„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Czy jedna tysięczna procenta od sprzedaży to dużo. Jeśli wziąć pod uwagę polski rynek wydawniczy, to takie tantiemy oscylowałyby wokół zera. Ale gdyby rynek obejmował całą galaktykę... Perypetie bohatera z fiskusem, natomiast, kojarzą mi się z sytuacją w PRL-u. Zdaje się, że podobną przygodę miał Dick z powodu niewymienialności złotówki.
Opowiadanie było publikowane w magazynie „Analog Science Fact & Fiction” w październiku 1963 r. pod pseudonimem Seaton McKettrig.
Dokładnie trzy minuty po wyjściu Galakta do mieszkania profesora Johna Hamisha McLeoda, Ph.D., Sc.D., wtargnął odział agentów UBŚ.
Słysząc dzwonek, McLeod otworzył drzwi, po czym musiał się cofnąć pod naporem ośmiu mężczyzn tłoczących się za nimi. Ten z przodu błysnął mu fantazyjnie ozdobioną legitymacją i powiedział:
— Unijne Biuro Śledcze. Pan jest profesorem Mac-Lee-Oddem.
To nie było pytanie.
— Nie — odpowiedział zimno McLeod. — Nie jestem. Nigdy nie słyszałem tego nazwiska. — Czekał chwilę, podczas gdy człowiek z UBŚ mrugał oczami, po czym dodał: — Ale jeśli szuka pan profesora Muh-Clouda, to ja.
Zawsze irytowali go ludzie źle wymawiający jego nazwisko, a tym razem było to niewybaczalne.
— W porządku, profesorze McLeod — powiedział agent UBŚ, wymawiając teraz już poprawnie. — Jak pan chce. Ma pan coś przeciwko temu, żeby odpowiedzieć na kilka pytań?
McLeod przyglądał mu się przez pół sekundy. Ośmiu mężczyzn, wszyscy około trzydziestki, u szczytu swoich fizycznych możliwości. On był piętnaście lat starszy od najstarszego z nich i ograniczał swoje ćwiczenia – cytując Chaunceya Depew – do „noszenia trumny przyjaciół, którzy ćwiczyli”. Nie żeby był w kiepskim stanie, ale z pewnością nie dałby rady przeciwstawić się ośmiu takim osiłkom.
— Proszę wejść — powiedział spokojnie, machnąwszy ręką w stronę mieszkania.
Sześciu z nich weszło. Dwaj zostali na zewnątrz, w korytarzu.
Pięciu z szóstki zachowało pozycje stojące. Przywódca usiadł na zaoferowanym mu krześle.
— To jakie ma pan pytania, panie Jackson? — zapytał McLeod.
Jackson sprawiał wrażenie nieco zaskoczonego, jakby nie zdarzało mu się spotykać ludzi potrafiących przeczytać jego nazwisko w tym krótkim czasie, gdy pokazywał im swoją legitymację. Wrażenie to zaraz ustąpiło.
— Panie profesorze — powiedział — chcielibyśmy wiedzieć, na jakie tematy rozmawiał pan z Galaktem, który przed chwilą opuścił pana mieszkanie.
McLeod pozwolił sobie usiąść wygodnie.
— Pozwoli pan, panie Jackson, że zadam panu dwa pytania. Po pierwsze: Gdzie tu, do diabła, jest pański interes? A po drugie: Po co pan pyta, jeśli już pan wie?
Ponownie cień przeleciał po twarzy Jacksona.
— Panie profesorze, naszym zadaniem jest zapewnić byt rasie ludzkiej. Pańska... hm... współpraca jest pożądana.
— Żeby poprosić mnie o współpracę, nie musi pan tu wpadać ze zbrojnym oddziałem — powiedział McLeod. — Co pan chce wiedzieć?
Jackson wyjął z kieszeni notatnik.
— No dobrze. Na początek, panie profesorze, przypomnijmy sobie pewne fakty — powiedział, kartkując notes. — Po raz pierwszy zetknął się pan z Galaktami cztery lata temu, 12 stycznia 1990 roku. Zgadza się?
McLeod, który wyjął z pudełka papierosa i właśnie go przypalał, znieruchomiał nagle i spojrzał na Jacksona tak, jakby tamten był płodem o dwu głowach.
— Tak, panie Jackson, zgadza się — powiedział powoli, jak gdyby zwracał się do kompletnego debila. — A stolicą Kaliforni jest Sacramento. Ma pan więcej pytań na temat powszechnie znanych faktów? Chciałby pan może wiedzieć, kiedy zaczęła się wojna z 1812 roku, albo kto jest pochowany w Mauzoleum Granta?
Mięśnie Jacksona naprężyły się, a potem poluzowały.
— Po co ten sarkazm, panie profesorze? Niech pan odpowie na pytanie. — Spojrzał do notesu. — Według zapisów, został pan, jako zoolog, poproszony o towarzyszenie ładunkowi zwierząt na planetę nazywającą się... hm... Gelakin. Zrobił pan to. Wrócił pan po osiemnastu miesiącach. Zgadza się?
— O ile wiem, to tak — przyznał z ironią McLeod. — A data najazdu Normanów to 1066 rok naszej ery.
Jackson zacisnął nagle pięści i zamknął oczy.
— Mac. Loud. Przestań. — Było widać, że powstrzymuje się z całej siły. — Panie profesorze — powiedział, otwierając oczy — są powody, dla których te pytania są zadawane. Bardzo ważkie powody. Pozwoli mi pan skończyć?
McLeod przypalił papierosa. Zamknął zapalniczkę i schował do kieszeni.
— Być może — powiedział spokojnie — ale chcę najpierw złożyć oświadczenie?
Jackson wziął głęboki wdech, przytrzymał przez chwilę powietrze i powoli wypuścił.
— Proszę — powiedział.
— Dziękuję. — W głosie McLeoda nie było słychać tym razem ironii, lecz cierpliwość. — Po pierwsze – żeby było jasne – oświadczam, że pańskie przybycie tutaj i żądanie informacji bez wyjaśnienia uważam za impertynencję. Nie, Jackson, niech pan nic nie mówi. Powiedział pan, że mogę złożyć oświadczenie. Dziękuję. Po drugie: zaznaczam, że doskonale wiem, po co są te wszystkie pytania.
Nie, nie, spokojnie panie Jackson. Nie wierzy pan? No cóż. Idźmy więc dalej.
Dwunastego stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku pewni obywatele Cywilizacji Galaktycznej zaproponowali mi pracę. Ci obywatele Cywilizacji Galaktycznej chcieli przewieść ładunek ziemskich zwierząt na Gelakin, swoją planetę. Nie wiedzieli prawie nic na temat opieki i żywienia ziemskich zwierząt. Potrzebowali specjalisty. Powinni zatrudnić prawdziwego specjalistę – na przykład kogoś z pracowników ZOO w Bronxie. Nie zrobili tego; chcieli zoologa. A ponieważ szukali kogoś tutaj, w Ameryce, byłem jednym z kandydatów. Tę pracę mógł podjąć każdy z siedmiu kandydatów, ale wybrano mnie.
I tak pojechałem, stając się pierwszym Ziemianinem, który opuścił Układ Słoneczny.
Opiekowałem się zwierzętami. Uczyłem Galaktów, którzy tam ze mną byli, jak je doglądać i karmić. Robiłem to, za co mi płacono i to była ciężka praca. Nikt z nich nie miał pojęcia jak doglądać i karmić słonie, konie, żyrafy, koty, psy, orły i inne z setek ziemskich form życia na pokładzie tego statku.
