„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Roget Germyn, bankier z Wheeling w Zachodniej Wirginii, Obywatel, obudził się łagodnie z „obywatelskiego” snu bez snów. Była trzecia, „godzina-wschodu” – pora właściwa dla uczczenia tego nadzwyczajnego dnia.
Obywatel Germyn włożył na siebie strój odpowiedni na wielkie chwile, takie jak oglądanie ruin Empire State z małej łodzi na tle burzowych chmur czy spacer w ciszy małą grupą po ocalałym pasie mostu Golden Gate. Albo tak, jak dzisiaj, by zobaczyć – jak miał nadzieję – Odtworzenie Słońca.
Germyn z trudem zachował konieczny w takiej chwili „obywatelski” spokój. Kusiło go nieobyczajnie, by pomedytować o tym, czy słońce zostanie odtworzone? Bo jeśli nie...
Skoncentrował się na swoim stroju. Przede wszystkim, włożył starą, owianą legendą bransoletę, prawdziwą bransoletę identyfikacyjną z ciężkich srebrnych ogniw i płytki z inskrypcją:
PFC1 JOE HARTMANN
Korea
1953
Tej bransolety zazdrościli mu znajomi, miłośnicy biżuterii – o ile byli zdolni do takich uczuć, jak zazdrość. Nie słyszano, żeby w Wheeling znajdowała się jeszcze jedna, dwustupięćdziesięcioletnia bransoleta identyfikacyjna.
Swoją najlepszą koszulę i parę cienkich spodni włożył na gołe ciało, a na wierzch luźną parkę, której szwy zostały starannie osłabione. Gdy słońce zostaje odtworzone, co pięć lat lub coś koło tego, obyczaj nakazywał zdejmować z powagą parkę i rozrywać ją eleganckimi, z góry określonymi ruchami... nie na tyle jednak drastycznie, żeby nie można było jej pozszywać z powrotem. I po to te osłabione szwy.
Był to czterdziesty pierwszy dzień – jak sobie policzył – w którym wszyscy w Wheeling, włącznie z nim, ubierali się w stroje nakazane obyczajem na Odtwarzanie Słońca. Był to już czterdziesty pierwszy dzień, w którym słońce – nie białe obecnie, nie połyskujące na żółto, ani nawet nie jasnoczerwone – wschodziło w kolorze bordowym, każdego dnia ciemniejsze... coraz ciemniejsze.
Nigdy wcześniej za mego życia, pomyślał Obywatel Germyn, nie było tak ciemne i tak zimne. Być może będzie okazja zobaczyć coś specjalnego. Na pewno już nigdy nie uda się zobaczyć starego słońca tak blisko unicestwienia...
Miejmy nadzieję.
Obywatel Germyn sumiennie dokończył garderoby, koncentrując się wyłącznie na samym akcie ubierania. Nie była to w żaden sposób jego specjalność, ale kiedy już tego dokonał, uznał, że zrobił to obyczajnie, wykonując płynne tradycyjne gesty, nie młócąc rękami i cały czas lekko balansując na czubkach stóp. A w dodatku było to tym bardziej perfekcyjne dokonanie, że nikt oprócz niego tego nie widział.
Kładąc jej dłoń na czole, delikatnie obudził żonę, leżącą, jak nakazano, na „kobiecej-trzeciej-części” łóżka.
Ciepło jego dłoni stopniowo przebijało się przez głębsze warstwy jej snu. Z godnością uniosła powieki.
— Obywatelko Germyn — powitał ją, wykonując lewą ręką „gest-rozpoznania”.
— Obywatelu Germyn — powiedziała sygnalizując „gest-rozpoznania” głową, w sposób nakazywany wtedy, gdy ręce są niewidoczne.
Obywatel Germyn powrócił do swoich delikatnych rozważań. Nadszedł czas odpowiedni na medytacje o przymiotach Zespolenia. Obywatel Germyn miał doświadczenie w medytacji, nawet jak na bankiera; to była sprawność, w której się szkolił od najwcześniejszego dzieciństwa.
Obywatel Germyn, spokojna twarz, szczupłe ciało wyprostowane, usiadł bez żadnych spięć, wyciszywszy pomyślnie, jeden po drugim, wszystkie zewnętrzne dźwięki, widoki i uczucia interferujące ze stosowną medytacją. Jego umysł stał się niemal pusty, jeśli nie liczyć jednego centralnego problemu: Zespolenia.
