home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Peter Watts

„Wyspa”
(The Island)

Jesteśmy jaskiniowcami, waszymi przodkami, starożytnymi robolami budowlanymi. Rozwijamy wasze sieci i budujemy wasze magiczne przejścia, przewlekamy każde z tych uszu igielnych z prędkością sześćdziesięciu tysięcy kilometrów na sekundę. I nigdy się nie zatrzymujemy. Nigdy nawet nie ośmielamy się zwolnić, by promieniowanie waszego przejścia nie zamieniło nas w plazmę. Wszystko to dla was. Żebyście mogli kroczyć od gwiazdy do gwiazdy nie brudząc nóg w tych bezkresnych, bezużytecznych pustkowiach pomiędzy.

Moglibyście jednak porozmawiać z nami od czasu do czasu. Nie żądamy chyba zbyt wiele?

Wiem, wiem... ewolucja, inżynieria. Wiem, że się bardzo zmieniliście. W tych portalach pojawiali się bogowie i demony, rzeczy całkiem niezrozumiałe, rzeczy, których ludzkie pochodzenie trudno było zaakceptować. Być może kosmici podróżujący autostopem po naszych szlakach. A może obcy zdobywcy.

Albo eksterminatorzy.

Ale było też tak. że wrota stały ciemne i opustoszałe dopóki nie zniknęły w oddali, za rufą. Wiązaliśmy to z okresami wymierania, ciemnymi wiekami, upadkami cywilizacji i ich odradzaniem się na gruzach. Zdarzało się również, że pojawiały się rzeczy podobne do statków budowanych przez nas. Komunikowały się między sobą przez radio, laserami, strumieniami neutrino. Czasami ich głosy były podobne do naszych. Wtedy ośmielaliśmy się mieć nadzieję, że naprawdę są tacy jak my, że koło zatoczyło pełen obrót i zatrzymało się na istotach, z którymi moglibyśmy się porozumieć. Nie pamiętam już, ile razy próbowaliśmy przełamać lody.

Nie pamiętam też, kiedy daliśmy temu spokój.

Wszystko to już dawno zostało za nami. Wszystkie te hybrydy, istoty postludzkie, nieśmiertelni bogowie czy półświadomi jaskiniowcy pozamykani w swoich magicznych rydwanach nie mogą nagle zacząć rozumieć nas i nigdy żaden z nich nie skieruje lasera komunikacyjnego w naszym kierunku, choćby po to, by powiedzieć: "hej, co słychać" albo "wyobrażacie sobie, znaleźliśmy lekarstwo na syndrom damasceński", czy chociaż: "dzięki chłopaki, dobra robota".

Co my jesteśmy, jakiś pieprzony kult cargo. Jesteśmy podporą waszego cholernego imperium. Gdyby nie my, wcale by was nie było.

I... i w końcu jesteście naszymi dziećmi. Czymkolwiek się staliście, kiedyś byliście tacy jak my. Kiedyś w was wierzyliśmy. Kiedyś, dawno temu wierzyliśmy w tę misję z całego serca.

Czemu nas opuściliście?


*   *   *

A więc zaczyna się kolejna budowa.

Tym razem otwieram oczy na znajomą, choć nigdy wcześniej nie widzianą twarz: po prostu chłopak, na oko dwadzieścia lat. Twarz nieco wykrzywiona, kość policzkowa po lewej bardziej płaska niż po prawej. Uszy zbyt duże. Wygląd prawie naturalny.

Milczę od tysiącleci, więc mój głos brzmi jak szept.

— Kim jesteś?

Wiem, nie o to mam zapytać. To nie jest pierwsze pytanie kogoś, kto wraca na Eriophorze.

— Jestem twój — brzmi to tak, jakby zwracał się do matki.

Chcę zatrzeć to wrażenie, lecz nie daje mi okazji.

— Nie było cię w grafiku, ale Szymp chce dodatkowych rąk na pokładzie. Pojawił się problem z następną budową.

Więc szymp wciąż kieruje. Szymp zawsze kieruje. I misja się toczy.

— Problem? — pytam.

— Chyba kontakt.

Ciekawe, kiedy się urodził. Już wie coś o mnie, interesował się. Nic na ten temat nie mówi, tylko oznajmia:

— Słońce przed nami. Pół roku świetlnego. Szymp uważa, że nadaje do nas. W każdym bądź razie — mój... syn wzrusza ramionami — nie ma pośpiechu. Jest kupa czasu.

Kiwam głową, lecz on wciąż patrzy. Czeka na Pytanie, ale ja już widzę odpowiedź w jego twarzy. Nasze posiłki miały być nieskazitelne, pochodzące z idealnych genów zdeponowanych głęboko pod żelazo-bazaltowym płaszczem Eri, zabezpieczone przed promieniowaniem przesuniętym do błękitu. A ten chłopak ma wady. Widzę uszkodzenia na jego twarzy, widzę punktowe mutacje współgrające swymi mikroskopowymi zmianami z jego krzywym, lekko zwichrowanym wyglądem. Tak, jakby dorastał na planecie. Jakby jego rodzicami byli ludzie przez całe życie bombardowani niefiltrowanym promieniowaniem słońca.

Jak daleko musieliśmy dotrzeć, jeśli nawet nasz idealny budulec tak się rozpadł? Jak długo to trwało? Jak długo mnie nie było?

Jak długo? Pierwsza rzecz, o którą pyta każdy obudzony.

Ale po tak długim czasie, wolę nie wiedzieć.


*   *   *

Kiedy zjawiam się na mostku, w taktanku jest tylko on. Oczy pełne ikon i trajektorii. Chyba widzę w nich też trochę siebie.

— Jak masz na imię? — pytam, mimo że znam je z manifestu statku. Ledwo się poznaliśmy, a już go okłamuję.

— Dix — nie odrywa oczu od tanku.

Ma ponad dziesięć tysięcy lat. Z tego ze dwadzieścia na żywo. Ciekawe ile wie, kogo spotkał w tym czasie, zna Ishmaela, albo Connie? Może wie, czy Sanchez wygrał swoje starcie z nieśmiertelnością?

Ciekawe, ale nie pytam. Takie są zasady.

Rozglądam się.

— Tylko my?

Kiwa głową.

— Na razie. Obudzimy innych w razie potrzeby. Ale... — jego głos cichnie.

— Tak?

— Nie, nic.

Dołączam do niego w tanku. Ażurowe welony wiszą wewnątrz jak zestalony, kolorowy dym. Jesteśmy na skraju obłoku pyłowego. Ciepłego, półorganicznego, z mnóstwem surowców: formaldehyd, glikol etylenowy, najczęstsze prebiotyki. Dobre miejsce na szybką budowę. Czerwony karzeł ponuro świeci na środku tanku. Szymp nazwał go DHF428 z powodów, które już dawno przestały mnie interesować.

— No więc, co jest grane? — pytam.

Spogląda niecierpliwie, nawet poirytowany.

— Ty też?

— Co też?

— Jak inni. Na poprzednich budowach. Szymp po prostu wtryskuje specyfikację, a wy chcecie tylko rozmawiać.

Cholera! On ma aktywne łącze. Jest online.

Próbuję się uśmiechnąć.

— To... taki uprzejmy obyczaj, jak sądzę. Rozmawiamy o różnych rzeczach, bo to pomaga w... integracji. Po długim pobycie na dole.

— Ale strasznie dużo czasu zabiera — narzeka Dix.

Czyżby o niczym nie wiedział. Dlaczego?

— Mamy jeszcze pół roku świetlnego — podkreślam — czy coś się dzieje?

Kącik jego ust wykrzywia się.

— Vony poszły zgodnie z instrukcją.

Na kursie, pięć bilionów klików przed nami, wiązka fioletowych błyskawic rozświetla tank.

— Wciąż zasysają, głównie pył, ale na szczęście trafiło się też kilka dużych asteroid i rafinerie włączyły się wcześniej. Już wydzieliły pierwsze składniki, gdy Szymp wykrył te fluktuacje w promieniowaniu słońca, głównie podczerwień, ale zahacza o widzialne.

Tank przed nami mruga: karzeł wchodzi w fazę błysków.

Nie ma wątpliwości, migocze.

— Zakładam, że są nieprzypadkowe.

Dix przekrzywia głowę na bok, niezupełnie przytakując.

— Pokaż wykres w czasie. — Nigdy nie udaje mi się pozbyć nawyku podnoszenia głosu, choćby lekko, gdy zwracam się do szympa. SI posłusznie (posłusznie – bardzo śmieszne) wymazuje obraz przestrzeni i wyświetla coś takiego:

.... . .  .    .      .        .            .                .                     .                           .                                                   

— Powtarzająca się sekwencja — mówi Dix. — Błyski jednakowe, ale odstępy rosną logarytmicznie w 92,5 korsekundowym cyklu. Każdy cykl zaczyna się od 13,2 impulsów/korsek i zwalnia w czasie.

— Żadnej szansy na naturalną przyczynę? Może mała czarna dziura kołysząca gwiazdą wokół wspólnego środka obrotu?

Dix potrząsa głową i jakoś ukośnie kiwa brodą, co ma wyrażać przeczenie.

— Za proste, by zawierać dużo informacji. Nie wygląda na rozmowę. Bardziej... ja wiem, na krzyk.

Ma trochę racji. W tym nie może być dużo treści, ale wystarczy. Tu jesteśmy. Jesteśmy sprytni. Jesteśmy wystarczająco potężni, by podłączyć tę przeklętą gwiazdę do ściemniacza.

Może wcale nie jest to takie dobre miejsce na budowę.

Ściągam wargi.

— Słońce nas pozdrawia. To chcesz powiedzieć.

— Może. Kogoś pozdrawia. Ale na sygnał z Rosetty jest za proste. Nie jest to też archiwum, nie może się rozpakować. Nie jest to bonferroni ani fibonacci, ani też pi. Nie jest to nawet tabliczka mnożenia. Nic, co mogłoby pomóc w skonstruowaniu wspólnego języka.

Wciąż jednak jest to inteligentny sygnał.

— Potrzebujemy więcej informacji — mówi Dix, mianując się mistrzem ślepej oczywistości.

Kiwam głową.

— Vony.

— Tak. Co z nimi?

— Zrobimy z nich macierz. Z garści kiepskich oczu zrobimy jedno dobre. Będzie szybciej, niż przestrojenie obserwatorium tutaj, czy przezbrojenie którejś z przetwórni na miejscu.

Oczy mu się rozszerzają. Przez chwilę wygląda, jakby się przestraszył. Ale szybko mu mija i znów potrząsa głową w ten dziwny sposób.

— Nie zmarnujemy zbyt dużo zasobów?

— Zmarnujemy — wtóruje mu szymp.

Staram się nie parsknąć.

— Szymp, jak tak się martwisz o nasze limity produkcyjne, to uwzględnij też potencjalne ryzyko związane z inteligencją na tyle potężną, by sterować emisją energii całego słońca.

— Nie mogę — oznajmia — nie mam wystarczających danych.

— Nie masz żadnych danych. O czymś, co prawdopodobnie mogłoby zastopować naszą działalność na tym kierunku. Może więc postarajmy się o jakieś.

— Okej, vony przestrojone.

Potwierdzenie świeci się w odpowiednim miejscu, złożona sekwencja instrukcji tanecznych poszła w pustkę. Za sześć miesięcy setka samoreplikujących się robotów zatańczy walca tworząc prowizoryczną siatkę obserwacyjną. Po kolejnych czterech miesiącach, być może zobaczymy coś więcej oprócz próżni.

Dix wytrzeszcza na mnie oczy, jakby to były jakieś czary.

— To potrafi prowadzić statek — mówię — ale ma ograniczoną inteligencję. Czasami trzeba więc rzucić zaklęcie.

Robi minę obrażonego, ale na pewno jest zaskoczony. Czyżby nie zdawał sobie z tego sprawy? Nie zdawał.

Kto go, do diabła, wychowywał przez cały ten czas? Czy ja muszę się tym przejmować?