Wszystko za wyraźną zgodą Rządu Ziemskiej Unii Planetarnej.
Na Ziemię powróciłem siedemnastego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego.
Natychmiast zostałem zabrany do Kwatery Głównej UBŚ i poddany rygorystycznemu przesłuchaniu. Następnie poddano mnie dalszemu przesłuchaniu po podłączeniu do polielectroencefalografu. Potem zadawano mi w kółko te same pytania, poddając mnie wpływowi różnych leków – osobno i w zestawach. W wyniku tego stwierdzono, że nie kłamię ani nie byłem podany temu, co się popularnie nazywa „praniem mózgu”. Moja pamięć była doskonała i pełna.
Nie znałem i wciąż nie znam położenia planety Gelakin. Galakci nie ukrywali przede mną tej informacji; ja po prostu nie znałem używanej do tego terminologii. Wszystko, co mogę na ten temat powiedzieć – i co mogłem też wówczas – to to, że Gelakin leży około 3,5 kiloparseka od Słońca w kierunku, mniej więcej, Strzelca.
— I nie wie pan na ten temat nic więcej niż wtedy? — szybko i nagle wtrącił Jackson.
— To właśnie powiedziałem — warknął McLeod. — I to właśnie mam na myśli. Niech pan pozwoli mi skończyć.
Za pracę zapłacono mi solidnie w galaktycznej walucie. Oni używają angielskiego słowa „kredyt”, ale nie jestem pewien, czy po angielsku to słowo znaczy to samo, co u nich. W każdym razie moje wynagrodzenie, jeśli użyć tego terminu, zostało skonfiskowane przez Rząd Ziemi; otrzymałem ekwiwalent w amerykańskich dolarach... po odliczeniu osiemdziesięciu procent podatku dochodowego. Zostało mi to, co bym zarobił, nigdzie nie wyjeżdżając i pobierając pensję z Uniwersytetu Columbia oraz Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej.
Proszę, panie Jackson. Jeszcze chwila.
Postanowiłem napisać książkę, żeby trochę zdyskontować tę podróż. „Międzygwiezdna arka” była spopularyzowanym sprawozdaniem z podróży, które przyniosło mi ładny kawałek grosza, jako że każdy w miarę wykształcony człowiek na Ziemi jest ciekawy Galaktów. Ta książka zawiera wszystko, co wiem o tej podróży i o ludziach. Jest publicznie dostępna. I dlatego odmawiam odpowiedzi na wszelkie głupie pytania... a co za tym idzie, odmawiam również dalszych odpowiedzi na pytania, na które już pan zna odpowiedź. Nie jestem uparty; po prostu jestem już chory i zmęczony całą tą sprawą.
W rzeczywistości rozgłos – jaki mu przyniosła ta podróż i książka o niej – nie sprawiał McLeodowi szczególnej przyjemności. Nigdy nie zależało mu specjalnie na sławie, chociaż gdyby to było wynikiem jego osiągnięć na polu zoologii i nauk pokrewnych, zaakceptowałby to brzemię. Gdyby jego „Ekologia regionów polarnych Marsa” przyciągnęła setną część tego zainteresowania i została sprzedana w setnej części tego, co „Międzygwiezdna arka”, byłby rzeczywiście usatysfakcjonowany. Ale w obecnej sytuacji cała ta sprawa była jedynie uciążliwa.
Jackson zajrzał do notesu, jakby oczekiwał tam znaleźć odpowiedzi zamiast pytań.
— No dobrze, panie profesorze — powiedział, podnosząc głowę i spoglądając na McLeoda — a co z tą dzisiejszą konferencją? To nie jest publicznie udostępnione.
— Technicznie rzecz biorąc, to nie jest pański interes — odpowiedział McLeod zmęczonym głosem. — A skoro ma pan całą tę rozmowę na taśmie, nie widzę celu tego pytania. Doskonale wiem, że podsłuchujecie rozmowy w moim mieszkaniu.
Jackson ściągnął wargi i spojrzał na jednego z agentów, który uniósł lekko brwi.
Mimo że nie było to ich intencją, McLeod zrozumiał. Jego mieszkanie było zapluskwione, to fakt, ale Galakt zdołał jakoś zabezpieczyć się przed działaniem ich urządzeń. Nic dziwnego, że byli tacy zdenerwowani.
Po raz pierwszy tego popołudnia uśmiechnął się, zadowolony z siebie i otoczenia. Postanowił jednak powiedzieć im wszystko dobrowolnie, zanim postraszą go „Ustawą o bezpieczeństwie planety”. Wiedział, że groźby mogą go wyprowadzić z równowagi, a wtedy powie coś, co wpędzi go w prawdziwe kłopoty.
Nie miał jednak nic przeciwko temu, żeby podręczyć trochę Jacksona, choć przesadzić byłoby głupotą.
— Z drugiej strony — kontynuował, więc, nie robiąc przerwy — jak już pan sam powiedział, nie są to sprawy publicznie dostępne, zatem chętnie odpowiem na każde pytanie.
— Proszę tak ogólnie streścić temat rozmowy — powiedział Jackson. — Gdy będę miał pytania, to... hm... zadam je w odpowiednim czasie.
Starając się najlepiej jak potrafi, McLeod przedstawił jasny obraz tego, czego chciał od niego Galakt. Niewiele tu było do ukrycia. Galakt był członkiem rasy, której McLeod nigdy wcześniej nie spotkał, czerwonoskórym humanoidem – czerwonym jak wóz strażacki, a nie amerykański Indianin – z dość miłą twarzą, jeśli go porównać do raczej krokodylich rysów Galaktycznego Rezydenta. Przedstawił się za pomocą raczej niewymawialnego imienia, po czym wyjaśnił, że ponieważ imię to w jednym ze starożytnych języków ich planety znaczy „łagodny” lub „litościwy”, byłoby całkowicie w porządku, gdyby McLeod nazywał go „Clement”. Po kilku minutach było to już „Clem” i „Mac”.
McLeod zauważył, że Jackson nie całkiem mu wierzy. Galakci, obojętnie jakiej rasy, byli powściągliwi, uprzejmi i czasem irytująco protekcjonalni, ale nigdy się nie spoufalali. Na to, co sobie myśli Jackson, McLeod nic nie mógł poradzić, najważniejsze jednak, że była to prawda.
To czego chciał Clem, było proste. Clem – mówiąc wprost – był agentem literackim. Oczywiście galaktyczny system publikacji książek nie przypominał w niczym systemu ziemskiego; Clem pobierał swoją prowizję od wydawcy, a nie od autora, ale był uważany za przedstawiciela autora, a nie wydawcy. McLeod nie bardzo rozumiał, jak taki system działa, ale przeszedł nad tym do porządku dziennego. Było tyle rzeczy u Galaktów, których nie rozumiał.
Clem chciał jedynie być agentem McLeoda przy publikacji „Międzygwiezdnej arki”.
— I co mu pan powiedział? — zapytał Jackson.
— Że się zastanowię.
Jackson pochylił się.
— Ile panu zaoferował? — zapytał skwapliwie.
— Niewiele — odparł McLeod. — Dlatego powiedziałem, że się zastanowię. Powiedział, że biorąc pod uwagę wysokie koszty transportu, dystrybucji, tłumaczenia i tym podobne, nie może zaoferować większych tantiem niż jedna tysięczna procenta.
Jackson zamrugał oczami.
— Jedna... co?
— Jedna tysięczna procenta. Jeśli sprzedadzą sto tysięcy egzemplarzy po jednym kredycie za sztukę, to przyślą mi ładny, lukratywny czek na jednego wszawego kredyta.
