home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Hossa, hossa... Hosanna!

Czy gospodarkę konsumpcyjną, opartą na sztucznym kreowaniu potrzeb i marnotrawieniu zasobów, może coś powstrzymać zanim wszystko zostanie roztrwonione? Niektórzy uważają, że nie trzeba nic robić, sama doprowadzi się do upadku.

Poniższa wizja pochodzi z czasopisma „Galaxy Science Fiction”, z grudnia 1963 roku.


C.C. MacApp

„Boom w przemyśle trumniarskim”
(And all the earth a grave)


Wszystko zaczęło się od tego, że w nowej maszynie księgującej dużego producenta trumien na Środkowym Zachodzie przeskoczył tryb, spalił się tranzystor czy coś jeszcze innego. Najbardziej nieprawdopodobne było to, że błąd – jedno z dwóch miejsc po przecinku – nie został wykryty ani przez ludzi, ani przez maszyny i miał wpływ na późniejsze obliczenia. A gdy drukarka wyrzuciła już wynik, było po wszystkim. Liczby stały się święte, niezmienne i można wątpić czy nawet prezes koncernu lub przewodniczący rady nadzorczej ośmieliliby się je zakwestionować – gdyby któryś z tych panów akurat przebywał wtedy w mieście.

Dla kierownika Działu Reklamy kwestionowanie tych liczb było ostatnią rzeczą jakiej by zapragnął. Zataczając się nieco po drodze, przyniósł je do biura (określały budżet na nadchodzący rok fiskalny), po czym rzucił się oszołomiony na fotel. Według liczb budżet jego działu był dokładnie sto razy większy niż się spodziewał. Należy dodać, że był również pięćdziesiąt razy większy niż zażądał.

Gdy minął już pierwszy szok, na jego twarzy pojawił się wyraz głębokiego zamyślenia. Pięć minut później poderwał się z fotela, wypadł z biura, rzucając jedno czy dwa słowa swojej sekretarce i po chwili już wyjeżdżał z parkingu. W domu, wcisnął do torby podróżnej trochę ubrań i wyszedł, dając żonie krótki pocałunek oraz równie krótkie wyjaśnienie. Nie zawracał sobie głowy dzwonieniem na lotnisko. Chciał tylko się dostać do pierwszego samolotu lecącego na wschód. I nie ma w tym nic śmiesznego...




Pomijając jedną czy dwie rzeczy, w gospodarce nie odnotowano tego roku nadmiernego wzrostu, a prognozy świąteczne na Boże Narodzenie były dość ponure. Wczesne raporty ze sprzedaży detalicznej potwierdzały przewidywania. Sprzedaż prezentów, pomimo optymistycznych enuncjacji rządu, szła niemrawo aż do Święta Dziękczynienia. Dla właścicieli firm zorientowanych na handel podarunkami święto minęło w nastroju raczej rozgoryczenia niż wdzięczności.

I wtedy, w piątek po Święcie Dziękczynienia, rozpoczęła się kampania reklamowa trumien.

Rozpoczęła się – to może być zbyt łagodne określenie. Na ulice wylegli gorączkowo uwijający się (świąteczne stawki!) robotnicy rozlepiający bilbordy. Pierwszy plakat był olśniewający. Atrakcyjna młoda kobieta z uśmiechem pochylała się, rozpakowując trumnę. Uśmiechała się tak, jakby właśnie otrzymała propozycję małżeństwa od osiemdziesięcioletniego miliardera. W tle widać było choinkę, a trumna była stosownie do tego opakowana. Podobnie zresztą jak dziewczyna, która w dodatku sprawiała wrażenie, jakby właśnie wstała z łóżka albo miała się zaraz do niego położyć. Dla młodych zakochanych mężczyzn, a także niektórych niezbyt młodych, przekaz był oczywisty. Do tego, hasło „Prezent Na Dłużej Niż Całe Życie” mocno podkreślało sytuację.

Ci, co byli w domach, zostali zaatakowani w telewizji szeregiem rozmaitych błyskotliwych i sprytnych scenek tego samego rodzaju. Niektóre z nich sugerowały młodym kobietom, bardzo pragnącym okazać wdzięczność w sytuacji, gdy sypialni nie można było brać pod uwagę, że bardzo odpowiednia okazuje się trumna.

Oczywiście nie pominięto też bardziej ustabilizowanych członków społeczeństwa. Starszym żonatym mężczyznom rzucano prosto w oczy: „Czy Chcesz By Wdowa Po Tobie Nie Była W Pełni Zabezpieczona?” A starym pannom, nie mającym już nadziei: „Śniło Mi Się, Że Śmierć Mnie Dopadła Bez Mojej Dziewiczej Trumny!”

