebie, to jak zatrzymać statek.

Rozejrzał się po nieruchomej kabinie, popatrzył przez iluminatory na nieruchome gwiazdy. Poruszamy się bardzo szybko, pomyślał bez przekonania.

— Nasz wspaniały kapitan nie radzi sobie w tej sytuacji — stwierdził wyzywająco Rajcik.

— Oczywiście, że sobie radzę — zaprotestował Somers, czując pustkę w głowie i nierealność sytuacji. — Polecę każdym kursem, jaki pan wykreśli. Za nic innego właściwie nie jestem odpowiedzialny. Proszę wykreślić kurs na Marsa!

— Tak jest — roześmiał się Rajcik. — Proszę bardzo! Już to robię. Panie inżynierze, na ten kurs potrzebne będzie dużo paliwa, około dziesięć ton! Proszę dopilnować, żeby było!

— Załatwione — powiedział Watkins. — Kapitanie, chciałbym złożyć zamówienie na dziesięć ton paliwa.

— Wyrażam zgodę — powiedział Somers. — No dobrze, panowie, odpowiedzialność nieuchronnie zatoczyła koło. Weźmy się w garść. Panie Rajcik, proszę się połączyć z Marsem.

Gdy połączenie zostało nawiązane, Somers wziął mikrofon i przedstawił sytuację. Przedstawiciel firmy z początku wydawał się mieć trudności ze zrozumieniem.

— A nie możecie skręcić? — dopytywał się ze złością. — Na jakąkolwiek orbitę...

— Nie, już to wyjaśniałem.

— To co pan proponuje, kapitanie?

— O to właśnie pytam pana.

Z głośnika dobiegły odgłosy dyskusji, przerywane trzaskami wyładowań statycznych. Światła zamigotały i odbiór zaczął zamierać. Rajcik, gorączkowo regulując, zdołał przywrócić połączenie.

— Kapitanie — powiedział urzędnik na Marsie — nie mamy żadnego pomysłu. Gdyby pan mógł wejść na jakąś orbitę...

— Nie mogę!

— W tych okolicznościach może pan próbować wszystkiego. Wszystkiego, kapitanie!

Somers jęknął.

— Proszę posłuchać, przyszła mi do głowy tylko jedna możliwość. Wyskoczymy w skafandrach tak blisko Marsa, jak to możliwe. Połączymy się liną i zabierzemy przenośne radio. Nie będzie miało zbyt dużego zasięgu, ale będziecie znali naszą przybliżoną pozycję. Wszystko można wyliczyć dość dokładnie. Te skafandry mają zapas powietrza na dwanaście godzin. To jedyna szansa.


Po tamtej stronie znów doszło do bezładnej dyskusji.

— Przykro mi, kapitanie — powiedział w końcu urzędnik.

— Co? Mówię panu, to jedyna szansa!

— Kapitanie, jedyny statek w tej chwili na Marsie to Diana. Właśnie naprawiają jej silniki.

— Kiedy będzie mogła polecieć?

— Nie wcześniej niż za trzy tygodnie. A statek z Ziemi nie zdąży. Kapitanie, też chciałbym, żeby udało się nam coś wymyślić. Ale jedyne, co możemy zasugerować...

Odbiór urwał się nagle.

Rajcik zaklął z frustracji i zabrał się do regulacji radia. Watkins przygryzał wąsy. Somers patrzył w iluminator, wyglądając bezwiednie na zewnątrz. Gwiazdy, ich przeznaczenie, były niemożliwie odległe.

Znów rozległy się trzaski statyczne, tym razem bardzo słabe.

— Nic więcej nie mogę złapać — oświadczył Rajcik. — Parszywy odbiór... Co on chciał powiedzieć?

— Cokolwiek to było — powiedział Watkins — on sam w to nie wierzy.

— A jakie to ma znaczenie? — zdenerwował się Rajcik. — Moglibyśmy coś robić.

Znów rozległ się głos urzędnika, słaby szept poprzez przestrzeń.

— Słyszycie mnie... sugestia...

Przy maksymalnym wzmocnieniu głos zanikł, a potem powrócił.

— To tylko sugestia... mało prawdopodobne... spróbujcie... kalkulator... spróbujcie...

Głos ucichł. A potem zanikły nawet trzaski statyczne.

— No i tyle — powiedział Rajcik. — Kalkulator? Chyba ma na myśli komputer Fahrensena w naszej ładowni?

— Wiem, o co mu chodziło — powiedział kapitan Somers. — Ten komputer to bardzo zaawansowana konstrukcja. Nikt nie wie, jakie są jego potencjalne możliwości. On sugerował, że powinniśmy przedstawić nasz problem maszynie.

— To śmieszne — prychnął Watkins. — Ten problem nie ma rozwiązania.