Jackson skrzywił się.
— Oszukują pana.
— Clem powiedział, że to standardowa stawka za pierwszą książkę.
Jackson potrząsnął głową.
— Tylko dlatego, że nie mamy statków międzygwiezdnych i jesteśmy ograniczeni do naszego układu słonecznego, traktują nas jak tępych dzikusów. Oszukują pana strasznie i bezczelnie.
— Być może — zgodził się McLeod. — Ale gdyby rzeczywiście chcieli mnie oszukać, to mogli po prostu spiracić tę książkę. Nie miałbym żadnej możliwości cokolwiek zrobić.
— Taa. Ale żeby utrzymać swoją fasadę wysokiej etyki, rzucają nam ochłap. I musimy brać to, co dają. Oczywiście, weźmie to pan? — zabrzmiało to bardziej jak rozkaz niż pytanie.
— Powiedziałem mu, że się zastanowię — odparł McLeod.
Jackson wstał.
— Profesorze McLeod, rasa ludzka potrzebuje każdego galaktycznego kredyta, na którym może położyć rękę. Naszym obowiązkiem jest przyjąć tę ofertę, bez względu na to, jaka jest kiepska. Nie mamy żadnego wyboru. Galaktyczny kredyt jest wart dziesięć amerykańskich dolarów, cztery funty brytyjskie lub czterdzieści radzieckich rubli. Jak sprzeda pan sto tysięcy egzemplarzy swojej książki, zarobi pan na obiad w całkiem dobrej restauracji, a Ziemia będzie miała w skarbcu jeden galaktyczny kredyt więcej. A jeśli pan nie sprzeda, to i tak nic pan nie traci.
— Też tak myślę — odpowiedział powoli McLeod. Wiedział, że Rząd może zmusić go do przyjęcia oferty. „Ustawa o bezpieczeństwie planety” dawała Rządowi szerokie uprawnienia – bardzo szerokie.
— No cóż, dalej to już nie moja sprawa — powiedział Jackson. — Chciałem tylko wiedzieć, o co chodziło. Skontaktujemy się z panem, panie profesorze.
— Nie wątpię — odparł McLeod.
Sześciu mężczyzn wymaszerowało za drzwi.
* * *
Zostawszy sam, McLeod zamyślił się, wpatrzony w ścianę.
Ziemia potrzebowała każdego galaktycznego kredyta, jakiego mogła zdobyć, to było pewne. Problem polegał na zdobyciu go.
Ziemia nie miała zupełnie niczego, czego pragnęliby Galakci. No cóż, być może całkiem zupełnie to nie, ale na tyle, że nie robiło to różnicy. Z pewnością nie było żadnych podstaw do handlu. Na ile Galakci byli zainteresowani, Ziemia była dla nich niewielką zaściankową planetą bez wartości. Nic, co mogło być na niej wytworzone, nie miało dla Galaktów użyteczności. Nic, co rosło na Ziemi, nie miało wartości handlowej. Próbki zwierząt i roślin zabrali w celach naukowych, ale wartości gospodarczej w nich nie było. Gdy zabrano zwierzęta, Rząd dorzucił kilka kredytów do swojej skąpej kolekcji, ale nie było tego wiele.
McLeod pomyślał o krajowcach z Nowej Gwinei i stwierdził, że na galaktyczną skalę Ziemia zajmuje podobną pozycję w Galaktyce. Z tym, że na Nowej Gwinei było przynajmniej złoto. Galakci nie byli zainteresowani ziemskimi minerałami; pierwiastki były znacznie łatwiej dostępne w pasach asteroid, które wydawały się znajdować w prawie każdym układzie planetarnym.
Galakci nie byli również w ogóle zainteresowani szerzeniem cywilizacji na barbarzyńskiej Ziemi. Nie mieli misjonarzy krzewiących nowe religie ani żadnych uszczęśliwiaczy „podnoszących poziom kultury tubylców”. Nie mieli żadnych dotacji dla nikogo. Jeśli Ziemianin chciał coś od nich, warunek był jeden: forsa na stół. Zdolność kredytowa Ziemi w rankingu galaktycznego odpowiednika Dun & Bradstreet wynosiła potrójne Z – zero.
Statek Galaktów, jakby to powiedzieć, natknął się na Ziemię piętnaście lat temu. Podobnie jak angielscy eksploratorzy w osiemnastym i dziewiętnastym wieku Galakci wydawali się poczuwać do obowiązku zainstalowania swoich ludzi na nowo odkrytej planecie, nie byli jednak w ogóle zainteresowani kolonizacją ani przejmowaniem rządów na Ziemi. Galaktyczny Rezydent w żadnym znaczeniu nie był gubernatorem i z trudem można było go określić jako ambasadora. On i jego personel – niewielki, trzymany raczej dla towarzystwa niż dla jakichś prac – żyli sobie spokojnie w rezydencji wybudowanej na Hawajach. Nikt nie wiedział, co robili i nie wydawało się rozsądnym o to pytać.
Pierwszy Galaktyczny Rezydent został zastrzelony przez jakiegoś religijnego świra. Nie minęło dwadzieścia cztery godziny, gdy Kosmiczna Flota Galaktów – o ile można tak to nazwać – zgłosiła się po ciało. Nie było żadnych oskarżeń ani odwetu. Przybyli, „bardziej w smutku niż w złości”, zabrać ciało. Przybyli statkiem, kulą o średnicy trzech kilometrów dobrze widoczną gołym okiem na długo, zanim weszła w atmosferę. Rakiety z głowicami termojądrowymi, które wysłano mu naprzeciw, wybuchły na długo przed dotarciem do celu i nikt później, ani Galakci ani Ziemianie, już nigdy o nich nie wspominał. To była najbardziej przerażająca demonstracja siły, jaką widziano na Ziemi, a Galakci nikogo nawet nie postraszyli. Po prostu przybyli zabrać ciało.
Nie trzeba chyba mówić, że istniało znikome zagrożenie, że będą kiedykolwiek musieli ten pokaz powtórzyć.
Ziemskie rządy narodowe w pośpiechu przekształciły się w Ziemską Unię Planetarną. Niestabilna początkowo, z czasem umocniła się i nabrała siły. Pierwszą rzeczą, którą postanowił uczynić Rząd Unii, było wysłanie ambasadora do Rządu Galaktycznego. Galaktyczny Rezydent uprzejmie wyjaśnił, że ich koncepcja rządu różni się od naszej, że nie ma w niej miejsca na ambasadorów i, tak w ogóle, to nie ma stolicy, do której można by było go wysłać. Natomiast, gdyby Ziemia chciała wysłać obserwatora jakiegoś rodzaju...
Ziemia chciała.
Dobrze. Taryfa biletowa dla pasażerów zostanie przygotowana; naturalnie, nie ma regularnych rejsów statków pasażerskich na Ziemię i w przewidywalnej przyszłości nie będzie, ale niewątpliwie można statek wyczarterować. To wypadło by dość drogo, ale...
Gdyby dzikus z Nowej Gwinei chciał polecieć liniami Qantas, to ile by kosztował bilet, gdyby chciał zapłacić muszelkami cowrie?
