„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Poniższe opowiadanie ukazało się w magazynie „Worlds of Tomorrow” w październiku 1963 roku. Było to niewątpliwie następstwo odkrycia kodu genetycznego, za który Watson i Crick wraz z Wilkinsem, dostali w 1962 roku nagrodę Nobla. Pisarze fantaści polowali kiedyś na takie wydarzenia. Dzisiaj fantastykę zadowalają byle jakie czary-mary z nauką nie mające nic wspólnego i to już wystarcza na miano SF.
Planeta nosiła maskę.
Z dziesięciu milionów mil było to ponure żółte oko. Z miliona – odrażające, złośliwe ślepie. Na zewnątrz dymiącego kręgu, wysterylizowanego podczas lądowania ogniem naszych silników, szkaradny welon czarnych włochatych macek i ogromnych bladych kwiatów krył zagadkę tych diabelnych genów.
Na większości odkrytych przez nas światów życie przypomina, mniej więcej, nasze. Podobne nukleotydy połączone w helisę kodują podobną informację genetyczną. Podobne procesy replikują łańcuchy DNA podczas podziału komórek, skrupulatnie zaopatrując w skomplikowane kopie poszczególne korzenie, oczy czy skrzydła u tysięcy potomnych pokoleń.
Tutaj nawet geny były inne – potwornie zawiłe. Tu nawet najprymitywniejsze, z wyglądu, zielsko miało łańcuch DNA dłuższy niż cokolwiek napotkanego wcześniej. Jaką informację mogło to zawierać?
Przybyliśmy to sprawdzić. Przywieźliśmy sondę genetyczną, nowy analizator, sto ton cennej zminiaturyzowanej aparatury elektronicznej, przeznaczonej do badań i manipulowania najdrobniejszymi elementami życia. Powinna dać radę i tym dziwnym genom.
Takie było nasze zadanie.
To był już siódmy statek badawczy lądujący na tej planecie. Poprzednich sześć zaginęło bez śladu. Mieliśmy odkryć dlaczego.
Naszym pilotem był Lance Llandark. Twardy chudzielec, milczący i zimny jak szara obudowa naszej sondy. Nie lubiliśmy go, dopóki ktoś nie dowiedział się, czemu się zgłosił na ochotnika.
Pilotem poprzedniego statku była jego żona. Gdy już się tego dowiedzieliśmy, wyraźne dla nas się stało napięcie skrywane w jego zmęczonym głosie, gdy monotonnie nawoływał na wszystkich częstotliwościach: — Szósty, szósty odezwij się... Szósty...
Szósty nigdy się nie odezwał.
*
Przez dwa dni obserwowaliśmy planetę, płytki krater wyżłobiony naszym odrzutem, opalone kikuty drzew, a dalej dżungla – widzialna osłona tych potwornych genów – ohydna, ciemna, całkowicie obca.
Trzecim świtem Lance Llandark wziął dwóch z nas do koptera. Przeszukując systematycznie okolicę lądowania, znaleźliśmy sześć płytkich ospowatych blizn na tej odrażającej dziczy – niewątpliwe pozostałości po lądowaniu naszych statków.
Siedliśmy w tym najnowszym, z kikutami drzew sterczącymi jak połamane zęby z dziwnie gołego czerwonego błota. Przez środek sączył się strumień żółtej piany. Obok niego leżał dokładnie oczyszczony ludzki szkielet.
Przy kościach, jak na warcie, sterczała koszmarna roślina. Jej grube liście były dziwnie pręgowane, poskręcane w roślinnej agonii, łodyga na pół zwiotczała, a kwiat prawie zwiędły. Na drobne kości opadły bezkształtne grudy zgniłych owoców.
Lance Llandark wyprostował się.
— To jest jej turkusowy thunderbird1 — pokazał nam okruch poczerniałego srebra z żyłkowanym błękitnym kamieniem. — Kiedyś na Ziemi... Jeszcze jako studenci w szkole pilotażu... kupiliśmy to w Santa Fe, bardzo starym mieście, od pewnego Indianina.
Schylił się ponownie.
— Lilith — wyszeptał — Lilith, co cię zabiło?
Więcej kości nie znaleźliśmy, tak jak niczego, co wskazywałoby, jaka siła czy trucizna trzyma pełznącą dżunglę z dala od samotnej rośliny. Odlecieliśmy o zmroku. Lance Llandark zebrał troskliwie leżące kości. Ostrożnie pobraliśmy próbki liści i suchych strąków tej debilnej rośliny na warcie. Żadnych innych śladów nie udało się nam znaleźć.
Cierpliwie, ani na chwilę nie ustając, przeszukiwaliśmy pozostałe miejsca. Znaleźliśmy ślady odrzutu, kikuty drzew i kłębiące się zielsko, ale nic, co przypominałoby ten storturowany koszmar obok szkieletu Lilith Llandark. Nie znaleźliśmy żadnego wraku. Niczego, co wskazywałoby, w jaki sposób ta planeta wymordowała zaginione ekspedycje.
