home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Opowiadanie Keitha Laumera z 1964 roku od razu skojarzyło mi się z utworem Harry'ego Batesa „Rozstanie z Panem”. Trudno uwierzyć, że napisane ćwierć wieku później i kilkanaście lat po pierwszej ekranizacji tekstu Batesa nie jest wariacją wykorzystującą ten sam pomysł. Ale w SF tak już jest. Nikt nie uzurpuje sobie praw do pomysłów. Każdy może napisać swój utwór, jeśli uważa, że zrobi to lepiej lub inaczej. „Kiepski dzień dla szkodnika” ukazał się w magazynie „Galaxy Science Fiction” w lutym 1964 roku.


Keith Laumer

„Kiepski dzień dla szkodnika”
(A bad day for vermin)


Sędzia Carter Gates z Trzeciego Sądu Okręgowego dojadł swoją sałatkę z kurczaka w pełnoziarnistej bułce, zmiął w zamyśleniu nawoskowany papier i odwrócił się, żeby wyrzucić go do kosza na śmieci za fotelem... i znieruchomiał.

W oknie zobaczył czterdziestostopowy bladoturkusowy obiekt w kształcie płatka kwiatu opadający łagodnie na trawnik sądu pomiędzy wypielęgnowane grządki petunii. W górnej części, czy może z łodygi pojazdu wysunął się przezroczysty, różowy podest, a na nim, wijąc, ukazała się wdzięczna smukła sylwetka – nic innego jak tylko duża fioletowa gąsienica.

Sędzia Gates rzucił się do telefonu. Pół godziny później na trawniku wyjaśniał otaczającej go zwartej grupie miejscowych notabli.

— Panowie, ta rzecz jest inteligentna; to widzi każdy głupiec. Jak mnie zapewnił mój pracownik, przygotowuje teraz coś w rodzaju maszyny tłumaczącej i w każdej chwili może zacząć się z nami porozumiewać. Dwadzieścia minut temu powiadomiłem o tym Waszyngton. Niedługo ktoś tam zadecyduje, żeby całą sprawę utajnić i narzuci nam takie restrykcje, że Projekt Manhattan będzie przy tym wyglądał jak publiczna kampania. Powiem wprost, to jest największa rzecz, jaka przydarzyła się hrabstwu Plum... ale jeżeli nie chcemy zostać usunięci ze sceny, musimy działać szybko.

— Co pan ma na myśli, panie sędzio?

— Proponuję, żeby zorganizować otwartą sesję, tutaj, w sądzie, w chwili, gdy to stworzenie uruchomi swoją aparaturę. Damy to na antenę... Widzę, że Tom Clembers z radia już szykuje swoje mikrofony. Szkoda, że nie mamy telewizji, ale Jody Hurd ma kamerę. Dzięki nam Willow Grove będzie na mapie większe niż Cape Canaveral.

— Jesteśmy z panem, Carter!

*

Dziesięć minut później melodyjny translator Fianny zażądał zaprowadzenia do szefa wioski, a gość rozglądał się po zatłoczonej sali sądowej jak szczeniak bernardyna szukający okazji do zabawy. Odgłosy szurania i odchrząkiwanie ucichły.

— Ludzie z Zielonego Świata, szczęśliwie czas...

Dobiegający z przejścia głośny tupot spowodował, że wszystkie głowy odwróciły się. Dobrze zbudowany, łysawy mężczyzna w średnim wieku, w okularach bez ramki, ubrany w koszulę khaki i takież spodnie, z obijającą się przy każdym kroku o biodro ciemną skórzaną kaburą wyszedł przed pierwszy rząd krzeseł, zatrzymał się, rozstawił szeroko nogi, wyszarpnął z kabury ciężki niklowany rewolwer kalibru .44, wycelował i oddał pięć strzałów w ciało Fianny z odległości dziesięciu stóp.

Fioletowa sylwetka zadrgała konwulsyjnie, zwinęła się na ławie, uderzyła w ziemię z łoskotem wypełnionego wodą upadającego węża strażackiego i wydawszy syczący świergot, znieruchomiała.