Nie muszę.

— Zawołaj mnie za dziesięć miesięcy — mówię — idę spać.


*   *   *

Wygląda jakby się stąd nie ruszał. Wspinam się na mostek, a on tam jest, wpatrzony w obraz taktanku. Tank jest wypełniony DHF428. Spuchnięta, czerwona kula zamienia twarz mojego syna w diabelską maskę.

Poświęca mi najkrótsze spojrzenie, oczy rozszerzone, palce drgają jak naelektryzowane.

— Vony nic nie widzą.

Wciąż mam mętlik w głowie po odtajaniu.

— Nie widzą czego?

Sekwencja! — ma głos na granicy paniki. Kołysze się w przód i w tył, przestępując z nogi na nogę.

— Pokaż.

Obraz rozszczepia się pośrodku. Sklonowane karły płoną przede mną, każdy jak dwie moje pięści. Po lewej widok z pozycji Eri: DHF428 mruga jak przedtem, jak prawdopodobnie mrugał przez całe dziesięć miesięcy. Po prawej składanka z macierzy: siatki interferometrycznej zbudowanej z mnóstwa precyzyjnie rozmieszczonych vonów. Ich prymitywne oczy rozstawione warstwami, przy odpowiednich paralaksach dają namiastkę wysokiej rozdzielczości. Kontrast po obu stronach jest dopasowany tak, żeby nieustające mruganie karłów było widoczne dla oczu człowieka.

Tyle, że mruga tylko lewa strona obrazu. Na prawej 428 świeci stabilnie, jak świeca standardowa.

— Szymp, czy jest możliwe, że siatka nie ma wystarczającej czułości, żeby zobaczyć fluktuacje?

— Nie.

— Hm — zastanawiam się, czy ma jakieś powody, żeby kłamać.

— To jest bez sensu — skarży się mój syn.

— Niekoniecznie — mruczę — a jeśli to nie słońce mruga.

— Przecież mruga — wsysa powietrze przez zęby. — Widać jak mru... czekaj, masz na myśli, że coś jest za vonami? Między nimi a nami?

— Ehe.

— Jakiś filtr. — Dix rozluźnia się trochę. — Chyba powinniśmy go widzieć? I vony się z nim nie zderzyły lecąc na dół?

Zmieniam ton na tryb rozmowy z szympem.

— Jakie mamy pole widzenia z pozycji Eri?

— Osiemnaście mikrostopni — raportuje szymp. — Na wysokości 428 stożek rozciąga się na 3,34 sekundy świetlnej.

— Podnieś do stu.

Połowa Eri pęcznieje zasłaniając resztę obrazu. Przez chwilę słońce znów zajmuje cały tank zalewając mostek szkarłatem. Potem kurczy się jakby zżerane od środka.

Widzę jakieś zamglenie na wyświetlaczu.

— Możesz skorygować tę nieostrość?

— To nie jest nieostrość — mówi szymp — to pył i gaz cząsteczkowy.

Mrugam oczami.

— A gęstość?

— Szacowana na sto tysięcy atomów na metr sześcienny.

Dwa rzędy wielkości za dużo, nawet na mgławicę.

— Dlaczego aż tyle. — Gdyby tam była studnia grawitacyjna zdolna utrzymać tyle materii w swoim sąsiedztwie, z pewnością byśmy ją wykryli.

— Nie wiem — mówi szymp.

Mam paskudne uczucie, że ja muszę.

— Powiększ pole widzenia do pięciuset sekund. Ustaw kolory na bliską podczerwień.

Przestrzeń w tanku rośnie, ciemniejąc złowrogo. Małe słońce pośrodku, nie większe od paznokcia, świeci teraz dużo jaśniej: rozżarzona perła w mętnej wodzie.

— Tysiąc sekund — polecam.

— Tam — szepcze Dix. Prawdziwa przestrzeń pojawia się na obrzeżach tanku, ciemna, klarowna, czysta. 428 gnieździ się w sercu zamglonego, sferycznego całunu. Zdarzają się czasami takie pozostałości gazów i promieniowania wyrzucone na wiele lat świetlnych konwulsjami towarzyszących im gwiazd. Ale 428 nie jest resztkami nowej. To jest czerwony karzeł, spokojny, w średnim wieku. Nijaki.

Nie licząc tego, że siedzi w martwym środku rozrzedzonego gazowego bąbla o średnicy 1,4 j.a. I tego, że ten bąbel nie rzednie, nie rozprasza się, ani nie zanika stopniowo na tle nocy. Jeśli nie ma jakiegoś poważnego problemu z wyświetlaczem, to ta mała, kulista mgławica rozciąga się na 350 sekund świetlnych od swojego środka i gwałtownie kończy się. Jej, jak ucięte nożem, granice nie mają prawa istnieć w przyrodzie.

Pierwszy raz od tysiącleci odczuwam brak łącza mózgowego. Wieczność mija zanim wklepię warunki przeszukiwania w wirtualną klawiaturę i dostanę odpowiedź, której już się domyślam.

Pojawiają się liczby.

— Szymp. Chcę kolory ustawione na 335, 500 i 800 nanometrów.

Całun wokół 428 rozbłyskuje jak skrzydła ważki, jak opalizująca bańka mydlana.

— Jakie to piękne — szepce mój wstrząśnięty syn.

— To fotosynteza — mówię mu.


*   *   *

Z widma wynika, że to feofityna i eumelanina. Jest też jakiś ślad barwnika Keippera, na bazie ołowiu, pochłaniającego pikometrowe promieniowanie rentgenowskie. Szymp wymyślił coś, co nazywa chromatoforem. Kategoria komórek z małymi ilościami barwników, jak cząstki pyłu węglowego. Gdy są skupione razem komórka jest praktycznie przeźroczysta, a jak rozproszone w cytoplazmie, cała struktura ciemnieje, przesłaniając wszystko to, co świeci z tyłu. Oczywiście kiedyś na Ziemi, też były zwierzęta z takimi komórkami. Mogły zmieniać kolor, dopasowywać się do tła i tym podobne rzeczy.

— Czyli tam jest błona z ... z żywej tkanki wokół gwiazdy — mówię, próbując oswoić moją głowę z tym pomysłem. Balon z mięsa. Wokół całej, cholernej gwiazdy.

— Tak — mówi szymp.

— Ale to... Jezu, ile to ma grubości?

— Najwyżej dwa milimetry. Prawdopodobnie mniej.

— W jaki sposób?

— Gdyby było grubsze, byłoby bardziej widoczne w świetle widzialnym. Wywarło by wykrywalny wpływ na von Neumanny, gdy w nie uderzyły.

— Zakładając, że te komórki są podobne do naszych.

— Barwniki są zwyczajne, reszta pewnie też.

— Nie może być zbyt zwyczajne. Żaden konwencjonalny gen nie przetrwa w tym środowisku dwóch sekund. Nie mówiąc już o tym, jaki cudowny rozpuszczalnik chroni przed zamarzaniem...

— No dobrze, niech będzie. Powiedzmy, grubość milimetr. Załóżmy gęstość wody w warunkach standardowych. Jaka byłaby masa całości?

— 1,4 jottagrama — Dix i szymp odpowiadają prawie chórem.

— To by było, hm...

— Połowa masy Merkurego — usłużnie podpowiada szymp.

Gwiżdżę przez zęby.

— I to byłby pojedynczy organizm?

— Jeszcze nie wiem.

— Zawiera barwniki organiczne. Cholera, to mówi. Jest inteligentne.

— Większość cyklicznych emanacji żywych organizmów to proste biorytmy — podkreśla szymp — a nie inteligentne sygnały.

Ignoruję go i zwracam się do Dixa.

— Załóżmy, że to sygnał.

Marszczy brwi.

— Ale Szymp mówi...

Załóżmy. Użyj wyobraźni.

Nie rozumie o co chodzi. Spogląda nerwowo.

Widzę, że się coraz bardziej denerwuje.

Jeśli ktoś sygnalizuje do ciebie — mówię — to co wtedy robisz?

Sygnalizuje... — na twarzy zmieszanie, ale w końcu coś, gdzieś zaskakuje — odpowiadam?

Mój syn, to idiota.

— A jeśli przychodzące sygnały mają postać regularnych zmian intensywności światła, to co...

— Stosuję lasery BI emitując naprzemiennie impuls w granicach między 700 a 3000 nanometrów. Mogę wzmocnić sumaryczny sygnał do poziomu eksawatowego bez przeciążania buforów, co daje ponad tysiąc watów na metr kwadratowy po rozproszeniu. W ten sposób przekraczam próg detekcji wszystkiego, co wyczuwa emisję termiczną czerwonego karła. A jeśli to jest tylko krzyk, to zawartość nie ma znaczenia. Krzyk w odpowiedzi. Test na echo.

Niech będzie, mój syn to uczony idiota.

I wciąż sprawia wrażenie nieszczęśliwego.

— Ale Szymp, czy on nie powiedział, że tam nie ma prawdziwej informacji?

Znów wychodzą te jego obawy. On.

— Zbyt proste, pamiętasz? Prosty ciąg impulsów — dodaje, biorąc moje milczenie za amnezję.

Potrząsam głową. W sygnale jest więcej informacji, niż szymp może sobie wyobrazić. Jest tyle rzeczy, o których szymp nie wie. A ostatnią rzeczą jakiej mi potrzeba, to żeby ten dzieciak zaczął na nim polegać, traktować to jak równe sobie, albo, Boże broń, jak mentora.

Jasne, SI jest wystarczająco inteligentna by prowadzić nas wśród gwiazd. Wystarczająco inteligentna, by obliczać w mgnieniu oka milion-cyfrowe liczby pierwsze. Nawet wystarczająco inteligentna, żeby trochę poimprowizować, gdyby załoga zbytnio znudziła się misją.

Ale nie dość inteligentna, by rozpoznać wołanie o pomoc, gdy takie napotka.

— To jest krzywa deceleracji — mówię do obojga. — Cały czas zwalnia. Coraz bardziej. To jest ta wiadomość.

Stop. Stop. Stop. Stop.

I moim zdaniem, jest skierowana do nas.


*   *   *

Wykrzykujemy więc odpowiedź. Dlaczego nie. I zaraz do krypty. Czuwanie jest bez sensu. Bez względu na to czy ten ogromny stwór posiada prawdziwą inteligencję, nasze echo dotrze tam dopiero za dziesięć milionów korsekund. Kolejne siedem milionów minie, zanim dostaniemy sygnał, który ta istota ewentualnie nam wyśle.

Czyli, równie dobrze, mogę położyć się w krypcie. Wyłączyć wszystkie pragnienia i obawy, zaoszczędzić resztę życia, jaka mi została na takie okazje jak ta. Usunąć się z pola widzenia tej niepowtarzalnej, taktycznej inteligencji i tych wilgotnych, szczenięcych oczu obserwujących mnie, jak jakiegoś czarnoksiężnika gotowego zniknąć w kłębach dymu. Dix otwiera usta chcąc coś powiedzieć, a ja obracam się i śpieszę ku zapomnieniu.

Ale budzik ustawiam osobiście.

Pozostaję chwilę dłużej w trumnie, dziękując małym, dawnym zwycięstwom. Martwe, poczerniałe oczy szympa gapią się na mnie z sufitu. Przez te miliony lat nikt nie oczyścił ich z nalotu sadzy. To jest, w pewnym sensie, trofeum, przypomnienie o tych wczesnych, zapalnych dniach naszych Wielkich Zmagań.

Wciąż traktuję ten ślepy wzrok jak swego rodzaju luksus. Niechętnie wystawiam się na widok niezbyt dokładnie skauteryzowanych nerwów szympa. Dziecinada, wiem. To cholerstwo i tak już wie o moim przebudzeniu. Może być tutaj ślepe, głuche i bezsilne, ale nie sposób zamaskować poboru mocy podczas rozmrażania. I na zewnątrz nie czeka na mnie grupa barbarzyńców z maczugami. No bo, przede wszystkim, mamy czas odprężenia. Walka trwa, ale wojna ostygła. Wyciągamy teraz wnioski, potrząsając łańcuchami, jak stare małżeństwa rezygnujące z wiecznej nienawiści do siebie.