Reklama trumny

Dołączyły do tego gazety, czasopisma i wszelkie inne media, nie pozwalając na spowolnienie tempa. Była to najstraszliwsza kampania, najbardziej skoncentrowany atak, na jaki kiedykolwiek wystawiono społeczeństwo. Publika się wiła, mrugała, potrząsała głowami, gapiła się zdumiona – po czym rzucała się do zakupów.

Kryzys bożonarodzeniowy został zażegnany. Kierownicy sklepów, którzy z zawiści i pod silnym naciskiem popytu, wygospodarowali na tyłach sklepu miejsce na pojedynczą trumnę, rzucili się teraz do telefonów jak gracze na wyścigach po otrzymaniu cynku bezpośrednio od konia. Każdy, kto tylko mógł, brał się za ten interes. Supermarkety spożywcze zakładały działy pogrzebowe. Stowarzyszenie Właścicieli Aptek, którzy rościli sobie jakiś rodzaj pierwszeństwa, próbowało uzyskać nakaz sądowy zabraniający sprzedawać trumny na stacjach benzynowych, co nie udało im się, gdyż wszyscy sędziowie poszli kupować trumny. Salony piękności dokazywały prawdziwych cudów w branży handlowej. Ciężarówki, przyczepy i wszelkie pojazdy, nadające się do przewozu trumien, zakorkowały drogi i ulice. Giełda oszalała. W ciągu godziny zapowiadano i rozpoczynano strajki. Kongres zebrał się na nadzwyczajną sesję. Prezydentowi przyznano prawo do wprowadzenia reglamentacji drewna i innych materiałów, których nagle zaczęło brakować. Poszczególne stany, pod silnym naciskiem lobbystów, uchwalały przepisy zakazujące kremacji. W ciągu jednej nocy pojawił się nowy sposób wymuszania okupu, porwanie trumny.

Kierownik Działu Reklamy, który to wszystko namotał, walczył teraz, stosując wszelkie wymyślone przez siebie cudowne sposoby, z oporem kierowników fabryk, żądając od nich utworzenia rezerw produkcyjnych. Wszystkie starania ulatywały jednak jak tupecik w tunelu aerodynamicznym. Konkurencyjni producenci trumien okazali się być zupełnie nieprzygotowani, ale już w środę po Święcie Dziękczynienia wszystkie fabryki, łącznie z należącymi do naszego koncernu, pracowały dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Wciąż jednak zaspokajano jedynie część popytu. Pasażerskie odrzutowce zostały więc wypatroszone ze swoich siedzeń, zaopatrzone w jankeskie złoto i wysłane w świat na poszukiwanie trumien.

Można by przypuszczać, że w takiej sytuacji towary świąteczne, inne niż trumny, będą się kiepsko sprzedawały. Nic podobnego, fala prosperity była tak silna, że przy deficycie trumien, prawie wszystko – z małymi wyjątkami – miało rekordowy sezon.

W wigilię gorączka opadła, chociaż jeszcze rano w pierwszy dzień świąt można było spotkać optymistów kręcących się po pustych sklepach. Naród usiadł i odetchnął. W większości przypadków usiadł na trumnie, gdyż w pokojach zabrakło miejsca na inne meble.

Trudno było znaleźć w Stanach Zjednoczonych kogoś, kto by nie miał, na wypadek nagłego ostrego bólu w klatce piersiowej, kilku trumien do wyboru. Co do reszty świata, to w tamtej chwili najlepiej było nie umierać, gdyż mogłoby się to skończyć dosłownie – prochami do piachu.




Oczywiście wszyscy się spodziewali, że po Bożym Narodzeniu nastąpi znacząca recesja. Tymczasem nasz kierownik Działu Reklam, który teraz był już również kierownikiem sprzedaży i pierwszym wiceprezesem, nabrał ochoty na więcej. Przez wiele lat cierpiał sfrustrowany, wyrzucając sobie wybór nieodpowiedniej branży, więc teraz, gdy już udało mu się uchwycić coś zębami, postanowił ugryźć jeszcze jeden kąsek. Dał ludziom trochę odpocząć, pospłacać zakupione trumny i uprzątnąć prezenty z pokoi frontowych. A potem, pod koniec stycznia, uderzył nową kampanią jak stumegatonową bombą.

W ciągu tygodnia każdy zdążył się dokładnie przekonać, że jego bożonarodzeniowy model jest już przestarzały. Trumna stała się nowym wyznacznikiem statusu.