Strzelec odwrócił się, upuścił broń, podniósł ręce do góry i zawołał: — Szeryfie Hoskins, oddaję się w pańskie ręce.

Przez chwilę trwała głucha cisza; potem wszyscy obecni rzucili się do przodu. Trzysta-dziewięcio-funtowa postać szeryfa rozepchnęła rozwrzeszczany tłum i stanęła naprzeciw faceta w ubraniu khaki.

— Zawsze uważałem cię za łotra, Cecilu Stump — powiedział szeryf, odpinając kajdanki. — Zwłaszcza gdy zobaczyłem, jak dajesz psu Joe'ego Pottera kiełbasę nafaszerowaną tłuczonym szkłem. Ale nigdy nie sądziłem, że zobaczę cię, jak z zimną krwią popełniasz morderstwo. Zróbcie przejście — machnął ręką do otaczających go naocznych świadków — zabieram więźnia do aresztu.

— Chwila, chwila, szeryfie. — Stump zbladł, nie miał okularów, a jeden rękaw zwisał mu w strzępach, niemniej nalany policzek wykrzywiało mu coś na kształt uśmiechu. Ręce schował za plecami, uchylając się od zakucia w kajdanki. — Nie podoba mi się słowo „więzień”. Żądam ścisłych określeń. I zanim nazwie pan kogoś „mordercą”, proszę się zastanowić. Ja nikogo nie zamordowałem.

Szeryf zamrugał.

— Jak tam ofiara, doktorze? — ryknął.

Siwa głowa uniosła się sponad bezwładnego ciała Fianny.

— Bardziej nieżywa niż filet z makreli, szeryfie.

— Tak myślałem. Idziemy Cecilu.

— O co jestem oskarżony?

— O morderstwo pierwszego stopnia.

— A kogo zamordowałem?

— Co takiego? Zamordowałeś to... tego przybysza.

— Jakiego przybysza? To robal. Morderstwo jest wtedy, gdy zabita zostaje osoba. Tak ja to rozumiem. Chce pan mi wmówić, że to coś, to człowiek?

Dziesięć osób zaczęło krzyczeć jednocześnie.

— ...taki sam jak ja...

— ...istota inteligentna...

— ...mówisz, że możesz po prostu zabić...

— ...musi być jakieś prawo...

Szeryf uniósł ręce, szczęka mu opadła.

— Co pan na to, panie sędzio? Mamy jakiś paragraf na Cecila Stumpa za zabicie tego... hm...?

Sędzia wydął dolną wargę.

— No cóż, zastanówmy się — zaczął. — Technicznie rzecz biorąc...

— Dobry Boże — rzucił ktoś — chce pan powiedzieć, że prawo nie definiuje morderstwa... to znaczy, co to...

— Co to jest człowiek? — parsknął Stump. — Cokolwiek mówi prawo, na pewno nie ma tam nic o fioletowych robakach. To jest robal, stuprocentowy robal. Nie ma różnicy w zabijaniu tego czy innego szkodnika.

— No to oskarżyć go o złośliwe zniszczenie — zawołał jakiś mężczyzna. — Albo polowanie bez zezwolenia... poza sezonem!

— ...noszenie ukrytej broni!

Stump sięgnął do tylnej kieszeni i wyciągnął zatłuszczony, bezkształtny portfel. Wyjął z niego złachany prostokąt złożonego papieru i pokazał.

— Jestem licencjonowanym eksterminatorem. Mam też pozwolenie na noszenie broni. Nie złamałem prawa. — Teraz już uśmiechał się otwarcie. — Ja, szeryfie, wykonuję swoją robotę. I to bez kosztów dla hrabstwa.

Niski mężczyzna z rudą szczeciniastą czupryną parsknął w kierunku Stumpa.

— Ty żądny krwi idioto! — Potrząsnął pięścią. — Staniemy się narodową hańbą... gorsi niż Little Rock1 ! Lincz to dla ciebie za mało.

— Dosyć, Weinstein — przerwał mu szeryf. — Nikt nie będzie tu gadał o linczu.