Po tych wszystkich posunięciach i kontrposunięciach prawda jest taka, że potrzebujemy się nawzajem.

Zmywam więc zapach zgniłych jaj z moich włosów i wkraczam do cichych, katedralnych korytarzy Eri. Wróg z pewnością czeka w ciemności, zapalając światło jak wchodzę i gasząc je po moim przejściu, ale nie przerywa ciszy.

Dix.

Jest dziwny. Nie dlatego, że oczekuje się od kogoś urodzonego i wychowanego na Eriophorze, żeby był okazem zdrowia psychicznego, ale on nawet nie wie po której stronie stoi. Chyba nawet nie wie, że powinien wybrać stronę. To wygląda tak, jak gdyby czytał oryginalne założenia misji i brał je na serio, wierzył w dosłowną prawdę starożytnych zwojów: ssaki i maszyny pracujące razem w ciągu stuleci eksploracji Wszechświata! Zjednoczeni! Silni! Przekraczający granice!

Hura!

Ktokolwiek go wychował, nie zrobił dobrej roboty. Nie, żeby kogokolwiek winić. To nie jest nic przyjemnego, gdy dziecko się plącze pod nogami na budowie. I nikt z nas przecież nie został wybrany ze względu na swoje zdolności rodzicielskie. Nawet, jeśli boty zmieniały pieluchy, a VR zastępowała nauczyciela, wychowywanie malucha nie było najlepszym pomysłem na spędzanie czasu. Ze mną, mały bękart pewnie by skończył wypchnięty przez śluzę.

Ale nawet przy mnie wyrósłby na bystrzaka.

Coś się zmieniło pod moją nieobecność. Być może wojna rozgorzała na nowo, wchodząc w nową fazę. Ten nerwowy dzieciak jest niewtajemniczony z jakiegoś powodu. Ciekawe z jakiego.

Czy ja muszę się tym przejmować?

Idę do swojej kwatery i robię sobie darmową przyjemność, trochę samotnego seksu. Trzy godziny po powrocie do życia relaksuję się na gwiezdnym tarasie.

— Szymp.

— Jesteś za wcześnie. — odzywa się w końcu i ma rację. Nasza odpowiedź nawet nie dotarła jeszcze do miejsca przeznaczenia. Nie ma szans na nowe dane przed upływem, przynajmniej, dwóch miesięcy.

— Pokaż widok do przodu — polecam.

DHF428 mruga do mnie ze środka pomieszczenia. Stop. Stop. Stop.

Być może. O ile szymp nie ma racji, że to jest czysta fizjologia. Może ten nieustanny cykl niesie nie więcej inteligencji niż bicie serca. Jest jednak jakiś rytm wewnątrz rytmu, jakieś migotanie w błysku. Czuję jakieś podrażnienie w mózgu.

— Puść wolniej — polecam — sto razy.

To jest błysk. Dysk 428 nie ciemnieje równomiernie lecz jest zasłaniany. Jakby wielka powieka zasłaniała powierzchnię słońca, od prawej do lewej.

— Tysiąc razy.

Chromatofory, tak je nazywa szymp. Ale nie otwierają się i zamykają jednocześnie. Ciemność porusza się w poprzek błony falami.

Latencja -- słowo klucz samo pojawia mi się w głowie.

— Szymp. Te fale barwnika. Jak szybko to się porusza?

— Około pięćdziesięciu dziewięciu kilometrów na sekundę.

Szybkość przepływu myśli.

Jeśli ta rzecz naprawdę myśli, to musi mieć bramki logiczne, synapsy, musi być siecią jakiegoś rodzaju. A jeśli ta sieć jest wystarczająco duża, musi być jakieś ja wewnątrz niej. Jak we mnie, jak w Dixie. Jak w szympie (to dlatego kształciłam się tej dziedzinie, dawniej we wczesnych, burzliwych dniach naszego związku; znaj swego wroga i takie tam).

Chodzi o to, że to ja, pojawia się w każdej swojej części na czas nie dłuższy niż jedna dziesiąta sekundy. Jak rozpłaszczymy się za cienko – na przykład, gdy ktoś rozetnie nam mózg w środku, przetnie spoidło wielkie i połówki naszego mózgu zostaną zmuszone do porozumiewania się dłuższą drogą okrężną; gdy struktura neuronowa rozejdzie się poza jakiś krytyczny punkt i przebieg sygnałów z punktu A do punktu B potrwa dłużej – system ulegnie wówczas, powiedzmy, rozszczepieniu. Dwie strony naszego mózgu staną się dwiema różnymi osobami z różnymi upodobaniami, różnymi planami i różną samoświadomością.

Ja rozpadnie się na my.

To nie jest reguła obowiązująca wyłącznie u ludzi, czy ssaków, ani nawet tylko na Ziemi. To jest reguła obowiązująca każdy układ przetwarzający informację i stosuje się tak samo do rzeczy, które napotkamy, jak i do tych które napotkaliśmy w przeszłości.

Pięćdziesiąt dziewięć tysięcy kilometrów na sekundę, powiedział szymp. Jak daleko więc rozprzestrzeni się sygnał po tej błonie w czasie jednej dziesiątej korsekundy? Jak cienko to ja rozpłaszcza się po niebie?

Ciało jest ogromne, ciało jest niewyobrażalne. Ale duch, duch jest...

Gówno.

— Szymp, przyjmując średnią gęstość neuronów ludzkiego mózgu, ile synaps będzie na okrągłej warstwie neuronów o grubości jednego milimetra i średnicy pięć tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt dwa kilometry?

— Dwa razy dziesięć do dwudziestej siódmej.

Przeszukuję bazę danych pod kątem możliwości mózgu rozpostartego na trzydziestu milionach kilometrów kwadratowych: równoważnika dwóch biliardów ludzkich mózgów.

Oczywiście, cokolwiek ten stwór używa jako neuronów, musi to być upakowane znacznie mniej ściśle niż u nas; ostatecznie jest prawie przezroczyste. Bądźmy super-ostrożni, załóżmy, że ma tylko jedną tysięczną teoretycznej gęstości mózgu ludzkiego. To by było...

Dobrze, załóżmy, że ma tylko jedną dziesięciotysięczną gęstości synaps, to wciąż...

Stutysięczną. Bardzo rozrzedzona mgiełka myślącego mięsa. Jeszcze trochę ostrożniej będzie znaczyło, że nie istnieje.

Wciąż jednak dwadzieścia miliardów ludzkich mózgów. Dwadzieścia miliardów.

Nie wiem jak potraktować coś takiego. To nie jest zwykły kosmita.

Niemniej wciąż jest mi trudno uwierzyć w istnienie bogów.


*   *   *

Skręcam za róg i wpadam prosto na Dixa stojącego jak golem na środku mojego salonu. Zaskoczona, podskakuję z metr do góry.

Co ty, do cholery, tu robisz?

Wydaje się być zdziwiony moją reakcją.

— Chciałem... porozmawiać — mówi po chwili.

Nigdy nie wchodź do kogoś bez zaproszenia!

Cofa się o krok, mrucząc.

— Chciałem, chciałem...

— Porozmawiać? A nie możesz w miejscu publicznym? Na mostku, w mesie, albo... mógłbyś, przecież, zadzwonić.

Waha się.

— Powiedziałem... chciałem twarzą w twarz. Mówiłaś... uprzejmy obyczaj.

Mówiłam, tam. A tutaj, nie. To jest moje miejsce, moja prywatna kwatera. Brak zamków w tych drzwiach wynika z przepisów bezpieczeństwa, a nie żeby każdy mógł tu wejść i czekać, stać jak jakiś pieprzony mebel...

—A czemu, w ogóle, jesteś na chodzie? — warczę — Powinniśmy spać jeszcze dwa miesiące.

— Kazałem Szympowi ożywić mnie razem z tobą.

Pieprzona maszyna.

— A dlaczego ty wstałaś? — pyta, nie ruszając się.

Wzdycham i pokonana, rozsiadam się w wygodnym pseudopodzie.

— Chciałam przejrzeć wstępne dane.

Z podtekstu powinno być oczywiste, że sama.

— I co?

Ewidentnie nic. Decyduję się podjąć chwilowo jego grę.

— Wygląda to tak, jakbyśmy rozmawiali z... z wyspą. Prawie sześć tysięcy klików średnicy. W każdym bądź razie myśląca część. Otaczająca błona jest mocno pusta. Mam na myśli, że to wszystko jest żywe. Wszystko fotosyntetyzuje lub coś w tym stylu. To się żywi, jak sądzę. Tylko czym?

— Chmurą molekularną — mówi Dix. — Związki organiczne są wszędzie. Poza tym zbiera zasoby wewnątrz powłoki.

Wzruszam ramionami.

— Sęk w tym, że jest limit rozmiaru mózgu, a to jest ogromne, jest ...

— Nieprawdopodobne — mruczy jakby do siebie.

Odwracam się, by spojrzeć na niego. Pseudopod przekształca się wokół mnie.

— Co masz na myśli?

— Wyspa ma dwadzieścia osiem milionów kilometrów kwadratowych? Cała sfera siedem trylionów. Ta wyspa jest akurat między nami i 428, to by było... jedna pięćdziesięciomiliardowa.

— No, no, dalej.

Nie może.

— No właśnie... całkiem nieprawdopodobne

Zamykam oczy.

— Jak ty to robisz, że potrafisz policzyć to wszystko bez problemu w pamięci, a nie umiesz wyciągnąć oczywistego wniosku?

Znów ten spanikowany, przerażony wzrok.

— Nie, nie... Ja nie...

— To jest nieprawdopodobne. To jest astronomicznie nieprawdopodobne, że my akurat lecimy na jedyny inteligentny obszar na sferze półtorej j.a. średnicy. Co oznacza...

Nie odzywa się. Niepewność widoczna na jego twarzy sprawia mi zawód. Mam ochotę go uderzyć.

W końcu załapuje.

— To tam jest więcej wysp? Aha! Dużo wysp!

I ta kreatura jest członkiem załogi. A moje życie będzie któregoś dnia, prawie na pewno, zależało od niego. Bardzo niepokojąca świadomość.

Zostawiam na razie ten problem.

— Przypuszczam, że tam jest prawdopodobnie cała populacja tych stworzeń, rozrzuconych po błonie jak cysty. Szymp nie wie ile, ale przechwyciliśmy tylko tego jednego, więc mogą być całkiem rzadkie.

Marszczy czoło całkiem inaczej niż dotychczas.

— Dlaczego Szymp?

— Co masz na myśli?

— Dlaczego nazywasz go Szymp?

To, nazywamy szymp.

Bo pierwszy krok personifikacji czegoś, to nadanie mu nazwy.

— Zastanawiałaś się nad tym. To skrót od szympansa. Głupiego zwierzaka.

— No nie wiem... moim zdaniem, szympansy były uważane za dość inteligentne. — Pamiętam to.

— Ale nie tak, jak my. Nawet nie potrafiły mówić. A Szymp mówi. Jest o klasę inteligentniejszy od szympansów. To imię jest... jest obraźliwe.

— A co cię to obchodzi?

Patrzy mi prosto w oczy.

Rozkładam ręce.

— No dobrze, to nie jest szympans. Nazywamy go tak, bo ma, w przybliżeniu, taką samą ilość synaps.

— Więc dali mu mały mózg, a teraz narzekają, że jest zbyt głupi.

Moja cierpliwość się kończy.

— Chcesz coś powiedzieć, czy tylko wydmuchujesz dwutlenek węgla...

— Dlaczego nie może być inteligentniejszy?