Zimne powietrze nad jego głową i za nią, poza polem widzenia, jakby zgęstniało, tworząc... nazwijmy to kroplą... kroplę powietrza.
Takie krople powietrza miały swoją nazwę. Fakt ich istnienia znany był w Wheeling i na całym świecie. Pojawiały się. Unosiły. I znikały... nie zawsze same. Gdyby ktoś był w tym pomieszczeniu wraz z Obywatelem Germynem i mógł to zobaczyć, ujrzałby w nim zniekształcenie, deformację tego, co było za kroplą, jak w lustrze ze skazą, jak w soczewce, jak w oku. I tak to nazywano – „oko”.
Germyn medytował.
Kropla powietrza rosła i powoli się poruszała. Wzbudzony przez nią prąd powietrza porwał kawałek papieru i zakręcił nim na podłodze. Germyn drgnął. Kropla powietrza cofnęła się.
Wciąż nieświadomy, Germyn, zdyscyplinował swoje myśli, wyrzucając z nich zakłócenia i powracając do głównego problemu Zespolenia. Kropla uniosła się...
Z drugiego pokoju dobiegło potrójne „chrząknięcie”. Jego żona sygnalizowała, że jest już ubrana. Obywatel Germyn wstał, by do niej dołączyć, a jego umysł powrócił do świata. „Oko” nad jego głową zawirowało zawzięcie i zniknęło.
*
Kilka mil od Wheeling, Glenn Tropile – członek klasy, która stwierdziła, że najmądrzej będzie nie nadawać sobie żadnej specjalnej nazwy i która poświęciła sporo czasu, by pozbyć się niechcianego określenia, jakie jej nadano – przebudził się na kanapie w swoim mieszkaniu.
Usiadł, dygocąc. Było zimno. Przeklęte słońce za oknem wciąż było cholernie ciemne i mieszkanie ciągnęło wilgocią i chłodem.
Śpiąc, skopał z siebie koce. Czemu nie potrafił nauczyć się spać spokojnie, jak wszyscy? Nie mając szlafroka, owinął się kocem, wstał i podszedł do pozbawionego szyb okna.
Dla Glenna Tropile nie było niczym niezwykłym obudzić się na kanapie. Powodem tego był temperament Gali Tropile, skłaniający ją do wyrzucania Glenna z łóżka po kłótni i – co było istotne – Glenn zawsze wiedział, że po nocnym wygnaniu będzie miał przez cały dzień nad nią przewagę. Kłótnia była tego warta. Przewaga, z definicji, była warta swoich kosztów... albo nie była przewagą.
Z zadowoleniem podrapał się w ucho, słysząc, jak Gala miota się w sąsiednim pokoju. Nie obudziła go. Była więc gotowa do zadośćuczynienia. Lekkie swędzenie na plecach, a może w mózgu – nic fizycznego, nie mógł tego zlokalizować, a jedynie być pewnym, że to tam jest – zlikwidowało natychmiast wszelkie zakłopotanie; już wygrał tę rozgrywkę. W naturze Glenna Tropile leżało, żeby wygrywać... a jego natura to on.
Gala Tropile, młoda, ciemna, atrakcyjna, z poczuciem winy malującym się na twarzy, weszła pojednawczo, niosąc kawę wygrzebaną ze swoich ukrytych zapasów.
Glenn Tropile udał, że niczego nie zauważa. Wpatrywał się niewzruszenie w zimny krajobraz. Morze, białe od cienkiego lodu, było prawie niewidoczne, tak daleko cofnęło się w wyniku przygasania ich małego słońca.
— Glenn...
No proszę! Glenn! A gdzie dobry obyczaj „pierwszego-powitania-męża”? Gdzie nakazane „chrząknięcie” po wejściu do pomieszczenia?
Glenn wytrwale oduczał ją tych skrupulatnych rytuałów w zachowaniu, w których wszyscy byli wychowywani. A największym z jego wielu zwycięstw nad nią było to, że czasem – tak jak teraz, gdy to ona była agresorem – ona pierwsza odstępowała od formalnych zachowań nakazanych Obywatelom.
Deprawacja! Perwersja!