— Lincz! — ryknął Cecil Stump, czerwieniejąc na twarzy. — Za co lincz? Zrobiłem przysługę wszystkim tu obecnym. Słuchajcie! Uważacie, że co to jest, to tam? — wyciągnął tępy kciuk w kierunku stołu sędziowskiego. — To jest jakieś stworzenie z Marsa czy skądś... wiecie to równie dobrze jak ja! Po co tu przybyło? Zapewniam was, że ani dla waszego, ani dla mojego dobra. Oni albo my. I właśnie, na Boga, mieliśmy pierwsze starcie.

— Och ty... ty... ty siewco nienawiści!

— Zaraz, zaraz, dajcie spokój. Jestem tak samo tolerancyjny jak wszyscy. Do diabła, lubię murzynów... i prawie nie odróżniam Żyda od białego człowieka. Ale jeśli chodzi o tego przeklętego fioletowego robala i nazywanie go człowiekiem... to tu stawiam grubą kreskę.

Szeryf Hoskins wepchnął się między Stumpa i napierający tłum.

— Odsuńcie się! Rozejdźcie się spokojnie i pozwólcie prawu, żeby się tym zajęło.

— No to, szeryfie, myślę, że sobie już pójdę. — Stump podciągnął pas. — Z początku uważałem, że powinien był pan ich uspokoić od razu, ale teraz wiem, że zyskali okazję, by to przemyśleć i zrozumieli, że nie złamałem prawa i żaden z tych prawomyślnych obywateli nie zrobi nic nielegalnego... że nie będą grozić licencjonowanemu eksterminatorowi wykonującemu jedynie swoją pracę. — Zatrzymał się i podniósł swój rewolwer.

— Może ja to wezmę — powiedział szeryf Hoskins. — Może pan uważać, że pana pozwolenie na broń zostało anulowane... pańska licencja na odrobaczanie również.

Stump znów się uśmiechnął i podał mu rewolwer.

— Jasne, szeryfie, będę współpracował. Cokolwiek pan każe. Jak pan skończy, proszę mi odesłać. — Przepchnął się przez tłum do wyjścia.

— Pozostałych proszę o pozostanie! — Do stołu przepchnął się dostojny mężczyzna z bujną siwą czupryną. — Zwołuję tu i teraz nadzwyczajne zebranie Miasta! — Uderzył młotkiem sędziowskim w porysowany blat, spojrzał na ciało martwego kosmity, przykryte obecnie flagą.

— Panowie, musimy podjąć szybką akcję. Jeśli media dostaną to wcześniej, mamy przechlapane, Willow Grove upadnie.

— Słuchaj, Willard — zawołał sędzia Gates, wstając. — Ten... ten tłum nie jest kompetentny, by podjąć prawne działania.

— Zostawmy prawo, panie sędzio. Jasne, te wszystkie odwołania do prawa federalnego... być może do poprawek do konstytucji... Na razie zredefiniujemy, co stanowi osobę na terytorium jurysdykcji Willow Grove!

— To minimum, co powinniśmy zrobić — rzuciła kobieta o szczupłej twarzy, wbijając wzrok w sędziego Gatesa. — Nie myśli pan, że usiądziemy tutaj i wybaczymy tę hańbę?

— Nonsens! — krzyknął Gates. — Nie podoba mi się to jeszcze bardziej niż pani... ale osoba... no cóż, osoba ma dwie ręce, dwie nogi i...

— Kształt nie ma tu nic do rzeczy — przerwał mu przewodniczący. — Niedźwiedzie chodzą na dwóch łapach! Dave Zawocky stracił swoje na wojnie. Małpy mają ręce...

— Jakiekolwiek inteligentne stworzenie... — zaczęła kobieta.