— Bo nigdy nie mógłbyś przewidzieć zachowania systemu bardziej złożonego niż ty. Nigdy nie miałbyś pewności, czy, zamiast kontynuować projekt, nie zacznie, podczas twojej nieobecności, działać według jakiegoś własnego programu. — Słodki Palący Jezu, czy myślisz, że ktoś mu powiedział o prawie Ashbiego.

— I dlatego zrobili mu lobotomię — mówi po chwili.

— Nie. Nie zrobili niczego, żeby stał się głupi. Od razu zrobili to takie głupie.

— A może jest inteligentniejszy, niż myślisz. Jak jesteś taka inteligentna, to powiedz, jak to się dzieje, że to on wciąż kieruje misją.

— Nie pochlebiaj sobie — mówię.

— Co?

Pozwalam sobie na ponury uśmiech.

— Wykonujesz jedynie rozkazy grupy innych systemów, o klasę bardziej złożonych niż ty.

I wciąż jesteś od nich zależny, od tych martwych od dawna, biorąc w skali istnienia gwiazd. I to oni, ci przeklęci administratorzy projektu, wciąż pociągają tutaj za sznurki.

— Ja nie... Ja wykonuję?...

— Przepraszam, kochanie — uśmiecham się słodko do mojego potomka-idioty. — Nie mówiłam do ciebie. Mówiłam do tej rzeczy, która wytwarza dźwięki wychodzące z twoich ust.

Dix robi się bielszy od moich majtek.

Wyrzucam z siebie wszystkie pretensje.

— Co ty sobie myślałeś, szymp? Że możesz wysłać tę pacynkę, by nachodziła mnie w domu, a ja tego nie zauważę?

— Nie... Ja nie... to ja — jąka się Dix — to ja mówię.

— To cię ustawia. Czy ty w ogóle wiesz co to znaczy "lobotomia"? — potrząsam głową z obrzydzeniem. — Myślisz, że jak spaliłam swoje łącze mózgowe, to zapomniałam jak ono działa? — karykaturalne zdziwienie pojawia się na jego twarzy. — Och, nawet nie próbuj udawać. Byłeś na innych budowach, nie możesz o tym nie wiedzieć. I wiesz, że wyłączyliśmy też łącza domowe. A twój pan i nauczyciel nic z tym nie może zrobić, bo nas potrzebuje, więc osiągnęliśmy to, co możesz nazywać przystosowaniem.

Nie krzyczę na niego. Mówię lodowatym tonem, ale nie podnoszę głosu. Mimo to Dix kuli się przede mną.

Dostrzegam okazję i łagodzę głos. Mówię delikatnie:

— Wiesz, ty też to możesz zrobić. Spal swoje łącze. Pozwolę ci tu nawet wtedy przychodzić, jeśli wciąż będziesz chciał. Po prostu... pogadać. Ale bez tej rzeczy w twojej głowie.

Na jego twarzy pojawia się panika i wbrew wszelkim oczekiwaniom prawie łamie mi serce.

— Nie mogę — oznajmia. — Nie będę mógł się uczyć, ćwiczyć. Misja...

Naprawdę nie wiem już, który z nich teraz mówi, więc odpowiadam obydwóm:

— Jest więcej niż jeden sposób realizacji misji. Mamy wystarczająco dużo czasu by wypróbować wszystkie. Dix jest mile widziany tutaj, ale tylko sam.

Robią krok w moim kierunku. Drugi. Jedna ręka, drżąc, unosi się do góry, jakby chciała mnie dosięgnąć, a na krzywej twarzy pojawia się coś, czego w ogóle nie mogę rozpoznać.

— Ale ja jestem twoim synem — mówi.

Nie zaszczycam tego nawet zaprzeczeniem.

— Wynoś się z mojego domu.


*   *   *

Ludzki peryskop. Trojan Dix. Coś nowego.

Nigdy wcześniej, gdy byliśmy na chodzie, szymp nie próbował takich jawnych infiltracji. Zazwyczaj, nie zaczyna nawiedzać naszych terytoriów, dopóki wszyscy nie zostaniemy zamrożeni. Wyobrażam sobie te specjalne drony, nigdy nie oglądane przez ludzkie oczy, sklecone podczas długich, ciemnych eonów między budowami, jak węszą po szufladach i zaglądają za lustra, przemiatają grodzie promieniami rentgena i ultradźwiękami, cierpliwie, milimetr po milimetrze, przeszukują katakumby Eriophory w poszukiwaniu tajnych wiadomości, które przesyłamy sobie poprzez czas.

Nie ma na to żadnych dowodów. Zostawialiśmy pułapki i alarmy, które miały nas ostrzegać, ale nigdy nie mieliśmy dowodów jakichkolwiek włamań. Co, oczywiście, niczego nie dowodzi. Szymp może być głupi, ale jest też sprytny, a milion lat to więcej niż wystarczająco dużo czasu, by zastosować wszelkie sposoby wykorzystania prostackich metod brutalnej siły. Dokumentując każdy pyłek kurzu, można wykonać niewyobrażalne czynności i przywrócić wszystko do stanu początkowego.

Jesteśmy za sprytni, by ryzykować porozumiewanie się na przestrzeni eonów. Żadnych szyfrów, żadnych dalekosiężnych liścików miłosnych, żadnych porozumiewawczych pocztówek ukazujących stare widoki zagubione w przesunięciu ku czerwieni. Wszystko trzymamy w naszych głowach, dokąd wróg nie ma dostępu. Niewypowiedziana zasada stanowi, że nie rozmawiamy inaczej niż twarzą w twarz.

Niekończąca się, idiotyczna gra. Czasami prawie zapominam w czym jest problem. Teraz, gdy patrzę na tę nieśmiertelną istotę, wydaje mi się taki trywialny.

Może to dla was jest bez znaczenia. Z pozycji, którą osiągnęliście obecnie, nieśmiertelność musi być starożytną sensacją. Ale ja nie mogę tego nawet sobie wyobrazić, chociaż żyję dłużej od niektórych światów. Wszystko co mam, to chwile: dwa, trzy lata, racjonowane w czasie równym życiu wszechświata. Mogę być świadkiem dowolnego momentu, lub dowolnych stu tysięcy, jeśli podzielę swoje życie na wystarczająco cienkie plasterki, ale nigdy nie zobaczę wszystkiego. Nigdy nie zobaczę nawet ułamka.

Moje życie się skończy. Muszę wybierać.

Kiedy zaczynasz w pełni rozumieć, czego się podjąłeś – po dziesięciu, piętnastu budowach, kiedy kompromis przestaje być teoretyczną możliwością i wsiąka głęboko w twoje kości – zaczynasz oszczędzać. Nic na to nie poradzisz. Racjonujesz chwile swojego ożywienia do gołego minimum, wystarczającego akurat, by kierować budową, zaplanować ostatnie przeciwdziałanie w stosunku do szympa, wystarczającego akurat (jeśli jeszcze nie przekroczyłeś granicy, za którą ludzkie kontakty przestają być ci potrzebne) na seks i pieszczoty i trochę ciepłej ssaczej wygody w obliczu bezkresnej czerni. A potem szybko do krypty, by zaoszczędzić resztki ludzkiego życia na zdobywanie kosmosu.

Był również czas na naukę. Dzięki doskonałym metodom nauczania jaskiniowców, mieliśmy czas na zdobycie mnóstwa stopni naukowych. Chociaż ja nigdy o to nie dbałam. Czemu wypalać tę wątłą świeczkę dla litanii gołych faktów, wypalać moje cenne, niekończące się, skończone życie? Tylko głupiec wybrałby podręczniki zamiast widoku z bliska na szczątki supernowej w Kasjopei, nawet jeśli muszą być podkolorowane, żeby było widać tę cholerną atrakcję.

Teraz jednak... chcę poznać tego stwora krzyczącego przez otchłań, masywnego jak księżyc, szerokiego jak układ słoneczny, delikatnego i kruchego jak skrzydło owada. Bez żalu poświęcę trochę życia by poznać jego sekrety. Jak działa? Jak w ogóle może żyć w tym miejscu, na granicy zera absolutnego, a do tego, myśleć? Jak rozległy, niezgłębiony intelekt musi posiadać, by zobaczyć nas, nadlatujących, z odległości pół roku świetlnego, odkryć naturę naszych oczu i naszych instrumentów, posłać sygnał dla nas wykrywalny i, co więcej, zrozumiały?

Co się stanie, gdy uderzymy w to przy jednej piątej prędkości światła?

Idąc do łóżka przywołuję ostatnie dane na ten temat. Odpowiedź wciąż taka sama: nic specjalnego. Ta cholerna rzecz jest pełna dziur. Komety, asteroidy, pospolite śmieci protoplanetarne latają w tym układzie, jak w każdym innym. Podczerwień pokazuje tu i ówdzie, rozrzucone po całej powierzchni, lekko gazujące obszary, w których zawartość słabej próżni wewnętrznej ulatnia się do wysokiej próżni na zewnątrz. Nawet jeśli przebijemy sam środek obszaru myślącego, nie sądzę, by takie wielkie stworzenie poczuło coś więcej niż ukłucie. Przy naszej szybkości przelecimy dużo za szybko, by niewielka bezwładność milimetrowej błony miała jakiekolwiek znaczenie.

A przecież. Stop. Stop. Stop.

To, oczywiście, nie chodzi o nas. Chodzi o to, co budujemy. Narodziny bramy są brutalnym, bolesnym wydarzeniem, gwałtem na czasoprzestrzeni wydzielającym prawie tyle promieniowania gamma i rentgenowskiego, co mały kwazar. Każde mięso w granicach białej strefy, ekranowane lub nie, obraca się natychmiast w popiół. Dlatego nigdy nie zwalniamy, by robić zdjęcia.

Jeden z powodów, w każdym bądź razie.

Bo, oczywiście, nie możemy się zatrzymać. Nawet zmiana kursu nie wchodzi w rachubę, jeśli nie liczyć drobnych poprawek. Eri szybuje między gwiazdami jak orzeł, ale steruje jak świnia na krótkim powrozie. Zmiana kierunku nawet o jedną dziesiąta stopnia, przy dwudziestu procentach prędkości światła, spowoduje poważne uszkodzenia. Pół stopnia rozedrze nas na pół. Statek może zmienić kierunek, ale skolapsowana masa znajdująca się w jego brzuchu tego nie zrobi. Rozwali całą otaczającą konstrukcję i nawet tego nie zauważy.

Osobliwości, nawet oswojone, trzymają się swojej trasy. Nie tolerują zmian.


*   *   *

Ożywamy ponownie, a Wyspa zmienia melodię.

Zrezygnowała z żądania stop stop stop w momencie, gdy nasze lasery uderzyły w jej przednią krawędź. Teraz nadaje coś całkiem innego: ciemne kreski barwnika układają się zbieżnie się w kierunku jakiegoś niewidocznego punktu jak szprychy wskazujące na piastę koła. Sam punkt daje się ekstrapolować daleko poza jasnym tłem gwiazdy, w miejscu położonym sześć sekund świetlnych na sterburtę. Jest też coś więcej: cień, mniej więcej okrągły, poruszający się po jednej ze szprych jak koralik na nitce. Przesuwa się na sterburtę, a gdy niknie za krawędzią prowizorycznego wyświetlacza Wyspy, odradza się nieustannie w tych samych początkowych współrzędnych, by powtórzyć od nowa całą trasę.

Początkowe współrzędne są dokładnie tam, gdzie nasza trajektoria przetnie błonę za cztery miesiące. Nawet zezowaty bóg zobaczyłby boty i dźwigary powstającej po drugiej stronie konstrukcji, wielkiego, nabierającego już kształtu, posegmentowanego torusa "Pętli Hawkinga".

Przesłanie jest tak oczywiste, że nawet Dix je zauważa.

— Chce żebyśmy przesunęli bramę... — w jego głosie słychać zmieszanie. — A skąd on wie, że budujemy bramę?

— Vony przeszły przez niego — podkreśla szymp — mógł je wyczuć. W błonie są barwniki światłoczułe, więc prawdopodobnie może widzieć.