Przemysł samochodowy, oczywiście, legł w gruzach. Nawet ludzie posiadający wystarczająco dużo pieniędzy, żeby kupić nowy samochód, nie mieli zamiaru wymieniać starego na nowy i postawić go na deszczu. Bo garaże były zapchane trumnami. Razem z samochodami upadł przemysł naftowy. (Chociaż słychać było wiarygodne pogłoski, że dotychczasowi pracownicy przeszli do nowej branży. Co ciekawe, główny ośrodek tej branży znajdował się w Detroit.) Wciąż produkowano trochę autobusów i ciężarówek, ale nic poza tym.

Niektóre z nowych trumien były prawdziwymi dziełami sztuki. Inne – no cóż, były rozmaite. Pojawiły się modele kompaktowe, w których ciało składano tak, że stopy znajdowały się obok uszu. Jeden z producentów wypuścił model okrągły, twierdząc, że pozycja płodu jest bardziej zgodna z prawami natury. Inne ekstremalne modele były wirtualnymi domami, bogato zdobionymi i luksusowo wyposażonymi. Najprawdopodobniej największy był model „Familijny”, trójkątny, stopniowo zwężający się, dla ojca, matki, ośmiorga dzieci (plus dwoje kolegów) i na samym końcu, za niemowlęciem, miejscem dla kota.

Recesja się skończyła, choć ekonomiści wciąż się upierali, że boom nie może potrwać długo. Nie brali pod uwagę entuzjastycznego zapału kierownika Działu Reklamy. Ludzie mieli trumny, polerowali je i wystawiali na pokaz, czasami w nowej przybudówce, zwanej „trumniażem”. Pomysł naszego kierownika był prosty i banalny. Musi teraz skłonić ludzi do wykorzystywania trumien – i ma na to pieniądze.

Nowy trend narastał stopniowo, tak że trudno jest wskazać palcem konkretną reklamę i powiedzieć: „tutaj wszystko się zaczęło”. Jednym z pierwszych było, niewątpliwie, zamieszczane w wielu mediach ogłoszenie przedstawiające uśmiechniętego młodego mężczyznę z tatuażem, z wysuniętym po męsku podbródkiem, spoczywającego w trumnie. Chłopak był sympatyczny, solidnej postury (choć nie na tyle solidnej, żeby chudzielcy nie mogli się z nim identyfikować) i, mimo że był w oczywisty sposób martwy, całe jego ciało emanowało żywotnością. Prawdopodobnie był to najlepiej wyglądający nieboszczyk od czasów Ryszarda Lwie Serce.

Trudno też byłoby wskazać jakąś konkretną muzykę. Prawdopodobnie największą rolę odegrała dżezowa przeróbka marsza pogrzebowego, urocza, chwytliwa melodyjka.

Ruch rozwijał się powoli i był pozbawiony jakiejkolwiek brutalności, tak że tylko niektórzy postrzegali go jako samobójczy. Młodzież zaczęła organizować imprezy pod hasłem „kopnijmy w kalendarz”. Jacyś rodzice trochę protestowali, ale dorośli również zaczęli to robić. Zmęczeni, niedoceniani, chorzy i niedołężni kładli się w coraz większej liczbie i kończyli ze sobą. Czarny rynek trucizn prosperował przez pewien czas, ale wkrótce załamał się. Siła perswazji była tak duża, że tylko niektórzy potrzebowali sztucznego wspomagania. Te pudła były takie wygodne, że ludzie po prostu zamykali oczy i odchodzili z uśmiechem.

Bitnicy, którzy mieli własne modele trumien – zapleśniałe, obskurne i bez pokryw, gdyż chcieli, aby ich widziano – układali swoje pudła na Grant Avenue w San Francisco. Umierali w wysoce intelektualnym nastroju, po czym często mokli na deszczu.

Oczywiście, podniosły się również głosy oburzonych. No bo gdzie ich nie ma? Ale na dłuższą metę – no może nie taką długą – nie udało im się nic osiągnąć.




Nie trudno sobie wyobrazić reakcje reszty świata. Wyobraźmy więc sobie niektóre.

Blok komunistyczny natychmiast przybił sprawie stempel dezaprobaty, denuncjując ruch jako spisek zgniłych kapitalistów i imperialistycznych świń. Komunistyczne Chiny, które jakiś czas temu weszły w spór z Rosją na temat metody, wezwały do rozpoczęcia natychmiastowej wojny, co Rosja okrzyknęła jako szczyt głupoty, głosząc, że jeśli kapitaliści chcą umierać, to wojna im tylko pomoże. Chiny więc, po kryjomu, sprawdziły, czy nie uda się tą drogą załatwić problemu przeludnienia. Metoda wydała się im skuteczna. Idea przemówiła również do, dobrze wszystkim znanej, melancholijnej natury Rosjan. W końcu, po kilku dniach deliberacji, blok komunistyczny zdecydował, że w żadnej dziedzinie nie może pozostawać w tyle i rozpoczął własny program, wkładając dużo wysiłku w objaśnianie różnic.