O ile McLeod się orientował, jego książka była pierwszą rzeczą, wyprodukowaną na Ziemi, którą Galakci byli, choćby pobieżnie, zainteresowani. Miał większe mniemanie o etyce Galaktów niż Jackson, niemniej tantiemy w wysokości jednej tysięcznej procenta wydawały mu się całkiem niewielkie. I w żaden sposób nie mógł zrozumieć, dlaczego jego książka wzbudziła zainteresowanie Galaktów. Clem powiedział McLeodowi, że pozwala to Galaktom zobaczyć, jak rzeczy wyglądają w oczach Ziemianina, ale wydawało się to dość słabym wyjaśnieniem.
Niemniej McLeod wiedział, że powinien przyjąć ofertę Clema.
* * *
Osiem miesięcy później przybył statek z galaktycznymi turystami. Przez chwilę wyglądało na to, że problemy Ziemian z galaktycznymi kredytami zostały rozwiązane. Turystyka była zawsze dobrą metodą wyciągania pieniędzy od innych krajów – zwłaszcza gdy czyjś kraj jest odpowiednio malowniczy. Turyści zawsze mają pieniądze, zgadza się? I wydają je bez oporu, prawda?
Nie.
Nie w tym przypadku.
Ziemia nie miała niczego, co by można było sprzedać turystom.
Słyszeliście kiedyś o czymś takim jak „balut”? Melanezyjczycy z południowego Pacyfiku uważają to za przysmak. Bierzesz zapłodnione kacze jajo i zagrzebujesz w ciepłym piasku. Po sześciu miesiącach2, gdy jest już delikatne i dojrzałe, wykopujesz je, obtłukujesz górę skorupki tak jak u jajka gotowanego na miękko i zjadasz. Potem wydłubujesz pióra z pomiędzy zębów. Balut.
Teraz już wiecie jakie wrażenie na Galaktach robią największe przysmaki Ziemskich restauracji.
Ziemia była po prostu trochę zbyt malownicza. Turyści zachwycali się widokami, ale żywili się na pokładach swoich statków, które ewidentnie były czymś na kształt karaibskich wycieczkowców. I niczego nie kupowali. Jedynie oglądali.
I śmieli się.
I oczywiście wszyscy chcieli się spotkać z profesorem Johnem Hamishem McLeodem.
Kiedy wyciekające informacje zostały w pełni zrozumiane, natychmiast pojawiła się reakcja.
Artykuł redakcyjny w „Prawdzie”:
Głupia książka napisana przez Amerykanina J.H. McLeoda zrobiła z Ziemi pośmiewisko na całą Galaktykę. Jego niezdolność do zrozumienia głębszych niuansów galaktycznego socjalizmu sprawiła, że wszyscy Ziemianie wyszli na głupków. Źle się stało, że do pracy, którą wykonał McLeod, nie wybrano kompetentnego rosyjskiego zoologa; odpowiednio wykształcony człowiek, rozumiejący siły historyczne dialektycznego materializmu zorientowałby się, że jakiekolwiek galaktyczne społeczeństwo musi z konieczności być krajem komunistycznym, i zinterpretowałby je jako takie. Ciasny burżuazyjny umysł McLeoda uniemożliwia każdemu Ziemianinowi pokazanie się z podniesioną głową w wolnym socjalistycznym społeczeństwie Galaktyki. Dopóki ta sprawa nie zostanie naprawiona...
Wiadomości z manczesterskiego „Guardiana”:
Profesor James H. McLeod, amerykański zoolog, którego książka wyraźnie wzbudziła ogromną wesołość w kręgach galaktycznych, przyznał dzisiaj, że zarówno Uniwersytet Columbia jak i Amerykańskie Muzeum Historii Naturalnej przyjęły jego rezygnację. Najnowsze oświadczenie rzecznika uniwersytetu, że profesor McLeod „splamił na zawsze honor ludzkości” jest uważane za przynajmniej częściową przyczynę jego odejścia. (Zobacz artykuł redakcyjny.)
Artykuł redakcyjny z tegoż „Guardiana”:
... Byłoby truizmem twierdzić, że uznanemu humoryście wystarczy jedynie powiedzieć: „podaj mi masło”, żeby wszyscy się zaśmiewali. Profesorowi McLeodowi daleko jednak do uznanego humorysty i wydaje się raczej być w położeniu średniowiecznego błazna, którego raczej wyśmiewano niż śmiano się z nim. W konsekwencji, wszyscy Ziemianie zostali uznani za błaznów...
Oświadczenie wygłoszone przez amerykańskiego senatora z Alabamy:
On zrobił z nas wszystkich durniów w oczach Galaktów i w tych niepewnych czasach w historii ludzkości, w mojej rozważnej opinii, takie postępowanie to zdrada ludzkiej rasy i Ziemi, które powinno być potraktowane tak, jak na to zasługuje!
Recenzja książki w Wiadomościach Literackich na Helvar III w Skupisku Bornis:
„Międzygwiezdna Arka. Galaktyka w oczach Ziemianina”, z oryginalnego języka przełożył Vonis Delf, 5.- kr. Ta niewielka tania książeczka jest jedną z najbardziej zabawnych wśród ostatnio wydanych publikacji rozrywkowych. Autor, niejaki John McLeod, jest członkiem rasy typu 3-7B zamieszkującej planetę na Zewnętrznych Obrzeżach... Jako przykład nieświadomego humoru tej książki przytoczymy tylko następujące fragmenty:
„Zaraz po starcie pokazano mi moją kwaterę. Kapitan Benarly przydzielił mi obszerną kabinę, niemal luksusowo wyposażoną. Łóżko było jednym z najwygodniejszych, na jakim zdarzyło mi się kiedykolwiek spać.”
Albo to:
„Członkowie załogi byli przyjacielscy i chętni do współpracy, zwłaszcza Nern Cronzel, lekarz okrętowy.”
Przewidujemy, że ta perełka będzie nas bawiła przez długi czas i będzie prawdziwą kurą znoszącą złote jajka dla swoich wydawców.
* * *
Wciąż mnie jeszcze nie powiesili, pomyślał McLeod. Siedział samotnie w mieszkaniu i rozmyślał o tym, jak mało do tego brakuje.
Jak jedna książka mogła wzbudzić tyle gniewu? McLeod zadawał sobie to pytanie, mimo że znał odpowiedź. To nie książka. Nikt, kto ją czytał dwa i pół roku temu, nie powiedziałby o niej niczego złego.
To w ogóle nie chodzi o książkę. Chodzi o reakcję Galaktów na tę książkę. Przy poczuciu niższości spowodowanej oficjalnym stosunkiem istot z gwiazd, homeryczny śmiech Galaktów stanowił dla ludzi zbyt wiele. Wystarczająco bolesne by było, gdyby do tego śmiechu przyczynił się jakiś Galakt. To, że stał za tym Ziemianin, czyniło go czymś znacznie gorszym. A gniew na Ziemianina wcale nie musiał być bezsilny.
Oczywiście nikt nie rozumiał, czemu ta książka tak bawiła Galaktów. Żart wykraczał poza ludzki rozum, co sprawiało, że ludzie byli jeszcze bardziej rozzłoszczeni.
Przypomniał sobie coś, co kiedyś czytał. Członek jakiejś prymitywnej kultury – afrykańskiej czy z południowego Pacyfiku, nie pamiętał już tego – był leczony w misyjnym szpitalu i tak opisywał swoje doświadczenia:
„Biały szaman nosi na głowie małe okrągłe lusterko, które chroni go, odbijając złe duchy.”
Czy ten dzikus zdawał sobie sprawę z tego, że jego spostrzeżenia są śmieszne? Nie. Nawet gdyby mu wyjaśniono, do czego lekarz używa tego lusterka.
I co dalej, zastanawiał się McLeod. Pracy nie ma, a rachunek bankowy topnieje. Jego zdolność kredytowa spadła do zera.