— Prawdopodobnie widzi lepiej od nas — mówię. Nawet z najprostszej kamery można szybko zrobić wysokorozdzielcze urządzenie, jeśli rozmieści się ich wiele na obszarze trzydziestu milionów kilometrów kwadratowych.

Dix marszczy twarz, nieprzekonany.

— Więc widzi kilka vonów latających dookoła. Luźne części... nawet nie zmontowane. Skąd wie, że budujemy coś gorącego.

Bo to jest bardzo, bardzo inteligentne, głupi dzieciaku. Czy to jest tak trudno uwierzyć, że ten organizm (to określenie jest chyba niezbyt adekwatne) jest w stanie sobie wyobrazić, jak te części można dopasować; że patrząc na nasze patyki i kamyki wie dokładnie do czego służą?

— Może już widział jakąś bramę — sugeruje Dix. — Może tu już jest gdzieś jedna brama?

Potrząsam głową.

— Zauważylibyśmy efekty soczewkowania.

— Natknęłaś się kiedy na jakąś.

— Nie. — Zawsze byliśmy samotni, przez wszystkie te epoki. I zawsze uciekaliśmy.

Zwłaszcza przed naszymi własnymi dziećmi.

Przetwarzam kilka liczb.

— Sto osiemdziesiąt dwa dni do zapłodnienia. Jeśli zaczniemy zaraz, to żeby przekierować budowę na nowe współrzędne, będziemy musieli wprowadzić do naszego kursu jedynie niewielkie poprawki, rzędu kilku mikrostopni. Całkowicie w granicach strefy zielonej. Ale jak będziemy dłużej zwlekać, to oczywiście kąty staną się ryzykowne.

— Nie możemy tego zrobić — odzywa się szymp — ominiemy bramę o dwa miliony kilometrów.

— To rusz bramę. Rusz całe to cholerne miejsce. Rusz przetwórnie, rusz fabryki, rusz te cholerne skały. Jeśli wyślemy polecenie teraz, kilkaset metrów na sekundę będzie dużo za dużo. Nie musimy nawet przerywać budowy, możemy budować w locie.

— Każda z tych zmian poszerza wymagane limity bezpieczeństwa. Ryzyko wzrasta poza dopuszczalne marginesy błędu. I nie ma z tego żadnej korzyści.

— A co z faktem, że na naszej drodze jest inteligentna istota?

— Już uwzględniłem potencjalną obecność inteligentnego, obcego życia.

— Okej, po pierwsze, to nie jest nic potencjalnego. Ono tam jest, do cholery. A przy naszym obecnym kursie pieprzniemy w nie na całego.

— Na naszym kursie nie zaobserwowaliśmy żadnych ciał planetarnych położonych w granicach ekosfery. Nie zaobserwowaliśmy też niczego, co by potwierdziło obecność technologii lotów kosmicznych. Obecne położenie budowy spełnia wszelkie wymagane kryteria.

— Dlatego, że ludzie którzy tworzyli te kryteria nigdy nie przewidywali żywej sfery Dysona!

Wiem, że marnuję oddech. Szymp może robić swoje kalkulacje miliony razy, ale jeśli nie ma gdzie wstawić zmiennej, to co ma zrobić?

Był taki moment, zanim sprawy poszły całkiem źle, gdy uzgodniliśmy przeprogramowanie niektórych parametrów. Zanim odkryliśmy, że jedną z możliwości, którą admini wzięli pod uwagę, jest bunt.

Próbuję więc z innej beczki.

— Musimy rozważyć potencjalne zagrożenie.

— Nie ma żadnych oznak zagrożenia.

— Popatrz na liczbę synaps. Moc przetwarzania danych jaką dysponuje ta rzecz jest o kilka rzędów wielkości większa niż całej cywilizacji, która nas tutaj wysłała. Myślisz, że to coś może być tak inteligentne, żyć tak długo i nie nauczyć się bronić? Zakładamy, że to prosi nas, żebyśmy przesunęli bramę. A co, jeśli to nie jest prośba? Co, jeśli to daje nam szansę usunięcia się, zanim weźmie sprawy w swoje ręce?

— To nie ma rąk — mówi Dix z drugiej strony tanku i nic nie wskazuje na to, że żartuje. Jest taki głupi, że mam ochotę dać mu w twarz.

Staram się nie podnosić głosu.

— Może nie potrzebuje rąk.

— To co nam zrobi, zamruga nas na śmierć? Nie ma broni. Nie kontroluje nawet całej sfery. Sygnał rozchodzi się za wolno.

— Tego nie wiemy. Takie jest moje zdanie. Nawet nie próbowaliśmy tego sprawdzić. Jesteśmy cholerną brygadą drogową. Wszystko, co mamy, to kilka budowlanych vonów zagonionych do badań naukowych. Możemy określić niektóre podstawowe parametry fizyczne, ale nie mamy pojęcia, jak ta rzecz myśli, jaką naturalną obroną dysponuje...

— A co chcesz zbadać? — pyta szymp. Poważny głos chłodnego rozumu.

Nie możemy niczego zbadać! Mam ochotę zawyć. Musi nam wystarczyć to, co już mamy! Zanim vony zbudują jakieś narzędzia, miniemy punkt powrotu! Ty głupia, pieprzona maszyno, lecimy, by zabić istotę inteligentniejszą od wszystkiego, co ludzie spotkali w swojej historii, a ty nawet nie chcesz ruszyć się, by przesunąć tę autostradę w puste miejsce obok?

Ale oczywiście, jeśli to powiem, niewielkie szanse Wyspy na przeżycie spadną do zera. Chwytam się więc trzciny, jak tonący: może wystarczą dane, które już zebraliśmy. Jak nie da się zobaczyć, może da się wydedukować.

— Potrzebuję czasu — oznajmiam.

— Oczywiście — odpowiada szymp — ile tylko chcesz.


*   *   *

Szympowi nie wystarcza zabicie stworzenia. Szymp musi je również opluć.

Pod pretekstem pomocy w moich badaniach próbuje Wyspę rozebrać, rozłożyć na części, dopasować siłą do trywialnych ziemskich przykładów. Opowiada mi o ziemskich bakteriach rozwijających się przy promieniowaniu 1,5 miliona radów i zadowolonych z wysokiej próżni. Pokazuje mi zdjęcia jakichś małych, niezniszczalnych niesporczaków, potrafiących zwinąć się w kłębek i zasnąć na granicy zera absolutnego, czujących się równie dobrze w głębokich rowach oceanicznych jak i w dalekim kosmosie. Dać im czas, możliwość, pomóc opuścić planetę i nie wiadomo jak daleko te miłe, małe bezkręgowce mogą zawędrować. Mogłyby przeżyć śmierć rodzinnego świata, skupić się i utworzyć jakąś kolonię.

Kompletna bzdura.

Studiuję wszystko, co jest. Alchemię, dzięki której fotosynteza przekształca światło, gaz i elektrony w żywą tkankę. Fizykę wiatru słonecznego napinającego bańkę. Liczę minimalne wymagania metaboliczne dla form życia filtrujących związki organiczne rozproszone w przestrzeni kosmicznej. Zdumiewa mnie szybkość myślenia tej istoty: prawie taka, jak prędkość Eri, o rząd wielkości szybciej od jakichkolwiek impulsów nerwowych u ssaków. Być może jakieś organiczne nadprzewodniki, coś, co przesyła schłodzone elektrony prawie bez oporu w tej mrożącej pustce.

Zapoznaję się ze zróżnicowaniem fenotypowym i doborem naturalnym, przypadkowym ewolucyjnym mechanizmem pozwalającym gatunkom zaistnieć w obcym środowisku i uzyskać nowe cechy, których nigdy nie potrzebowały w domu. Być może w ten sposób, forma życia nie posiadająca naturalnych wrogów mogłaby uzyskać kły i pazury oraz chęć ich użycia. Życie Wyspy zależy od jej zdolności do zabicia nas. Muszę znaleźć coś, dzięki czemu stanie się groźna.

Ale wszystko, co znajduję, to rosnące podejrzenie, że jestem skazana na niepowodzenie, bo przemoc, co zaczynam rozumieć, jest zjawiskiem planetarnym.

Planety są złogennymi rodzicami ewolucji. Sama powierzchnia skłania do działań wojennych, do koncentracji zasobów w ograniczonych, bronionych obszarach, o które można walczyć. Siły grawitacji zmuszają do trwonienia energii na systemy mięśniowe i podpierające szkielety, potrzebne, by się ustrzec przed nieustanną, sadystyczną próbą rozpłaszczenia. Jeden błędny krok, zbyt wysoki próg i twoja cenna konstrukcja błyskawicznie się rozpada. A nawet jeśli uda się pokonać wszystkie przeszkody, sklecić jakieś pancerne osłony pozwalające powoli czołgać się po ziemi, to jak długo potrwa, zanim wszechświat wyciągnie jakąś kometę lub asteroidę, zrzuci ją z nieba i zresetuje czas do zera? Czy to dziwne, że wzrastamy z wiarą w to, że życie jest walką, że zerowa suma jest prawem boskim, a przyszłość należy do tych, którzy zmiażdżą konkurencję.

Tutaj zasady są zupełnie inne. Większość przestrzeni jest spokojna: żadnych cykli dobowych, pór roku, epok lodowcowych, czy stref klimatycznych. Żadnych dzikich, powtarzających się zmian temperatury, łagodnych, czy gwałtownych. Życie powstaje w środowisku związanym z kometami, asteroidami, mgławicami rozpościerającymi się na setki lat świetlnych. Obłoki molekularne błyszczą od związków organicznych i życiodajnego promieniowania. Ich rozległe, pyłowe obszary ogrzewają się podczerwienią i filtrują twarde promieniowanie, tworząc gwiezdne żłobki, które tylko jakiś tępy uchodźca ze studni grawitacyjnej mógłby nazwać letalnymi.

Darwin jest tu abstrakcją, ciekawostką bez znaczenia. Wyspa zadaje kłam temu wszystkiemu, czego nas uczono o mechanizmach życia. Zasilana słońcem, idealnie przystosowana, nieśmiertelna, nie musiała walczyć o przeżycie. Gdzie są drapieżniki, konkurenci, pasożyty? Całe życie wokół 428 jest jednym rozległym kontinuum, jednym wielkim aktem symbiozy. Przyroda tutaj nie ma krwawych zębów i pazurów. Przyroda tutaj ma pomocną dłoń.

Bez zdolności do przemocy, Wyspa wyprzedziła światy. Wolna od technologii, ma przemyślaną cywilizację. Jest inteligentna ponad naszą miarę i...

... i jest łagodna. Musi być. Nabieram tego przekonania z każdą mijającą godziną. Czy w ogóle potrafi wyobrazić sobie wroga?

Przypominam sobie określenia używane, zanim ją poznałam lepiej: "balon mięsa", "cysta". Teraz wydają mi się bluźnierstwem. Już nigdy więcej tak jej nie nazwę.

Poza tym, jeśli szymp wygra, będzie jeszcze jedno pasujące określenie: "ofiara drogi". I czym więcej się zastanawiam, tym bardziej się boję, że ta znienawidzona maszyna ma rację.

Jeśli Wyspa ma jakiś sposób obrony, ja tego, za cholerę, nie mogę sobie wyobrazić.


*   *   *

— Wiesz, że Eriophora nie może istnieć? Łamie prawa fizyki.

Robimy sobie przerwę od biblioteki w pomieszczeniu socjalnym poza osią statku. Zdecydowałam się zacząć ponownie, tym razem od podstawowych zasad. Dix patrzy na mnie ze zrozumiałą mieszaniną zakłopotania i niedowierzania; moje oświadczenie jest niemal zbyt głupie by zaprzeczać.

— To prawda — zapewniam. — Rozpędzenie statku o tej masie, zwłaszcza do prędkości relatywistycznej, wymaga zbyt wiele energii. Potrzebna jest do tego produkcja całego słońca. Ludzie wyliczyli, że jeśli miałby to być lot międzygwiezdny, ładunek nie mógłby być większy od kciuka. Załogę musiałyby stanowić wirtualne osobowości zapisane w czipach.