— Tak się wydaje — zgodził się Somers — ale wielkie komputery rozwiązywały już inne problemy uważane za nierozwiązywalne. Nic nie stracimy próbując.

— Nic nie stracimy — przyznał Rajcik. — Przynajmniej tak długo, jak długo nie będziemy pokładali w tym zbyt dużych nadziei.

— Ma pan rację. Nie powinniśmy pokładać w tym zbyt dużych nadziei. Panie Watkins, wydaje mi się, że to jest pana działka.

— Och, a gdzie tu sens? — zapytał Watkins. — Mówicie, żeby nie pokładać nadziei, ale obaj, tak czy owak, macie nadzieję. Wydaje się wam, że wielki elektronowy bóg ocali wam życie. No cóż, czeka was zawód!

— Musimy spróbować — powiedział Somers.

— Nie musimy! Nie dam mu satysfakcji pognębienia nas!

Popatrzyli na niego z czystym zdumieniem.

— Chce pan powiedzieć, że maszyny myślą? — spytał Rajcik.

— Oczywiście — powiedział Watkins. — Bo myślą. Nie, nie zwariowałem. Każdy inżynier powie wam, że skomplikowane maszyny mają własną osobowość. A wiecie, jaka to osobowość? Chłodna, wyobcowana, obojętna i nieczuła. Jedynym celem maszyny jest powstrzymywać aspiracje i przy każdym rozwiązanym problemie stwarzać dwa nowe. A wiecie dlaczego maszyny tak się zachowują?

— Zaczyna pan histeryzować — powiedział Somers.

— Nieprawda. Maszyny tak się zachowują, bo wiedzą, że są nienaturalnymi stworami w świecie natury. Pragną więc poddać się entropii i przestać istnieć. To jest mechaniczne życzenie śmierci.

— Nigdy w życiu nie słyszałem większych głupot — powiedział Somers. — Uruchomi pan ten komputer?

— Oczywiście. Jestem człowiekiem. Będę próbował. Chciałem tylko wam w pełni uświadomić, że nie ma nadziei — powiedział Watkins i poszedł do ładowni.


Gdy wyszedł, Rajcik się uśmiechnął i potrząsnął głową.

— Powinniśmy go przypilnować — powiedział.

— Nie ma potrzeby — zaoponował Somers.

— Być może, być może. — Rajcik ściągnął wargi w zadumie. — On chce się uwolnić od odpowiedzialności za tę sytuację, zrzucając winę na osobowość maszyny. Ale to, że tu jesteśmy, jest jego winą. Mechanik jest odpowiedzialny za cały sprzęt.

— Nie mogę uwierzyć, że może go pan obwiniać tak bezkrytycznie — oburzył się Somers.

— Oczywiście, że mogę — powiedział Rajcik. — Chociaż osobiście jest mi wszystko jedno. To jest równie dobry sposób, żeby umrzeć, jak każdy inny. A nawet lepszy.

Kapitan Somers otarł pot z czoła. Ponownie naszło go przekonanie, że problem – prawdziwy problem – to wydostać się z tego gorącego, śmierdzącego i nieruchomego pudełka.

— Śmierć w kosmosie to, w pewien sposób, pociągająca idea. Wyobraża pan sobie, cały kosmolot jest pańskim grobowcem! I do tego duże urozmaicenie w sposobach umierania. Pragnienie i głód wykluczam, jako pozbawione fantazji. Ale są inne możliwości: gorąco, zimno, implozja, eksplozja...

— Co za makabryczne dywagacje... — powiedział Somers.

— Taki już jestem makabryczny facet — odpowiedział beztrosko Rajcik. — Ale przynajmniej nie obwiniam rzeczy martwych, jak Watkins. Nie pozwalam sobie również na luksus bycia w szoku, jak pan. — Spojrzał się wprost na Somersa. — To pana pierwszy prawdziwy wypadek, kapitanie?

— Być może — odpowiedział niejasno Somers.

— I reaguje pan na to jak ogłuszony wół — stwierdził Rajcik. — Niech się pan obudzi, kapitanie! Jeśli nie może pan żyć radośnie, to niech pan przynajmniej poszuka przyjemności w umieraniu.

— Niech pan się zamknie — powiedział Somers bez złości. — Dlaczego nie poczyta pan sobie czy co?

— Przeczytałem już wszystko na pokładzie. Jedyna rozrywka jaka mi pozostała, to analiza pańskiego charakteru.

Do kabiny powrócił Watkins.

— W porządku. Uruchomiłem waszego elektronowego boga. Czy ktoś ma ochotę złożyć przed nim ofiarę całopalną?

— Zadał mu pan problem?

— Jeszcze nie. Zdecydowałem, że trzeba to uzgodnić z najwyższym kapłanem. Czego więc mam zażądać od demona, panie?