Usłyszał klucz obracający się w zamku. Drzwi stanęły otworem i do środka wtargnął Jackson wraz ze swoją drużyną agentów UBŚ.
— Hej! — krzyknął McLeod, podrywając się na nogi. — Co tu jest według was?
— Zamknij się McLeod — warknął Jackson. — Bierz płaszcz. Jesteś potrzebny w kwaterze głównej.
McLeod chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Nie miał nic do powiedzenia. Nikogo nie obchodziło, co zrobią z nim agenci UBŚ. Nikt nie zaprotestuje przeciw łamaniu jego praw. Gdyby wybili mu zęby, Jackson pewnie zostałby przedstawiony do odznaczenia.
Nie powiedział już ani słowa. Wykonywał polecenia. Wziął płaszcz, po czym zabrali go na dół i do wielkiego budynku nad East River, który kiedyś rozpoczął swoją karierę jako siedziba Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Tam wepchnięto go do biura i posadzono na krześle.
Ktoś podsunął mu papier.
— Podpisz!
— Co to jest? — zapytał McLeod, odzyskując głos.
— Potwierdzenie. Na dwa tysiące dolarów. Podpisz.
McLeod spojrzał na papier, a potem na tęgiego mężczyznę, który mu go podsunął.
— Pięćdziesiąt tysięcy galaktycznych kredytów? A za co?
— Przyszły tantiemy za twoją niedorzeczną książkę, komediancie. Rząd pobiera od tego dziewięćdziesiąt osiem procent podatku dochodowego. Podpisz!
McLeod odsunął papier od siebie.
— Nie. Nie podpiszę. Możecie skonfiskować moje pieniądze. Przypuszczam, że nie mogę was powstrzymać. Ale nie usankcjonuję tego prawnie, podpisując. Nie widzę nawet tych dwóch tysięcy dolarów, za które ma być to potwierdzenie.
Jackson, który stał za McLeodem, chwycił go za rękę i wykręcił.
— Podpisz! — Jego głos zabrzmiał w uszach McLeoda jak warknięcie.
Oczywiście w końcu podpisał.
* * *
— Jeszcze piwo, Mac? — zapytał barman, przyjaźnie się uśmiechając.
— Yhy. Dzięki Leo — McLeod popchnął ręką swój kufel na drugą stronę baru i niedbale podrapał się po brodzie. Nikt go w tej okolicy o nic nie wypytywał. Dwumiesięczna broda ukrywała mu twarz, a nazwisko McCaffery, które podał gospodyni, w naturalny sposób sugerowało, że ma irlandzkie pochodzenie.
Czekał. Swoje mieszkanie musiał opuścić, jako że nikt nie życzył sobie, żeby ten paskudny, taki owaki profesor McLeod kręcił się po okolicy. Poza tym kończyły mu się pieniądze. Nigdy nie zobaczył tych dwóch tysięcy. Dostanie je pan, gdy bank Galaktów zrealizuje pański czek, powiedzieli. Więc czekał.
Nie ukrywał się. Nie. Takiej możliwości nie było. UBŚ bez trudu go znajdzie, kiedy tylko zechce. Nie było takiego miejsca, w którym mógłby się dłużej ukrywać. Żeby na dłuższą metę ukryć się przed dobrze zorganizowaną organizacją policyjną, człowiek potrzebuje przyjaciół, a John Hamish McLeod przyjaciół nie miał. „Jack McCaffery” miał, gdyż był towarzyskim facetem, łatwo się zaprzyjaźniającym – gdy tego chciał. Ale nie miał złudzeń co do swoich nowych przyjaciół. Niech się tylko pojawi drobne podejrzenie, że stary kumpel Jack McCaffery to w rzeczywistości profesor McLeod, zabawa się skończy.
UBŚ, gdy zechce, znów go znajdzie. McLeod miał nadzieję, że stanie to się wkrótce, jako że zostało mu już tylko ostatnie sto dolarów.
Tak więc czekał i myślał o pięćdziesięciu tysiącach galaktycznych kredytów.
Arytmetyka była prosta, niemniej niosła ze sobą ogromną ilość informacji. Żeby dostać pięćdziesiąt tysięcy kredytów z tantiem wynoszących jedną tysięczną procenta od sprzedaży książki po pięć kredytów sztuka, trzeba sprzedać miliard egzemplarzy. I tyle!
5x✕10-5 = 5✕104
zatem: x = 109
McLeod narysował równanie końcem mokrego palca na blacie, a potem starł je szybko.
Miliard egzemplarzy w pierwszym roku. Powinien to przewidzieć. Powinien rozumieć.
Ile planet jest w Galaktyce?
Ile osób na każdej planecie?
Komunikacja, nawet przy szybkościach nadświetlnych, jest z konieczności dość wolna. Galaktyka jest zbyt wielka, żeby ją ogarnąć rozumem ludzkim – a nawet rozumem Galakta, jak podejrzewał McLeod.
Jak się publikuje książkę dla Galaktów, do rozpowszechnienia po całej Galaktyce? Jak długo trwa nasycanie rynku na jednej planecie? Jak długo trwa rozprowadzanie książki po wszystkich planetach? Ile osób na każdej planecie zdecyduje się kupić książkę dobrą? A przynajmniej interesującą.
McLeod nie wiedział, ale podejrzewał, że te liczby są ogromne. Był zoologiem, nie astronomem, ale czytał wystarczająco dużo o astronomii, żeby wiedzieć, iż szacunkowa ilość planet jedynie typu ziemskiego – według ostatnich teorii – sięga dziesiątek milionów, o ile nie setek milionów. Że...
Na stołku obok McLeoda usiadł mężczyzna i powiedział coś wystarczająco głośno i wystarczająco plugawie, żeby wytrącić zoologa z zamyślenia.
— Kopsnij browar, Leo — dodał ze złością.
— Jasne. Pete — odparł barman. — W czym problem?
— Turyści — warknął Pete. — Jaja sobie z nas robią, co my małpy w zoo! Zwaliła się horda. — Wlał whisky do gardła wyćwiczonym ruchem dłoni i walnął w blat. Leo dolał mu błyskawicznie. — Niech mnie szlag. Pół kredyta to kpina. — Rzucił na blat banknot pięciodolarowy, jakby był on czymś ubrudzony.
W barze jakoś dziwnie ucichło. Wszyscy słyszeli Pete'a. Poza tym wszyscy usłyszeli, że kolejny statek z grupą Galaktów wylądował i właśnie, w tej chwili, zwiedzają Nowy Jork. Niektórzy wiedzieli, że Pete jest odźwiernym w jednym z dużych hoteli w mieście.
McLeod słuchał, jak Pete opowiada o upokorzeniu jakie go spotkało, żeby mógł zarobić pół kredyta... wszawe pięć dolców.
McLeod zastanowił się. Turyści – słowo to nabrało nawet bardziej pejoratywnego charakteru niż kiedyś i obecnie stosowało się tylko do Galaktów – nie kupują niczego, ale za usługi dają napiwki, chyba że nie chcą lub nie potrzebują żadnych usług. Pete udzielał im niezbędnych informacji, gdzie można co znaleźć. Zazwyczaj grupa około piętnastu Galaktów wydawała na te napiwki pięć, sześć kredytów. Powiedzmy pół kredyta na osobę. Na takim wycieczkowcu było pewnie ze stu Galaktów. Co oznaczało pięćdziesiąt kredytów. Hm-m-m.