To brzmi zbyt nonsensownie nawet dla Dixa.

— Nieprawda. Jak nie masz masy, nie możesz spadać. Eri by nie działała, gdyby była taka mała.

— Ale przypuśćmy, że nie można przesunąć ani kawałka tej masy. Nie ma robaczych dziur, nie ma tuneli Higgsa, niczego, by utworzyć pole grawitacyjne skierowane w kierunku lotu. Środek masy spoczywa, powiedzmy, w środku masy.

Charakterystyczne dla Dixa potrząsanie głowa.

— Przecież mamy to wszystko!

— Jasne, że mamy. Ale przez bardzo długi czas nie mieliśmy.

Jego stopy wybijają energiczny rytm po pokładzie.

— Tak przebiega historia gatunków rozumnych — wyjaśniam — sądzimy, że już poznaliśmy wszystko, sądzimy, że wyjaśniliśmy wszystkie tajemnice, a tu ktoś odkrywa jakąś drobną, małą rzecz nie pasującą do paradygmatu. Za każdym razem, gdy próbujemy opisać problem, on robi się większy i zanim się spostrzeżemy cały nasz światopogląd diabli biorą. To się zdarza co i raz. Jednego dnia masa jest ograniczeniem, drugiego wymogiem. Rzeczy, o których myślimy, że je znamy... one się zmieniają Dix. A my się musimy zmieniać wraz z nimi.

— Ale...

— Szymp nie może się zmienić. On działa według reguł mających miliard lat. Brak mu pieprzonej wyobraźni i to nie jest niczyja wina, po prostu ludzie nie wiedzieli, jak jeszcze zabezpieczyć stabilność misji w tak długim okresie czasu. Chcieli, żebyśmy ją kontynuowali, więc zbudowali coś, co nie może się zgodzić na jej zakończenie. Ale wiedzieli też, że rzeczy się zmieniają i dlatego my tutaj jesteśmy, Dix. Żeby poradzić sobie z tym, z czym szymp nie może.

— Z obcymi?

— Z obcymi.

— Szymp radzi sobie z nimi całkiem dobrze.

— Jak? Zabijając ich?

— Nie nasza wina, że jest na trasie. Nie jest groźny...

— Mam to gdzieś czy jest groźny, czy nie! Żyje i jest inteligentny. I zabicie go, żeby rozszerzyć jakieś obce imperium...

Ludzkie imperium. Nasze imperium. — Ręce Dixa nagle nieruchomieją. Zamiera jak posąg.

Prycham.

— A co ty wiesz o ludziach?

Ja jestem jednym z nich.

— Jesteś pieprzonym trylobitem. Widziałeś kiedy coś, co wychodzi z tych bram, gdy już są online?

— Najczęściej nic — milknie i próbuje sobie przypomnieć. — Raz... jakieś statki, zdaje się.

— Fajnie, ja widziałam dużo więcej i uwierz mi, jeśli to byli kiedykolwiek ludzie, to było bardzo dawno.

— Ale...

— Dix... — Biorę głęboki oddech, starając się powrócić do tematu. — Popatrz, to nie twoja wina. Wszystko co wiesz, pochodzi od kretyna, który utknął w koleinach. My nie robimy tego dla ludzkości, nie robimy tego dla Ziemi. Ziemi już nie ma, nie rozumiesz tego? Słońce spaliło ją na popiół miliard lat po naszym starcie. Dla czegokolwiek teraz pracujemy, to ... to nawet się nie odzywa do nas.

— Tak? No to dlaczego to robimy? Dlaczego, po prostu... po prostu nie przestaniemy?

On naprawdę nie wie.

— Próbowaliśmy — mówię.

— I co?

— Twój szymp wyłączył nam system podtrzymywania życia.

Chociaż raz nie ma nic do powiedzenia.

— To jest maszyna, Dix. Dlaczego nie możesz tego zrozumieć? Jest zaprogramowana. Nie może się zmienić.

My też jesteśmy maszynami, tylko zrobionymi z czego innego. My się zmieniamy.

— Tak? Ostatnio się przekonałam, byłeś tak przyssany do cycka tej maszyny, że nie mogłeś nawet odciąć swojego łącza mózgowego.

— Bo się uczę. Nie mam powodu tego zmieniać.

— A nie możesz raz na jakiś czas zachować się jak cholerna istota ludzka? Przygotować mały raport razem z ludźmi, którzy mogliby ocalić twoje żałosne życie, gdy następnym razem pójdziesz orbitować? Czy to nie jest dla ciebie wystarczający powód? Bo teraz, powiem otwarcie, nie ufam ci na tyle, na ile mogłabym. Nawet nie jestem pewna, czy rozmawiam z tobą.

Nie moja wina — po raz pierwszy na jego twarzy pojawia się coś więcej poza zwykłą mieszaniną strachu, zakłopotania i prymitywnego wyrachowania — to ty, to wy wszyscy. Mówicie pokrętnie. Myślicie pokrętnie — twarz mu zastyga. — Nie potrzebuję cię online do tej budowy — warczy. — Nie chciałem cię. Sam bym sobie dał radę. Mówiłem Szympowi, że potrafię...

— Ale, mimo tego, szymp uważał, że powinieneś mnie obudzić, a ty zawsze słuchasz szympa. Mam rację? Bo szymp zawsze wie najlepiej, szymp jest twoim szefem, szymp jest twoim pieprzonym bogiem. I dlatego ja muszę wstać z łóżka i niańczyć jakiegoś uczonego idiotę, który nie potrafi nawet się przywitać, jeśli nie jest prowadzony za nos. — Coś mnie ostrzega w głębi umysłu, ale nie przestaję. — Chcesz prawdziwy wzór do naśladowania? Chcesz coś godnego szacunku? Zapomnij o szympie. Zapomnij o misji. Czemu nie patrzysz w przyszłość? Spójrz, co twój wspaniały szymp chce przejechać, bo stanęło mu na drodze. Ta istota jest lepsza od każdego z nas. Jest inteligentniejsza, łagodniejsza, nie życzy nam nic złego...

— A skąd ty to wiesz? Nie możesz tego wiedzieć.

— Nie, to ty nie możesz tego wiedzieć, bo jesteś pieprzonym niedorozwojem. Każdy normalny jaskiniowiec zobaczyłby to natychmiast, ale ty...

— To szaleństwo — syczy na mnie —jesteś szalona, jesteś zła.

— Ja jestem zła! — Jakaś daleka część mnie słyszy wibrujący pisk w moim głosie, na pograniczu histerii.

— Dla misji.

Dix odwraca się i odchodzi.

Czuję ból w dłoniach. Patrzę zdziwiona: zacisnęłam pięści tak mocno, że paznokcie przebiły skórę. Z trudnością je rozwieram.

Nie jest to dla mnie nic nowego. Przywykłam. Kiedyś zdarzało mi się to często, kiedyś, gdy wszystko jeszcze miało sens; zanim pasja nie zmieniła się w rytuał, zanim gniew nie zastygł w pogardę, zanim Sunday Ahzmundin, bojowniczka wieczności, nie poprzestała na rzucaniu obelg na niedorozwinięte dzieci.

Byliśmy wtedy rozwścieczeni. Niektóre fragmenty tego statku wciąż są okopcone i nie nadają się do zamieszkania. Pamiętam to uczucie.

Tak to bywa na jawie.


*   *   *

Jestem na jawie, jestem sama i mdli mnie z powodu tych kretynów. Są zasady i jest ryzyko. Nie budzi się martwych dla kaprysu, ale pieprzyć to, wzywam posiłki.

Dix musi mieć oboje rodziców, przynajmniej ojca, przecież nie dostał tego chromosomu Y ode mnie. Przełykam złość i sprawdzam manifest; porównuję sekwencje genów i szukam homologii.

No. Tylko jeszcze jeden rodzic: Kaj. Zastanawiam się, czy to przypadek, czy może szymp wyciągnął zbyt daleko idące wnioski z naszej małej, gorącej orgietki w Szczelinie Łabędzia. To nie ma znaczenia, Kaj, on jest tak samo twój, jak i mój. Czas wyjść na scenę, czas na ...

O, gówno. O nie. Proszę, nie.

(Są zasady. I jest ryzyko.)

Trzy budowy temu. Kaj i Connie. Oboje. Zaklinowała się śluza, a następna była zbyt daleko, zabójcza trasa ratunkowa wzdłuż kadłuba Eri. Wrócili do środka, ale przesunięte do błękitu promieniowanie zdążyło ugotować ich wewnątrz skafandrów. Oddychali jeszcze kilka godzin, rozmawiali, ruszali się i płakali, jakby wciąż byli żywi, dopóki ich ciała nie rozpadły się i nie wykrwawiły.

Na tej wachcie były obudzone jeszcze dwie osoby, więc miał kto posprzątać. Ishmael i ...

— Hm, powiedziałaś...

Ty skurwielu! — Podrywam się i walę mojego syna mocno w twarz. Dziesięciosekundowy gniew z dziesięciomilionowoletnim buntem w tle. Czuję, jak jego zęby poddają się za wargami. Cofa się, oczy ma szerokie jak teleskopy i krew na ustach.

— Mówiłaś, że mogę przyjść! — piszczy skulony pod ścianą.

— On był twoim pieprzonym ojcem! Wiedziałeś, byłeś tam! Umarł na twoich oczach, a ty mi nawet nie powiedziałeś!

— Ja... ja...

— Dlaczego mi nic nie powiedziałeś, dupku? Szymp ci kazał kłamać? Kłamałeś...

— Myślałem, że wiesz! — krzyczy — dlaczego miałabyś nie wiedzieć?

Mój gniew uchodzi jak powietrze przez rozdarcie. Oklapnięta, zasłaniam twarz dłońmi i zapadam bezwładnie w pseudopod.

— Wszystko jest w dzienniku — płacze — dokładnie wszystko. Nikt nic nie ukrywał. Jak mogłaś nie wiedzieć?

— Mogłam — przyznaję tępo — to znaczy... Chcę powiedzieć...

Chcę powiedzieć, że nie wiedziałam. I co w tym dziwnego. Po prostu, po jakimś czasie przestaje się zaglądać do dziennika.

Są zasady.

— Nigdy nawet o nich nie zapytałaś — mówi potulnie mój syn.

Podnoszę wzrok. Dix obserwuje mnie szeroko otwartymi oczami, oparty o ścianę po drugiej stronie pomieszczenia, zbyt przestraszony, by ryzykować przejście obok mnie, do wyjścia.

— Co ty tu robisz? — pytam zmęczonym głosem.

Głos mu się załamuje. Musi powtórzyć.

— Powiedziałaś, że mogę przyjść, jak spalę łącze...

— Spaliłeś swoje łącze?

Przełyka i kiwa głową. Wierzchem dłoni ociera krew.

— A co na to szymp?

Powiedział... Ono powiedziało, że w porządku. — mówi z tak oczywistym zamiarem podlizania się, że od razu przyjmuję, iż naprawdę może być na swoim.

— Więc poprosiłeś go o zgodę.

Zaczyna potakiwać, ale już widzę odpowiedź na jego twarzy.

— Nie pieprz, Dix.

— On... poradził mi.

— Aha.

— Więc możemy pogadać — dodaje.

— O czym chcesz pogadać?

Patrzy w podłogę i wzrusza ramionami.

Wstaję i idę do niego. Sztywnieje, ale ja potrząsam głową i rozkładam ręce.

— Spokojnie, spokojnie. — Opieram się plecami o ścianę, obsuwam w dół i siadam obok niego na pokładzie.

Siedzimy tak przez chwilę.

— To trwało tak długo — mówię w końcu.

Spogląda na mnie nie rozumiejąc. Co to znaczy długo, zwłaszcza tutaj.

Próbuję jeszcze raz.

— Mówią, że nie ma czegoś takiego jak altruizm, wiesz?