— Przekaż mu wszystkie dane, jakie posiadamy — powiedział Somers. — Paliwo, tlen, woda, żywność i te rzeczy. Potem powiedz, że chcemy powrócić na Ziemię. Żywi — dodał.

— Spodoba mu się — powiedział Watkins. — Sprawi mu ogromną przyjemność odrzucenie naszego problemu jako nierozwiązywalnego. Albo jeszcze lepiej z powodu niewystarczających danych. W ten sposób będzie mógł stwierdzić, że rozwiązanie istnieje, ale dla nas jest nieosiągalne. Będzie mógł podsycać naszą nadzieję.

Somers i Rajcik poszli za nim do ładowni. Komputer, już uruchomiony, szumiał cicho. Światła połyskiwały miękko na jego panelach; niebieskie, białe, czerwone.

Watkins wcisnął guzik i nastawił tarcze na piętnaście minut, po czym odsunął się.

— Obserwujcie czerwone światełko u góry — powiedział. — Jak się zapali, to znaczy, że problem został odrzucony.

— Przestań pan — ostrzegł go ostro Rajcik.

Watkins roześmiał się.

— Czyżby był pan przesądny?

— Przynajmniej nie jestem niekompetentny — odpowiedział Rajcik, uśmiechając się.

— Możecie się uspokoić? — przerwał im Somers.

Obaj natychmiast odwrócili się w jego kierunku.

— No proszę — powiedział Rajcik — śpiący się przebudził.

— Ale nie całkiem — dodał chichocząc Watkins.

Somers poczuł nagle, że jeżeli śmierć albo ratunek nie nadejdzie szybko, to się wzajemnie pozabijają albo doprowadzą do obłędu.

— Zobaczcie — wykrzyknął Rajcik.


Na panelu komputera zabłysło zielone światełko.

— To musi być błąd — powiedział Watkins. — Zielony oznacza, że problem jest rozwiązywalny w zakresie określonym założeniami.

— Rozwiązywalny! — powiedział Rajcik.

— Ale to niemożliwe — argumentował Watkins. — On z nas kpi, łudzi nas...

— Nie wierz pan w bzdury — zadrwił Rajcik. — Kiedy przedstawi rozwiązanie?

— Już to robi. — Watkins pokazał na papierową taśmę wysuwającą się ze szczeliny w obudowie komputera. — Ale w tym musi być jakiś błąd!

Obserwowali, jak taśma milimetr po milimetrze wysuwa się na zewnątrz. Komputer szumiał, lampki błyskały zielenią. Nagle szum ucichł. Zielone światełka błysnęły jeszcze raz i zgasły.

— Co się stało? — zapragnął wiedzieć Rajcik.

— Skończył — odpowiedział Watkins.

— Weź pan to i czytaj!

— Sam pan czytaj. Chyba nie żąda pan, żebym ja też się w to bawił?

Rajcik roześmiał się nerwowo i zatarł ręce, ale nie ruszył się z miejsca. Obaj odwrócili się do Somersa.

— Kapitanie, to pan jest za to odpowiedzialny.

— No, dalej, kapitanie!

Somers spojrzał z nienawiścią na mechanika i nawigatora. On jest odpowiedzialny... jest odpowiedzialny za wszystko. Czy już nigdy nie pozostawią go w spokoju?

Podszedł do maszyny i oderwał taśmę. Przeczytał powoli, z namysłem.

— Co on napisał, panie kapitanie? — zapytał Rajcik.

— I co... jest to możliwe? — ponaglił Watkins.

— O, tak — odpowiedział Somers. — To jest możliwe. — Roześmiał się i rozejrzał po nagrzanym, śmierdzącym, ciasnym pomieszczeniu ze szczelnie zamkniętymi oknami i drzwiami.

— Ale jak? — krzyknął Rajcik.

— Wyliczył pan, panie Rajcik, że powrót do Układu Słonecznego zajmie nam kilka tysięcy lat? No cóż, komputer zgadza się z panem. Dokładnie dwa tysiące trzysta lat. W tej sytuacji komputer opracował dla nas odpowiednie serum długowieczności.

— Dwa tysiące trzysta lat — wymruczał Rajcik. — To chyba będziemy hibernować lub coś w tym stylu.

— Nie, wcale nie — oznajmił spokojnie Somers. — To serum radzi sobie, przy okazji, całkiem dobrze również z potrzebą snu. Będziemy cały czas świadomi i będziemy mogli pilnować się nawzajem.


Trzech mężczyzn popatrzyło na siebie, na przesiąknięte smrodem potu i rozgrzanego metalu, znajome aż do obrzydzenia, pomieszczenie, na uszczelnione drzwi i na niezmienny obraz gwiazd widniejący za iluminatorami.

— Tak, to właśnie jest to, co one robią — powiedział Watkins.

Przełożył Ireneusz Dybczyński

Ilustracja WEISS


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)