Nie potrzebowali nikogo do noszenia bagaży; nie potrzebowali nikogo do pomocy przy rejestracji w hotelu; nie potrzebowali żadnej pomocy tego rodzaju. Chcieli tylko oglądać. A za oglądanie nie płacili. Nie byli zainteresowani przedstawieniami na Broadwayu ani występami w nocnych klubach – a przynajmniej nie na tyle, żeby płacić za ich oglądanie. Ta akurat grupa chciała zobaczyć hotel. Włóczyli się po nim, zaglądając wszędzie i śmiejąc się do rozpuku na widok dywanu na podłodze, elektrycznej lampy i tym podobnych rzeczy. Ale kiedy zarząd hotelu napomknął, że za takie usługi, jak pozwolenie na oglądanie, będzie pobierana opłata, wetknęli pierwszemu z brzega pół kredyta i wyszli. Doszli do rogu Pięćdziesiątej-pierwszej i Madison, i rozglądali się tylko.
Pięćdziesiąt kredytów z całego statku. Trzy statki rocznie. Policzmy to, do diabła, na ich korzyść – niech będzie dziesięć statków rocznie. Pięćdziesiąt tysięcy w ziemskim skarbcu uzbiera się po stu latach.
McLeod uśmiechnął się.
I czekał.
* * *
W końcu po niego przyszli, wiedział, że przyjdą.
Ale przyszli dużo wcześniej, niż przewidywał. Dawał im przynajmniej sześć miesięcy, a przyszli pod koniec trzeciego.
Oczywiście, to był Jackson. To musiał być Jackson. Wszedł do taniego pokoju, wynajmowanego przez McLeoda, na czele swojej drużyny agentów.
Rzucił McLeodowi na łóżko dziwaczną kopertę.
— Jest dla pana list, panie humorysto. Niech pan otworzy.
McLeod usiadł na skraju łóżka i przeczytał list. Koperta była już otwierana, co go wcale nie zdziwiło.
Wyglądało to na zwykły list biznesowy – tyle że to, co zostało użyte jako papier, było bielsze i mocniejsze od papieru używanego na Ziemi.
Przypomniał sobie oglądaną kiedyś reprodukcję trzynastowiecznego manuskryptu jednocześnie z jej oryginałem. Kopia była wykonana w specjalny sposób i odbita na doskonałym papierze. Oryginał napisano ręcznie na pergaminie.
McLeod pomyślał, że gdyby obejrzeć to pod mikroskopem, to w porównaniu do zwykłego druku, krawędzie i linie w tym piśmie nie będą rozmyte, ale równe i precyzyjne – takie same jak dla nieuzbrojonego oka.
Żeby odróżnić syntetyczny rubin od naturalnego należy poszukać skaz. Syntetyczny ich nie ma.
Pismo było galaktyczną imitacją ziemskiego pisma biznesowego.
Taka była jego treść:
Drogi Macu,
Mam przyjemność donieść ci, że twoja książka „Międzygwiezdna Arka” stała się przebojem. Wygląda na to, że stanie się bestselerem. Jak już się dowiedziałeś z raportu dotyczącego tantiem, w pierwszym roku sprzedano ponad miliard egzemplarzy. To rokuje w nadchodzących latach nawet większą sprzedaż, gdyż opinie o książce się rozejdą. Oczywiście wszelkimi środkami będzie to wspierane naszą kampanią reklamową. Gratulacje.
Co do czeków z tantiemami, wydają się być jakieś zawirowania po twojej stronie. Przykro mi, ale zgodnie z prawem, czek, zanim zostanie zrealizowany, musi zostać potwierdzony w obecności waszego Galaktycznego Rezydenta. Twój podpis na odwrocie nie ma żadnego znaczenia dla naszych bankierów.
Idź po prostu do waszego Rezydenta, a on z przyjemnością zadba o twoje sprawy. On tam właśnie po to jest. Następny czek powinien nadejść wkrótce.
Wszystkiego najlepszego.
Clem.
No, coraz lepiej, pomyślał McLeod. Nie przypuszczał, żeby udało mu się coś zdziałać, zanim przyjdzie następny czek. Ale w takiej sytuacji...
Spojrzał na Jacksona.
— No dobrze. I co dalej?
— Idziemy. Lecimy na Hawaje. Niech pan bierze płaszcz i kapelusz.
McLeod posłuchał bez słowa. W tej chwili nic więcej nie mógł zrobić. A po prawdzie, to nie chciał robić niczego więcej.
Nie było żadnego problemu z załatwieniem dla profesora McLeoda audiencji u Galaktycznego Rezydenta, ale gdy wszedł eskortowany przez Jacksona i jego drużynę, cała grupa została zatrzymana przy głównych drzwiach.
Rezydent, wysoka, chuda istota o skórzastej, szarej twarzy, która mimo zdecydowanie humanoidalnego kształtu głowy, w jakiś sposób przypominała krokodyla, spojrzał na nich spod wystających łuków brwiowych.
— Czy ten człowiek jest aresztowany? — zapytał chropowatym barytonem.
— E... nie — odparł Jackson. — Nie. To jest wyłącznie dla jego ochrony.
— Nie został skazany za żadną zbrodnię?
— Nie, sir — odparł Jackson. Zabrzmiało to tak, jakby nie był pewien samego siebie.
— To dobrze. Skazaniec nie mógłby, oczywiście, korzystać z kredytu społeczeństwa, dopóki nie zostanie zrehabilitowany — oświadczył Rezydent i zamilkł na chwilę. — A po co ta ochrona?
— Są tacy — powiedział Jackson, ostrożnie dobierając słowa — co uważają, że profesor McLeod przyniósł wstyd rasie ludzkiej... e... Ziemianom. Są powody, by wierzyć, że jego życie jest zagrożone.
McLeod uśmiechnął się krzywo. To, co powiedział Jackson było prawdą, ale ostrożnie sformułowane dla zmylenia rozmówcy.
— Rozumiem — powiedział Rezydent. — Wydaje mi się, że byłoby prościej poinformować ludzi, że on niczego takiego nie zrobił; że w rzeczywistości jego praca przyniosła ogromne korzyści waszej rasie. Ale to już wasze sprawy. W każdym razie, tutaj nic mu nie grozi.
McLeod nie widział potrzeby, by coś dodawać. Jackson zrozumiał, że to jest rozkaz i że on i jego zespół dalej nie pójdą.
— Jeśli pan pozwoli, sir — powiedział McLeod — to wolałbym, żeby pan Jackson poszedł ze mną.
Rezydent galaktyczny uśmiechnął się.
— Oczywiście, panie profesorze. Zapraszam obu panów.
Odwrócił się i poprowadził ich przez wewnętrzne drzwi.
Nikt się nie trudził, żeby ich przeszukać, mimo że musieli wiedzieć o broni posiadanej przez Jacksona. McLeod był całkowicie przekonany, że gdyby chciał on podeprzeć swój autorytet pistoletem, broń okaże się bezużyteczna. Jeśli Clem potrafił unieszkodliwić należące do UBŚ aparaty podsłuchowe, to wielce prawdopodobne, iż Galaktyczny Rezydent posiada również środki do unieszkodliwienia broni.
— Musimy dokonać nieco formalności — powiedział przyjaźnie Rezydent, wskazując gestem krzesła. Pomieszczenie, do którego ich wprowadził, nie różniło się zbytnio od tego, co można było oczekiwać w jakimkolwiek ze smakiem urządzonym pomieszczeniu w Nowym Jorku czy w Honolulu.