Pewien starszy brytyjski filozof podbudował ruch teoretycznie, twierdząc, że takie tymczasowe regresy są w ewolucji preferowane, gdyż wzmacniają odporność.

Wolny Blok, Czerwony Blok, Neutralny Blok i różne inne obszary, zbyt małe, by uważać się za blok, zostały wciągnięte w ten wir w zdumiewająco krótkim czasie. W niecałe dwa lata świat pozbył się większości tego, co czyniło go takim ohydnym.

Dziwnym trafem, kraj, w którym to wszystko się zaczęło, upadł całkowicie jako ostatni. A może wcale nie dziwnym. Amerykański przemysł trumniarski, największy na świecie dostarczyciel trumien, zautomatyzował do tego czasu zarówno produkcję jak i kopanie grobów, a także różne interesujące linie montażowe i pakujące. Wciąż jednak była tam praca dla zarządu i dystrybucji. Prezes General Mortuary, entuzjastycznie nastawiony facet, nazywany czule Sarkofagowym Samem, określił to najlepiej: — Tak długo, jak będę miał w perspektywie jedynego klienta jedynego akcjonariusza — powiedział, miętosząc cygaro i pocierając krzaczaste brwi, do jedynego dziennikarza, który pojawił się na konferencji prasowej — będę starał się wsadzić go do trumny po to, by wypłacić mu dywidendę.




W końcu jednak, człowiek, który uważał się za ostatnią żyjącą ludzką istotę, ruszył zadowolony przez miasto Denver w poszukiwaniu najbardziej mu odpowiadającej trumny. Zdecydował się na drogi mahoniowy model z platynowymi okuciami, z Automatyczną Samoregulacją, Dopasowujący się do Kształtu Ciała, wyposażony w Materac Sprężynowy pokryty Wiecznotrwałym Plastikiem i z wbudowanym barem. Wspiął się do środka, pociągnął spory łyk doskonałej szkockiej, powiercił się trochę, dopóki materac nie dopasował się do niego, zamknął oczy i westchnął z rozkoszy. Z towarzyszeniem łagodnej muzyki pokrywa zaczęła się zamykać.

Z pobliskiego budynku wyleciał sęp różowogłowy i kracząc chrapliwie zanurkował zwabiony ruchem pokrywy. Spóźnił się. Skrobnął jedynie pazurami twardą powierzchnię, zasyczał ze złości i odleciał. Wciąż skrzecząc, wzbił się z powrotem w powietrze. Miał już dosyć żywienia się zdechłymi kojotami i drobnymi gryzoniami. Pomyślał, że poleci do Los Angeles, gdzie o zdobycz było znacznie łatwiej.

Lecąc na zachód ponad wysuszonymi wzgórzami, wyśledził dwa czarne punkciki kilka mil po lewej. Skręcił, by się lepiej przyjrzeć, po czym chrząknął i powrócił na trasę. Już ich kiedyś widział. Zdaniem sępa, stary poszukiwacz złota i jego oślica przebywali w górach zbyt długo, żeby teraz wiedzieć jak umrzeć.

Poszukiwacz, nazwiskiem Adams, wlókł się za oślicą w kierunku bielejących w upale budynków. Pomrukiwał od czasu do czasu do siebie albo mówił coś bez znaczenia do zwierzęcia. Gdy dotarł do przedmieść Denver zorientował się, że coś przeoczył. Stanął i rozejrzał się w zamarłej scenerii. Nie było widać żadnego ruchu, z wyjątkiem jakichś wychudzonych gryzoni i kilku wróbli poszukujących ziarna między niepogrzebanymi trumnami.

— Co jest kurna! — powiedział do osła. — Marsjanie?

Na pół zagrzebany kawałek gazety zatrzepotał na wietrze. Adams podszedł powoli i podniósł go. Było tam wystarczająco wiele, by zrozumiał.

— Oni odeszli, Evie — powiedział do oślicy — wszyscy odeszli — objął ją czule za szyję. — Wygląda na to, że znów wszystko zależy od nas. Musimy zacząć od nowa. — Stanął i popatrzył na nią z łagodnym wyrzutem. — Mam nadzieję, że tym razem racja nie będzie cały czas po twojej stronie.

Przełożył Ireneusz Dybczyński

Ilustracja Gaughan


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)