Dni ciągnęły się w nieskończoność, a nieznane złośliwie kpiło z nas, kryjąc sekret swoich genów – stuprocentowe warzywo, żadnych zwierzęcych odruchów, żadnych słyszalnych odgłosów czy brzęczenia owadów. Cisza aż dusiła.
Po każdym takim dniu wracaliśmy zdesperowani do naszej sondy.
— Odpowiedź tkwi w tych genach — wyszeptał ponuro Lance Llandark. — Nie ma innej możliwości.
Uruchamiał z uporem sondę na genach najdziwniejszych, tych z roślinnego potworka znalezionego obok jego żony. Różniły się całkowicie od wszystkiego innego na tej planecie. Podwójny łańcuch DNA był niesamowicie długi, a wiele nukleotydów wiązało atomy miedzi i arsenu.
— Dziwne — pomrukiwał Lance — ale ani miedzi, ani arsenu nie ma w innych tutejszych roślinach. Ciekawe dlaczego?
*
Gdy rozległ się płacz kobiety, ruszył biegiem. W dławiącej ciszy ten szloch wzbudzał trwogę. Stłoczyliśmy się w śluzie.
Obszarpana, z plamami w kolorze krwi, przedzierała się przez splątane zarośla. Wymachując zabłoconymi szmatami, wypadła na otwartą przestrzeń. W pół drogi do statku upadła w błoto.
Lance Llandark wziął trzech z nas, by ją przynieść. Załkała i podniosła wzrok. Łzy żłobiły bruzdy na jej brudnej twarzy.
— Lance — wykrztusiła — kochany.
— Lilith? — Lance cofnął się nagle. — Znalazłem już martwe ciało Lilith!
— Ja jestem jak martwa. — Próbowała się podnieść. — Widzisz, rozbiliśmy się w buszu. Musieliśmy lądować awaryjnie podczas próby startu. Zepsuł się rozrząd. Potrzebny nam pilot, wasz drugi...
— Z powrotem — machnął ręką Lance. — Z powrotem na pokład.
— Co się stało? — zdumieliśmy się. — Twoja żona...
— Na pokład! Natychmiast!
Posłuchaliśmy jego stanowczego głosu.
— Pomóżcie... — leżąca w błocie szepnęła słabym głosem. — Ocalali... potrzebują pilota, by znaleźć drogę do domu...
Szczęk zamka odciął jej głos.
Spojrzeliśmy ze złością na Lance'a Llandarka.
— Czekajcie! — rzucił. — Nie jestem wariatem, to ta planeta. Szybko, do sondy. Analizuje teraz nasiono z tej rośliny, co rosła obok kości Lilith. Głowiłem się nad tym. Było w nim tyle... — w zdenerwowaniu nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa. — ...dowolności! Te bezkształtne liście, poskręcane łodygi, bezpłodne nasiona. Miedź i arsen do niczego niepotrzebne. Zbyt wiele genów pozbawionych funkcjonalności. Całkiem bezużytecznych! Zrozumiałem to nagle, gdy ta... rzecz załkała. Miedź i arsen nie biorą udziału w genetycznych instrukcjach tej rośliny. Są informacją dla nas... słowami zreplikowanymi biliony razy i ukrytymi w każdej komórce tej rośliny!
— Słowami? — bąknął ktoś słabo. — Słowami w atomach?
— Napisane w kodzie binarnym. — Na jego twarzy pojawił się nieznaczny wyraz triumfu. — Ten chwast to mutant, rozumiecie? Prawdziwa Lilith stworzyła jego pierwszą komórkę przy użyciu sondy. Myślę, że umieściła ją w swoim ciele, tak żeby żadna pseudo-Lilith tej wiadomości przechwycić nie mogła.
Na zewnątrz znów rozległy się jęki.
— Przyjmijmy, że każdy atom miedzi to kropka — kontynuował szeptem — a każdy atom arsenu to kreska. Ich kolejność w łańcuchu DNA składa się na wiadomość. Komputer właśnie ją odczytuje.
Wcisnął jakiś klawisz. Zabrzęczała drukarka.
DO WSZYSTKICH PRZYBYWAJĄCYCH... NIE UDZIELAJCIE NIKOMU POMOCY... ODLEĆCIE Z TEJ PLANETY... TUTEJSZE ŻYCIE TO PSEUDOMORFY... NIE POZWÓLCIE MU SIĘ ROZPRZESTRZENIĆ... PRZEKAŻCIE WYRAZY MIŁOŚCI LANCE'OWI LLANDARKOWI... OD LILITH, JEGO ŻONY... I UCIEKAJCIE Z TEJ PLANETY, JAK NAJSZYBCIEJ...
Z zewnątrz dobiegł szalony, bełkotliwy skrzek.
Odlecieliśmy i będziemy, mam nadzieję, trzymać się z dala od tej planety.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.