McLeod i Jackson usiedli na dwóch wygodnych fotelach, podczas gdy Rezydent obszedł duże biurko i usiadł na obrotowym krześle po drugiej stronie. Uśmiechnął się nieznacznie i spojrzał na McLeoda.
— Hm... Tak. Bardzo dobrze — powiedział, co zabrzmiało tak, jakby otrzymał właśnie jakąś wiadomość na niewiadomy temat przez nieznany kanał. Co ewidentnie wyglądało na prawdę, o czym świadczyły następne słowa: — Widzę, że nie jest pan pod wpływem narkotyków ani sugestii hipnotycznej. To wspaniale, panie profesorze. Pragnie pan zamienić ten czek na gotówkę? — Wykonał drobny gest. — Musi pan tylko to wyrazić, rozumie pan? To trudno wytłumaczyć, ale proszę być spokojny, że takie wyrażenie woli – gdy siedzi pan na tym fotelu – wpłynie na strukturę tego czeku i będzie stanowić ekwiwalent podpisu. Tyle że nie da się się tego sfałszować.
— Mogę najpierw zadać panu kilka pytań? — zapytał McLeod.
— Oczywiście panie profesorze. Jestem tu po to, żeby odpowiedzieć na pana pytania.
— Czy te pieniądze... czy są one wolne i czyste, to znaczy, czy trzeba jeszcze zapłacić jakieś galaktyczne podatki?
Gdyby Galaktyczny Rezydent miał brwi, to prawdopodobnie by je uniósł, żeby wyrazić zdziwienie.
— Drogi panie profesorze, pomijając fakt, że nasz... e... rząd jest czymś zupełnie innym, my uważamy za całkowicie niemoralne branie pieniędzy, które ktoś zarobił, nie świadcząc mu żadnych usług. Ja obciążę pana sumą pięciu kredytów za to poświadczenie, ponieważ jest to moja usługa. Bank w tym przypadku weźmie całą jedną dziesiątą procenta ze względu na uciążliwość transferu gotówki na tak długim dystansie. Reszta jest pańska i może pan nią rozporządzić zgodnie z pańskim życzeniem.
Pięćdziesiąt pięć kredytów z pięćdziesięciu tysięcy, pomyślał McLeod. Całkiem nieźle.
— A mógłbym, na przykład, otworzyć konto w banku albo kupić bilet na statek kosmiczny? — zapytał głośno.
— Czemu nie? Jak już mówiłem, to pańskie pieniądze. Zarobił je pan uczciwie; może je pan uczciwie wydać.
Jackson popatrzył na McLeoda, ale nic nie powiedział.
— A proszę mi powiedzieć — zapytał McLeod — jak sukces mojej książki ma się do sukcesów większości książek w Galaktyce?
— Moim zdaniem, całkiem nieźle — powiedział Rezydent. — Zazwyczaj przychód z poczytnej książki kształtuje się w granicach pięciu tysięcy kredytów rocznie. Niektóre nie dają nawet tego. Rozumie pan, że nie jestem zbytnio zaznajomiony z branżą wydawniczą, ale tak mi się wydaje. Na standardy galaktyczne, jest pan bardzo bogaty, panie profesorze. Pięćdziesiąt tysięcy rocznie to w żaden sposób nie jest przeciętny przychód.
— Pięćdziesiąt tysięcy rocznie?
— Tak. Mniej więcej. O ile wiem, w branży wydawniczej można liczyć na życiowy przychód nie różniący się wiele od tego z okresu początkowego. Jeśli książka odniosła sukces w jednym regionie Galaktyki, to będzie też miała powodzenie gdzie indziej.
— Jak długo trwa, zanim rynek się nasyci? — zapytał McLeod tknięty obawą.
— Rynek nasyci...? Och. Rozumiem. No cóż, pomyślmy. Większość firm wydawniczych nie jest w stanie sobie poradzić z marketingiem na więcej niż tysiącu planet jednocześnie... efektywność staje się zbyt mała. To by wskazywało, że sprzedał pan średnio milion egzemplarzy na każdej planecie, co jest ilością niecodzienną, ale nie... hm... porażającą. I dlatego, jak pan widzi, może pan liczyć na przyszłą sprzedaż; przy więcej niż tysiącu planetach różnice się uśredniają.
I jeśli pański wydawca będzie kontynuował ekspansję publikacji z szybkością tysiąca planet rocznie, pańska książka powinna łatwo przetrwać do następnego stulecia. Oczywiście w rzeczywistości oni mogą nie rozwijać się tak szybko, ponieważ sprzedaż na planecie, która już jest eksploatowana będzie w następnych latach stopniowo malała. Obecnie pański wydawca będzie rzucał na rynek miliard egzemplarzy rocznie i rozszerzał sprzedaż na nowe planety z taką szybkością, żeby zbalansować spadek sprzedaży na planetach, na których już następuje spadek. Tak, panie profesorze, ma pan zapewniony dobry przychód do końca życia.
— A co z moimi spadkobiercami?
— Spadkobiercami? — Galaktyczny Rezydent zamrugał. — Chyba nie bardzo rozumiem.
— Moi krewni. Ktoś, kto odziedziczy mój majątek po mojej śmierci.
Rezydent wciąż wyglądał na zdziwionego.
— A co z nimi?
— Jak długo będą dostawać tantiemy? Kiedy wygasają prawa autorskie?
Zdziwienie Rezydenta zniknęło.
— Och, drogi panie profesorze! Z pewnością rozumie pan, że to jest niemożliwe... e... żeby odziedziczyć pieniądze, których się nie zarobiło! Przychód ustaje w chwili pańskiej śmierci. Pańskie dzieci czy żona nie uczyniły nic, by zarobić te pieniądze. Dlaczego więc ktoś miałby im płacić po śmierci wykonawcy? Jeśli chce pan za życia dawać tym osobom pieniądze, to pańska sprawa, ale musi to pochodzić z pieniędzy, które już pan zarobił.
— Komu więc przypada ten przychód? — zapytał McLeod.
Galaktyczny Rezydent spojrzał z zainteresowaniem.
— No cóż, najlepiej będzie, jak powiem, nie wdając się w głębsze szczegóły, że przypada to... hm... rządowi. „Rząd” nie jest właściwym słowem na określenie tego w tym kontekście, ponieważ my nie mamy rządu w waszym znaczeniu. Powiedzmy więc tylko, że te pieniądze przechodzą na skarb państwa, z którego... hm... pokrywa się koszty służby publicznej, na przykład moje.
McLeod wyobraził sobie brytyjskiego urzędnika próbującego wytłumaczyć krajowcowi z Nowej Gwinei, co to znaczy, że podatki trafiają do Korony. Krajowiec pewnie zastanawiałby się, dlaczego Wódz Plemienia Brytyjczyków trzyma muszelki cowrie pod nakryciem głowy.
— Rozumiem, a gdybym poszedł do więzienia? — zapytał.
— Wpłaty zostają zawieszone, dopóki... hm... nie zakończy się resocjalizacja. To znaczy, dopóki nie zostanie pan legalnie uwolniony.
— A jest jeszcze coś, co może powstrzymać wypłaty?
— Nic, o ile wydawca nie zbankrutuje... co jest wysoce nieprawdopodobne. Oczywiście człowiek, który jest pod wpływem sugestii hipnotycznej albo narkotyków, nie jest uważany za zdolnego do podejmowania czynności prawnych, więc dopóki jest w tym stanie, nie może zawierać legalnych transakcji, ale czeki są zatrzymywane jedynie dopóki ta przeszkoda nie zostanie usunięta.
— Rozumiem — pokiwał głową McLeod.