Jego oczy robią się puste na chwilę, a potem pojawia się panika, a ja domyślam się, że próbował zapytać przez łącze o definicję i nie mógł. Czyli jesteśmy sami.

— Altruizm — wyjaśniam — bezinteresowność. Robienie czegoś, co kosztuje, ale pomaga komuś innemu. — Wydaje się chwytać. — Mówią, że każde bezinteresowne działanie w końcu sprowadza się do manipulacji, pokrewieństwa, wzajemności lub coś w tym stylu, ale nie mają racji. Byłabym...

Zamykam oczy. To jest trudniejsze niż się spodziewałam.

— Byłabym szczęśliwa wiedząc, że z Kajem i Connie jest wszystko w porządku. Nawet gdybym niczego z tego nie miała, nawet gdyby mnie to dużo kosztowało, nawet gdybym nigdy więcej nie miała ich zobaczyć. Wiedzieć, że nic im nie jest, warte by było każdej ceny.

— Po prostu, żeby wierzyć, że oni...

Że nie widziałeś jej od pięciu budów. Że on nie był z tobą na wachcie od Strzelca. Że oni po prostu śpią. Że może następnym razem.

— Więc nie sprawdzałaś — Dix mówi powoli. Krew spływa po jego dolnej wardze, czego on zdaje się nie zauważać.

— My nie sprawdzamy.

Jedynie ja, teraz sprawdziłam i ich już nie ma. Odeszli oboje. Z wyjątkiem tej odrobiny skanibalizowanych nukleotydów, które szymp rekultywował w mojego wadliwego i niedostosowanego syna. Jesteśmy jedynymi ciepłokrwistymi stworzeniami na przestrzeni tysięcy lat świetlnych, a ja jestem taka samotna.

— Przepraszam — szepczę i pochylam się, żeby zlizać skrzep z jego pokaleczonych i zakrwawionych warg.


*   *   *

Kiedyś na Ziemi – kiedyś, kiedy jeszcze była Ziemia – były takie małe zwierzęta nazywane kotami. Miałam jednego przez jakiś czas. Obserwowałam go czasami jak śpi: łapy, wąsy, uszy, wszystko poruszało się dziko, gdy gonił swoją wyimaginowaną ofiarę w terenie wyczarowanym przez śpiący mózg.

Teraz, gdy szymp wpełza swoimi drogami do jego snów, mój syn wygląda podobnie.

Jest to jednak zbyt dosłowne na metaforę. Po spaleniu łączy bezprzewodowych, kable wchodzą do jego głowy jak jakieś pasożyty żywiące się przy pomocy archaicznych światłowodów. A raczej, jak przypuszczam, wmuszające coś w niego; trucizna płynie do głowy Dixa, a nie z niej.

Nie powinnam być tutaj. Czyż nie wpadłam w furię, gdy naruszono moją prywatność? (Właśnie. Dwanaście dni świetlnych temu. Wszystko jest względne.) A przecież widzę, że nie ma tu żadnej prywatności Dixa do naruszenia: żadnych dekoracji na ścianach, żadnych dzieł sztuki, żadnego hobby, żadnej garderoby. Zabawki erotyczne, powszechne w każdej kabinie, leżą nieużywane na półkach. Gdyby z ostatnich wydarzeń nie wynikało co innego, podejrzewałabym, że Dix jest na bromie.

Co ja robię? Czy to ma być jakaś perwersyjna odmiana instynktu macierzyńskiego, jakieś szczątkowe, plejstoceńskie matczyne odruchy? Czy ja jestem robotem, czy mój pień mózgu przysłał mnie tutaj pilnować dziecko?

Strzec kolegi?

Kochanek czy larwa, co za różnica. Jego kwatera to pusta skorupa, nie ma tutaj niczego z Dixa. Jedynie jego porzucone ciało leżące w pseudopodzie; palce ruszają się, oczy latają pod powiekami w żywej odpowiedzi na to, co się dzieje w jego umyśle.

Nie wiedzą, że tu jestem. Szymp nie wie, bo wypaliliśmy jego ciekawskie oczy już miliard lat temu, a mój syn nie wie, że jestem tutaj, bo... no właśnie, bo dla niego nie ma teraz żadnego tutaj.

I co ja mam z tobą zrobić, Dix? Wszystko jest bez sensu. Nawet język twojego ciała wygląda tak, jakbyś wyrósł w kadzi, ale jednak nie jestem pierwszą istotą ludzka, którą widzisz. Wyrosłeś w dobrym towarzystwie, wśród ludzi, których znam, ludzi, którym ufam. Ufałam. Jak to się stało, że znalazłeś się po drugiej stronie? Dlaczego pozwolili ci tam się znaleźć?

I dlaczego mnie nie ostrzegli?

Są zasady. Jest groźba, że wróg to znajdzie podczas długich, martwych nocy, groźba... innych strat. Ale coś takiego jeszcze się nie zdarzyło. Z pewnością ktoś mógł coś zostawić, jakąś wskazówkę ukrytą w metaforze, zbyt subtelną do odczytania przez prosty umysł...

Dałabym wiele by przechwycić ten strumień, zobaczyć to, co ty. Ale oczywiście nie mogę ryzykować, zdradziłabym się momentalnie, gdybym spróbowała pobrać cokolwiek więcej, oprócz podstawowych parametrów i ...

Chwila!

Szybkość transmisji jest za niska. Nie wystarczy nawet dla wysoko-rozdzielczej grafiki, nie mówiąc już o wrażeniach dotykowych, czy węchowych. W najlepszym wypadku jesteś w kreskówce.

A przecież, patrzę i widzę. Palce, oczy – jak u kota śniącego o myszach i szarlotce. Tak jak u mnie, gdy odtwarzałam dawno utracone ziemskie góry i oceany, zanim przekonałam się, że życie przeszłością jest tylko innym sposobem umierania w teraźniejszości. Jakość transmisji wskazuje, że nie jest to nawet program testowy, a twoje ciało, że jesteś cały zanurzony w innym świecie. Jak ta maszyna zdołała cię tak ogłupić, że traktujesz te cienkie pomyje jak ucztę?

I czemu w ogóle to robi? Dane są bardziej przyswajalne, kiedy mogą być rozumiane, smakowane, słyszane; nasze mózgi są przystosowane do daleko bogatszych niuansów niż krzywe i tabele. Najbardziej suche opisy techniczne są bardziej zmysłowe od tego. Dlaczego zadowalać się rysunkiem, gdy można malować olejno lub holograficznie?

Dlaczego upraszczać cokolwiek? Aby ograniczyć zestaw zmiennych, zarządzać niezarządzalnym.

Kaj i Connie. Byli parą nieuporządkowanych, niewykonywalnych zbiorów danych. Przed wypadkiem. Zanim uproszczono scenariusz.

Ktoś powinien mnie przed tobą ostrzec, Dix.

Może ktoś próbował.


*   *   *

I tak przychodzi chwila, gdy mój syn opuszcza gniazdo, przywdziewa chrząszczopodobny pancerz i idzie na przechadzkę. Nie jest sam, na kadłubie Eri towarzyszy mu jeden z telebotów szympa, mimo to mógłby stracić przyczepność i odpaść w gwiezdną przepaść.

Może taki scenariusz nigdy się nie zdarzy, może poważna awaria systemu sterowania, szympa i jego kopii zapasowej, przerzucająca nagle wszystkie zadania obsługi na plecy z krwi i ciała jest tylko próbą generalną kryzysu, do którego nigdy nie dojdzie. Niemniej w czasie porównywalnym z czasem życia wszechświata najbardziej nieprawdopodobny scenariusz może się wydarzyć, więc go wykonujemy. Ćwiczymy, wstrzymujemy oddech i nurkujemy na zewnątrz. Mamy mało czasu, przy tej prędkości, nawet opancerzonych, przesunięte do błękitu promieniowanie tła ugotuje nas w parę godzin.

Światy przeminęły odkąd ostatni raz używałam komu w mojej kwaterze.

— Szymp.

— Jestem. Jak zawsze, Sunday. — Gładki, wygadany i przyjacielski. Płynna intonacja doświadczonego psychopaty.

— Wiem co kombinujesz.

— Nie rozumiem.

— Myślisz, że tego nie widzę? Tworzysz sobie nowe pokolenie. Poprzednie już zbyt mocno zniechęciło się do ciebie, więc zaczynasz od początku z ludźmi, którzy nie pamiętają dawnych czasów. Z ludźmi, których... których uprościłeś.

Szymp milczy. Drona pokazuje Dixa gramolącego się przez rumowisko składające się z bazaltowo-metalowych kompozytów.

— Tyle, że nie potrafisz wychować ludzkiego dziecka, a przynajmniej nie sam.

Wiem, że próbował. W manifeście załogi nie ma żadnej wzmianki o Dixie aż do chwili, gdy pewnego dnia pokazał się już jako nastolatek. Nikt o nic nie pytał, bo nikt, nigdy...

— Zobacz, co z niego zrobiłeś. Jest mistrzem warunków "if/then", niepokonany w liczeniu i w pętlach "for", ale nie potrafi myśleć. Nie potrafi zrobić najprostszego skoku intuicyjnego. Jesteś jak jeden z tych... — przypominam ziemski mit z czasów, gdy czytanie nie wydawało się takim obscenicznym marnowaniem życia — jeden z tych wilków próbujących wychować ludzkie dziecko. Możesz nauczyć go jak poruszać się na czworakach, możesz nauczyć go zasad działania w stadzie, ale nie nauczysz go chodzić na tylnych nogach, mówić, czy być człowiekiem, bo jesteś, po prostu, za głupi. I w końcu się tego domyśliłeś. Dlatego napuściłeś go na mnie. Myślisz, że ja go mogę dla ciebie ułożyć.

Nabieram tchu i walę.

— On dla mnie nic nie znaczy. Rozumiesz? Jest mniej niż niczym, jest niewygodą. Jest szpiegiem, jest czymś, co marnuje tlen. Wskaż mi jeden powód, dla którego nie powinnam zablokować go tam na zewnątrz, dopóki się nie ugotuje.

— Jesteś jego matką — mówi szymp, który przeczytał wszystko o związkach rodzinnych, ale jest za głupi by pojąć niuanse.

— A ty jesteś idiotą.

— Ty go kochasz.

— Nie — w moich piersiach rośnie lodowa gula, a moje usta wypowiadają słowa wyrachowane i obojętne — nie mogę kochać nikogo, ty debilna maszyno. Dlatego tu jestem. Naprawdę myślisz, że naraziliby twoją cenną, niekończącą się misję, zatrudniając spragnione uczuć panienki.

— Kochasz go.

— Mogę go zabić w każdej chwili. I to jest właśnie to, co zrobię, jeśli nie przesuniesz bramy.

— Powstrzymam cię — mówi spokojnie.

— To jest całkiem łatwe. Po prostu przesuniesz bramę i oboje dostaniemy to, co chcemy. Albo zaprzyj się piętami i spróbuj pogodzić swoją potrzebę matczynej troski z moim przyrzeczonym zamiarem ukręcenia szyi pieprzonemu maleństwu. Przed nami długa wyprawa, szymp. Jeszcze będziesz mógł się przekonać, że mnie nie wyeliminujesz ze swoich równań tak łatwo jak Kaja i Connie.

— Nie możesz zakończyć misji — mówi niemal łagodnie — już to próbowałaś.

— To nie jest koniec misji. To ją tylko trochę spowolni. Twój optymalny plan jest wyłożony. Jedyny sposób dokończenia bramy to ocalić Wyspę lub zabić twój prototyp. Ty decydujesz.