— Nie, to też nic nie daje; mój nieszczęsny kuzyn, Melvin, biedny chłopak, urodził się jako imbecyl. Ludzie, teraz nie mamy już czasu na zmarnowanie. Będzie nam bardzo trudno sformułować satysfakcjonującą definicję, bazując na takich kryteriach. Niemniej myślę, że możemy rozwiązać tę kwestię na warunkach, które stworzą podstawę dla przyszłej legislacji problemu. To będą wielkie zmiany w tym zakresie. Myśliwym nie będzie się to podobało... i odbije to się na przemyśle mięsnym. Ale jeśli, a na to wygląda, wchodzimy w erę kontaktów z... hm... stworzeniami z innych światów, musimy mieć porządek u siebie.

— Pan im to powie, senatorze — zawołał ktoś.

— Najlepiej zostawmy to kongresowi, niech to załatwi! — nalegał ktoś inny.

— Coś z tym musimy zrobić...

— Spokój wszyscy — podniósł ręce senator. — Dziennikarze pojawią się tu lada moment. Być może nasze zarządzenia nie powstrzymają potopu. Ale to ich skłoni do myślenia... i stworzy znacznie lepszy obraz Willow Grove niż to zabójstwo.

— Co pan ma na myśli, senatorze?

— Jedynie to — powiedział poważnie senator — że osobą jest... każde nieszkodliwe stworzenie...

Zaszurano nogami. Ktoś zakaszlał.

— A co z nim? — zapytał sędzia Gates. — Z człowiekiem, który popełnił ten akt gwałtu?

— To oczywiste — stwierdził beznamiętnie senator — on jest szkodnikiem.

*

Cecil Stump stał na stopniach sądu otoczony przez tłum tych, co się spóźnili na najbardziej ekscytujące wydarzenia i rozmawiał z reporterem gazety z Mattoon, wielkiego miasta. Trzymając ręce w kieszeniach, opisywał celność swych pięciu strzałów, odgłos trafień w wielkiego niebieskiego węża i jego śmieszne podrygiwanie podczas agonii.

— Myślę — mrugnął do jakiegoś cwaniaka w kombinezonie próbującego przepchnąć się do przodu — że trochę to potrwa, zanim znów jakaś przeklęta gadzina pojawi się tutaj, jakby była właścicielem tego miejsca — skonkludował.

Drzwi sądu rozwarły się szeroko; podnieceni obywatele wylali się na zewnątrz, obchodząc dookoła Cecila Stumpa. Tłum wokół niego zrzedł, rozpadł się w miarę, jak jego uczestnicy otaczali wychodzących i wypytywali o wieści. Reporter wychwycił nowego rozmówcę.

— Sir, czy nie zechciałby pan zdradzić nam nieco szczegółów na temat działań podjętych przez... hm... Komitet Nadzwyczajny?

Senator Custis ściągnął wargi.

— Zwołano sesję Rady Miejskiej — powiedział. — Ustaliliśmy definicję osoby obowiązującą w tym mieście...

Stump, stojący kilka stóp dalej, parsknął.

— To mnie nie dotyczy — powiedział. — Prawo nie działa wstecz.

— ...zdefiniowaliśmy również, co powinno być zaliczone do szkodników — kontynuował Custis.

Stump prychnął.

— W tym pewnie, Custis, szykujecie na mnie jakiś potrzask? Na boga, zbliżają się wybory...

Za nimi ponownie otwarły się drzwi. Wysoki mężczyzna ubrany w skórzaną kurtkę wyszedł i spojrzał w dół. Tłum się cofnął. Senator Custis i dziennikarz odsunęli się. Przybysz powoli zszedł na dół. W ręku miał niklowaną czterdziestkę czwórkę Cecila Stumpa.

Stump, stojący teraz samotnie, obserwował go.

— No co — powiedział. W jego głosie dało się wyczuć cień napięcia. — Kim ty jesteś?

Mężczyzna zszedł na sam dół, podniósł rewolwer i odciągnął kciukiem kurek.

— Jestem nowym eksterminatorem — powiedział.

przekład: Ireneusz Dybczyński




Przypisy tłumacza.

  1. Kryzys w Little Rock — Wydarzenia z 4 września 1957 roku w Little Rock, kiedy to użyto żołnierzy gwardii narodowej by uniemożliwić dziewięciorgu czarnym uczniom rozpoczęcie nauki w szkole dla białych.

Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)