Doskonale wiedział, że z całego działania cywilizacji galaktycznej nie zrozumiał więcej niż papuas z nowej Gwinei z działania cywilizacji brytyjskiej, ale wiedział też, że rozumie więcej niż na przykład Jackson. Co nieco z tego, co mówił Rezydent, przewidywał już wcześniej.
— Czy mógłby pan, sir — zapytał McLeod — wykonać dla mnie usługę otwarcia rachunku bankowego w jakimś lokalnym banku?
— Tak, oczywiście. Jako Rezydent jestem uprawniony doprowadzić do skutku transakcje na pana żądanie. Moja prowizja jest całkiem rozsądna. Wszystkie czeki będą iść, oczywiście, przeze mnie, ale... hm-m-m... Myślę, że w tym przypadku jedna dwudziesta procenta będzie odpowiednia. Będzie pan obracał znacznymi sumami. Jeśli pan sobie życzy, tak to zorganizuję.
— Hej! — Jackson odzyskał mowę. — Rząd Ziemskiej Unii Planetarnej ma roszczenie do tego! McLeod jest winien czterdzieści dziewięć tysięcy galaktycznych kredytów podatku dochodowego!
O ile sugestia, że galaktyczny „rząd” mógłby brać zarobione przez obywatela pieniądze, zszokowała Galaktycznego Rezydenta, to oświadczenie, że robi to rząd Ziemi nie wywołało żadnego zdziwienia.
— No to jestem pewien — powiedział — że profesor McLeod zachowa się jak przestrzegający prawa obywatel. Może wystawić czek na tę sumę, a jego bank go zrealizuje. Nie chcemy ingerować w lokalne obyczaje.
— Z pewnością dojdę do porozumienia z władzami Ziemi — powiedział McLeod, wstając z krzesła. — Czy jest jeszcze coś, co powinienem podpisać albo...
— Nie, nic. Wyraził pan swoją wolę. Dziękuję panu, profesorze McLeod. To jest przyjemność robić z panem interesy.
— Dziękuję. Przyjemność jest obopólna. Chodźmy Jackson, nie powinniśmy już więcej zabierać czasu panu Rezydentowi.
— Ale...
— Powiedziałem chodźmy! Musimy porozmawiać — nalegał McLeod.
Jackson czuł, że dalsze sprzeczanie się z Rezydentem jest bezcelowe, ale gdy wyszedł za McLeodem na jasne światło hawajskiego słońca, jego twarz wciąż płonęła stłumionym gniewem. W otoczeniu oddziału agentów wpakowali się wszyscy do samochodu i odjechali.
* * *
Gdy tylko wystarczająco oddalili się od siedziby Rezydenta, Jackson chwycił McLeoda za klapy płaszcza.
— No dobra, humorysto! Co to za sztuczki? Próbuje pan pogorszyć swoją sytuację?
— Nie, to pan próbuje — odparł zimno McLeod. — Proszę zabrać ręce. Mogę załatwić, tak czy tak, żeby pana wyrzucono, tylko dlatego, że jest pan wszą, ale jeśli będzie pan zachowywał się dalej tak jak teraz, to dopilnuję, żeby wsadzili pana do pojedynczej celi i wyrzucili klucz.
— O czym pan mówi? — oburzył się Jackson, ale zabrał ręce.
— Niech pan tylko pomyśli, Jackson. Bez mojego pozwolenia rząd nie może nawet dotknąć moich pieniędzy. Ale jak już powiedziałem, dojdziemy do porozumienia. I niech pan mi wierzy, to będzie cholernie daleko mniej niż dziewięćdziesiąt osiem procent od moich zarobków.
— Jak pan odmówi zapłaty, to... — Jackson urwał nagle.
— ...wsadzicie mnie do więzienia? — McLeod potrząsnął głową. — Nie dostaniecie ani grosza, jeśli będę w więzieniu.
— Czekaj, czekaj — powiedział twardo Jackson — jak trochę posiedzisz w celi, posłuchasz rozumu i podpiszesz te czeki.
— Coś u pana nie tak z myśleniem, Jackson, nie uważa pan? Żeby podpisać czek, muszę udać się do galaktycznego rezydenta. Gdy tylko mnie tam dostarczycie, autoryzuję czek i kupię sobie bilet na jakąś miłą planetę, gdzie nie ma podatku dochodowego.
Jackson otworzył usta i zamknął je z powrotem, marszcząc brwi.
— Niech pan sobie to przemyśli, Jackson — mówił dalej McLeod. — Nikt nie może wziąć ode mnie pieniędzy bez mojej zgody. Tak się składa, że ja chcę pomóc Ziemi. Mam jakiś perwersyjny sentyment do ludzkiej rasy, mimo że jest tak niewyobrażalnie zacofana według galaktycznych standardów. Mamy mniej więcej takie same szanse stać się kiedyś ważni w skali Galaktyki jak australijscy Aborygeni w światowej polityce, niemniej parę tysięcy lat ewolucji wytworzy, być może, kilku osobników zdolnych do zrobienia czegoś. Nie wiem. Ale niech mnie szlag trafi, jeśli pozwolę tym przygłupom zwalić wszystko na mnie, zabierając mi jednocześnie moje pieniądze.
Jestem akurat przypadkiem – zupełnie przypadkiem – jedynym bogactwem naturalnym Ziemi interesującym Galaktykę. Jasne, że możecie mnie wsadzić do więzienia. Możecie mnie też zabić, jeśli tego zechcecie. Ale nie dostaniecie w ten sposób żadnych pieniędzy. Jestem gęsią znoszącą złote jaja. Ale nie jestem taką gęsią, która pozwoli się kopać w ogon, podczas podkradania złota.
Ziemia nie ma innego źródła przychodu. Żadnego. Turystów jest niewielu i są rzadko. Prawie nic nie wydają. Dopóki żyję, jestem w dobrym zdrowiu i nie jestem w więzieniu, Ziemia będzie miała ładny regularny przychód pięćdziesiąt tysięcy galaktycznych kredytów rocznie.
Ziemia, powiedziałem. A nie Rząd – przynajmniej nie wprost. I mam zamiar dopilnować, żeby moich pieniędzy nie konfiskowano.
Miał też inne plany, ale nie widział potrzeby, żeby o tym wspominać Jacksonowi.
— Jeśli nie spodoba mi się postępowanie Rządu, po prostu odetnę strumień przychodu. Rozumie pan to, Jackson?
— M-m-m — mruknął Jackson. Rozumiał, nie podobało mu się, ale nie wiedział, co mógłby zrobić.
— Pierwszą rzeczą, od której zaczniemy, to mała kampania informacyjna — powiedział McLeod. — Nie odpowiada mi życie na planecie, gdzie wszyscy chcą mi wypruć flaki, czyli jak to zasugerował Rezydent, rozpoczniemy akcję propagandową przeciwdziałającą tej, która mnie zniesławia. W tym celu chciałbym porozmawiać z kimś z Rządu na trochę wyższym stanowisku. Najlepiej niech pan mnie zawiezie do dyrektora UBŚ. Powinien wiedzieć z kim powinienem porozmawiać w tym celu.
Jackson wciąż zdawał się być oszołomiony, ale wyraźnie do niego dotarło, że McLeod jest górą.
— Co... e... co pan powiedział, sir? — zapytał, częściowo wychodząc z oszołomienia.
McLeod westchnął.
— Niech pan mnie zawiezie do swojego szefa — powiedział cierpliwie.
Przełożył Ireneusz Dybczyński
Ilustracje: Leo Summers
Przypisy tłumacza.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.