Kalkulacja całkiem prosta. Szymp mógł policzyć to błyskawicznie. Ale wciąż milczy. Cisza się przeciąga. Mogę się założyć, że szuka innej opcji. Próbuje znaleźć obejście. Analizuje alternatywne rozwiązania, próbując zdecydować czy rzeczywiście zrobię to, co mówię, czy naprawdę wszystkie jego podręczniki o instynkcie macierzyńskim mogą być tak daleko od rzeczywistości. Być może przegląda statystyki historycznych morderstw rodzinnych, szukając jakiegoś zaczepienia. I o ile wiem, powinno jakieś być. Ale szymp nie jest mną, jest prostszym systemem próbującym przechytrzyć inteligentniejszego przeciwnika i to daje mi broń.

— Będę miał na ciebie haka — mówi w końcu.

Prawie wybucham śmiechem.

— Co?

— Powiem Dixonowi, że groziłaś mu śmiercią.

— Powiedz.

— Nie chcesz, żeby wiedział.

— Nie dbam o to czy on wie, czy nie. Co ty sobie wyobrażasz, że on będzie chciał mnie zabić pierwszy? Myślisz, że stracę jego miłość? — kładę nacisk na ostatnie słowo, przeciągając je, by podkreślić jakie to śmieszne.

— Stracisz jego zaufanie. Musicie sobie tutaj ufać wzajemnie.

— Racja. Zaufanie. Pieprzona podstawa tej misji.

Milczy.

— Żeby wyjaśnić do końca twój argument — mówię po chwili — przypuszczam, że muszę zapytać. Do czego dokładnie miałby być wykorzystany ten hak?

— Do przysługi — odpowiada szymp — w przyszłości.

Mój syn niewinnie pływa sobie wśród gwiazd, a jego życie położono na szali.


*   *   *

Śpimy. Szymp robi niechciane korekty niezliczonych małych trajektorii, a ja budzę się co kilka tygodni, starając się wypalić jak najmniej z mojej świeczki i pilnuję, czy wróg nie próbuje czegoś wywinąć, ale on wydaje się być grzeczny. DHF428 skacze ku nam ruchem przerywanym, przesuwając się w rytm moich przebudzeń, jak paciorki nawleczone na nieskończony sznurek. Kompleks produkcyjny obraca się na sterburcie: przetwórnie, zbiorniki, nanofabryki, roje von Neumannów hodujących, kanibalizujących i utylizujących się w osłony i obwody, holowniki i części zamienne. Najdoskonalsza kromanionska technologia mutująca i rozsiewająca się po wszechświecie jak opancerzony nowotwór.

A między nim i nami wisi, jak kurtyna, migocząca i opalizująca forma życia, krucha, nieśmiertelna i niewyobrażalnie obca, redukująca wszystko, co mój gatunek kiedykolwiek zrobił, do błota i odchodów samym transcendentalnym faktem swego istnienia. Nigdy nie wierzyłam w bogów, w uniwersalne dobro, ani w absolutne zło. Zawsze wierzyłam jedynie, że istnieje to, co działa i to, co nie. Cała reszta to dym i lustra, sztuczki potrzebne by manipulować takimi robolami jak ja.

Ale wierzę w Wyspę, dlatego że wierzyć nie muszę. Wyspa nie musi być brana na wiarę: widać ją przed nami, jest faktem empirycznym. Nigdy nie poznam jej umysłu. Nigdy nie poznam szczegółów jej ewolucji. Ale mogę ją widzieć: masywną, niepojętą, tak całkowicie nieludzką, że jest zmuszona być lepszą od nas, lepszą od czegokolwiek, czym moglibyśmy się stać.

Wierzę w Wyspę. Postawiłam na szali własnego syna, by ją uratować. Zabiłabym, żeby pomścić jej śmierć.

Może jeszcze to zrobię.

W czasie tych milionów zmarnowanych lat, w końcu zrobiłam coś wartościowego.


*   *   *

Finalizujemy budowę.

Siatki celownicze zbiegają się hipnotyzująco, zawężając w nieskończoność środek celu. Nawet teraz, gdy już tylko minuty dzielą nas od zapłonu, odległość redukuje nienarodzoną bramę do niewidzialnego punktu. Chwila, w której nagie oko uchwyci nasz cel, nigdy nie nadejdzie. Nawlekamy tę igłę zbyt szybko: zostawimy ją za sobą zanim zdążymy ją zauważyć.

Albo – jeśli poprawki kursu skierują nas o włos od celu, jeśli licząca biliony kilometrów krzywa zboczy o tysiąc metrów – umrzemy. Nawet o tym nie wiedząc.

Nasze przyrządy wskazują, że jesteśmy dokładnie na kursie. Szymp mówi mi, że jesteśmy dokładnie na kursie. Eriophora spada do przodu przez pustkę, przyciągana bezustannie własną magicznie-przemieszczoną masą.

Obracam się do widoku z drony poruszającej się przed nami. Okno do historii, nawet teraz opóźnienie wynosi kilka minut, ale przeszłość i teraźniejszość zbliżają się do siebie z każdą korsekundą. Nowo zbudowana brama unosi się ciemna i złowroga na tle gwiazd, wielka rozwarta paszcza stworzona by pożreć rzeczywistość. Vony, przetwórnie, linie produkcyjne, zaparkowane z boku w pionowych kolumnach, ukończyły swoje zadania, ich użyteczność przeminęła i zostaną zlikwidowane. Trochę mi ich szkoda. Zawsze mi szkoda. Wolałabym je przechwycić, zabrać i użyć w następnej budowie, ale zasady ekonomii obowiązują wszędzie i twierdzą, że taniej wychodzi jednorazowe użycie narzędzi.

Zasada, którą szymp bierze sobie do serca w większym stopniu, niż by ktokolwiek oczekiwał.

Przynajmniej ocaliliśmy Wyspę. Chciałabym się zatrzymać na chwilę. Pierwszy kontakt z naprawdę obcą inteligencją i czym się wymieniliśmy? Sygnalizacją drogową. Czym Wyspa się zajmuje, gdy nie sygnalizuje, że chciałaby żyć?

Myślałam o tym, żeby zapytać. Chciałam obudzić się wcześniej, gdy opóźnienie nie będzie już takie zniechęcające, a co najwyżej niewygodne i wypracować jakiś kod, mogący objąć prawdy i filozofie umysłu obszerniejszego niż cała ludzkość. Dziecięce marzenia. Wyspa istnieje zbyt daleko od groteskowych, darwinowskich procesów, które ukształtowały moje ciało. Nie możemy mieć ze sobą nic wspólnego, nie będzie żadnego spotkania umysłów. Aniołowie nie rozmawiają z mrówkami.

Trzy minuty do zapłonu. Widzę światło na końcu tunelu. Niezamierzona maszyna czasu Eriophory już prawie nie widzi przeszłości. Mogłabym teraz wstrzymać oddech na cały czas, jaki wtedy potrzebuje by wyprzedzić teraz. Wciąż na kursie, według wszystkich źródeł.

Odzywa się brzęczyk.

— Jest sygnał — raportuje Dix i rzeczywiście słońce na środku tanku zaczyna mrugać. Serce mi skacze, więc anioł się do nas odezwał? Chce podziękować? Powie jak zapobiec śmierci cieplnej? Ale...

— Jest na wprost nas — mruczy Dix, a mnie nagła konstatacja chwyta za gardło.

Dwie minuty.

— Źle policzyła — szepce Dix — nie przesunęliśmy bramy wystarczająco daleko.

— Wystarczająco — mówię. Przesunęliśmy dokładnie tak daleko, jak kazała Wyspa.

— Wciąż jest przed nami! Spójrz na słońce !

— Spójrz na sygnał — odpowiadam.

Ponieważ ten nie przypomina w niczym tego starannego znaku drogowego, do którego zastosowaliśmy się trzy biliony kilometrów wcześniej. Jest prawie przypadkowy. Jak nagły wybuch paniki. Krzyk przerażenia czegoś schwytanego znienacka, mającego kilka sekund na działanie. I chociaż nie znam tego zestawu kropek i zawijasów, to wiem dokładnie, co muszą znaczyć.

Stop. Stop. Stop. Stop.

Już się nie zatrzymamy. Nie ma takiej siły we wszechświecie, która by mogła nas chociaż trochę spowolnić. Przeszłość jest już teraźniejszością. Eriophora w nanosekundzie nurkuje w centrum bramy. Niewyobrażalna masa jej zimnego, czarnego serca rozrywa jakieś odległe wymiary, przyciąga z wyciem do tu i teraz. Zainicjowany portal wykwita za nami jak wielka, oślepiająca korona, zabójcza na wszystkich długościach fali dla wszystkich żyjących stworzeń. Nasze osłony rufowe domykają się dokładnie.

Gorący front fali goni nas w ciemności jak tysiące razy w przeszłości. Z czasem bóle porodowe ustąpią. Robacza dziura załapie się na swój kołnierz. I być może wciąż będziemy wystarczająco blisko, by zobaczyć jakieś nowe, transcendentalne monstrum wyłaniające się z magicznych drzwi.

Zastanawiam się, czy zauważy nieboszczyka pozostawionego za nami.


*   *   *

— Może czegoś nie zauważyliśmy — mówi Dix.

— Nie zauważyliśmy prawie wszystkiego — odpowiadam.

DHF428 czerwienieje za nami. Soczewkowaty artefakt migocze z tyłu. Brama ustabilizowała się i robacza dziura jest online, wypluwając ze swojej wielkiej, metalowej paszczy światło, czas i przestrzeń jak opalizujący bąbel. Będziemy się oglądać przez ramię dopóki nie osiągniemy kryterium Rayleigha, poza tą granicą niczego ciekawego już się nie da zobaczyć.

Jak dotychczas nic się nie ukazało.

— Może nasze obliczenia były złe — zastanawia się Dix — może się pomyliliśmy.

Nasze obliczenia były w porządku. W ciągu godziny sprawdziłam wszystko jeszcze raz. Wyspa, jak przypuszczam, miała jednak... wrogów. W każdym bądź razie ofiary miały.

A ja miałam rację w jednym. Ten parszywiec był inteligentny. Zobaczył nas, wymyślił jak się z nami skomunikować, jak użyć nas jako broń, jak zamienić zagrożenie dla swojego istnienia w...

Myślę, że packa na muchy jest równie dobrym określeniem, jak każde inne.

— Może tam była wojna — mruczę — może chciał przejąć nieruchomość. Lub może to była tylko... kłótnia rodzinna.

— Może nie wiedziała — sugeruje Dix — może myślała, że te współrzędne są puste.

Dlaczego tak myśli, zastanawiam się. Co go to w ogóle obchodzi? I nagle olśniewa mnie: nie obchodzi go, przynajmniej Wyspa. Nie bardziej niż przedtem. Nie wymyśla tych optymistycznych możliwości dla siebie.

Mój syn stara się mnie pocieszyć.

Chociaż ja nie potrzebuję pocieszenia. Byłam głupia: uwierzyłam w bezkonfliktowe życie, w świadomość bez grzechu. Przez chwilę żyłam w świecie, w którym życie było bezinteresowne i prostolinijne, w którym każda żywa istota nie walczy o to, by żyć kosztem innych. Deifikowałam to, czego nie mogłam zrozumieć, a co w końcu okazało się łatwe do zrozumienia.

Ale teraz jestem już mądrzejsza.

Było, minęło: jeszcze jedna budowa, jeszcze jedno kryterium, kolejny niezastąpiony kawałek życia, który nie zbliża nas do ukończenia zadania. Nie ważne, czy odnieśliśmy sukces. Nieważne, czy dobrze wykonujemy naszą pracę. Słowa misja wykonana nie mają znaczenia na Eriophorze, w najlepszym wypadku to ironiczny oksymoron. Może któregoś dnia nam się coś nie uda, ale linii mety nie będzie. Działamy przez wieczność, wleczemy się przez wszechświat jak mrówki, ciągnąc waszą przeklętą autostradę za sobą.

A ja muszę się jeszcze wiele nauczyć.

Przynajmniej jest tutaj mój syn, by mnie uczyć.

przełożył Ireneusz Dybczyński




Opowiadanie w wersji oryginalnej, w języku angielskim, znajduje się na stronie Petera Wattsa: http://www.rifters.com/real/shorts.htm


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)