Czasami dotykali się w chwilach, które nie były stosownym obcowaniem-ze-sobą – jak siadanie późnym wieczorem mężowi na kolanach czy poranne budzenie żony pocałunkiem. Czasami Tropile zmuszał ją, by pozwoliła mu przyglądać się podczas ubierania... no nie, nie teraz, kiedy chłód gasnącego słońca czynił z tego nieatrakcyjne igraszki, ale dawniej zdarzało się; był przekonany, iż jego władza nad nią wystarczy, by znów mu na to pozwoliła, gdy tylko słońce zostanie odtworzone.
O ile – pojawiła się myśl – słońce zostanie odtworzone.
Glenn odwrócił się od mroźnego krajobrazu i spojrzał na żonę.
— Dzień dobry, kochanie. — Gala była skruszona.
— Naprawdę? — zapytał z irytacją. Przeciągnął się z wyrachowaniem, ziewnął i podrapał po piersiach. Każdy jego ruch był odpychający. Gala Tropile zadrżała, ale nie otworzyła ust.
Tropile rozparł się na lepszym z dwóch krzeseł, wystawiając spod koca owłosioną nogę. W tej wyjątkowej sytuacji jego żona starała się zachowywać jak najlepiej; nie odwróciła oczu.
— Co tam masz? — zapytał. — Kawę?
— Tak kochanie. Pomyślałam sobie...
— A skąd ją wzięłaś?
Odwróciła oczy z poczuciem winy. Coraz lepiej, pomyślał Glenn Tropile, czując większą satysfakcję niż zazwyczaj – Gala wciąż plądrowała stare supermarkety. Sam ją tego nauczył i jak wszystkie zakazane rzeczy, których się nauczyła od niego, była to poręczna broń w razie potrzeby.
Obyczaj nie nakazywał Obywatelom rozgrzebywać Zabytki. Kimkolwiek by nie był, bankierem, piekarzem, naprawiaczem mebli, Obywatel wykonywał swoją pracę. Otrzymywał to, co wynagradzało mu jej wykonanie. Obywatel nigdy nie brał tego, co mu się nie należało – nawet jeśli leżało porzucone i gniło.
To była jedna z różnic między Glennem Tropile i ludźmi wśród których żył.
To moja zasługa, triumfował teraz, tego potrzebowałem, by podkreślić zwycięstwo nad nią.
— Ty mi jesteś bardziej potrzebna niż kawa, Galu — powiedział. Gala spojrzała z zakłopotaniem. — Co ja bym zrobił, gdyby któregoś dnia, podczas grzebania w towarach spożywczych, spadła na ciebie jakaś belka? Jak możesz ponosić takie ryzyko? Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co dla mnie znaczysz?
Pociągnęła kilka razy nosem.
— Kochanie, ta ostatnia noc... Tak mi przykro... — powiedziała łamiącym się głosem i żałośnie wyciągnęła filiżankę. Glenn wziął filiżankę i odstawił. Chwycił ją za rękę, spojrzał na nią i pocałował nieśpiesznie. Poczuł jak zadrżała. Spojrzała na niego dziko, z uwielbieniem i rzuciła mu się w ramiona.
Nowy cykl dominacji rozpoczął się w chwili, gdy czule odwzajemnił jej gorące pocałunki.
Glenn wiedział i Gala również wiedziała, że on nad nią góruje, że ma przewagę, dominuje, jest podżegaczem, nie traci zimnej krwi. Jak by tego nie określić, dla takich jak Glenn Tropile było to samym życiem. On to wiedział i ona wiedziała, że mając przewagę będzie naciskał, a ona się podda – coraz bardziej i coraz dalej po wznoszącej się spirali.
Robił to, bo taki już był, wykorzystywał swoją przewagę nad każdym, kogo spotkał – bo był (co jest niemile widziane, ale sprawiedliwe) tak zwanym Synem Wilka.
*
Na drugim końcu świata, na ściętym wierzchołku najwyższego szczytu Himalajów przysiadła ponura Piramida.
Nikt jej tutaj nie zbudował. Nie została tu dostarczona przez Człowieka ani jego maszyny. Przybyła... Przybyła w swoim czasie i dla swoich powodów.
Czy tego dnia ta rzecz na czubku Mount Everestu obudziła się? Czy kiedykolwiek w ogóle spała? Tego nie wiedział nikt. Stała czy siedziała – był to mniej więcej czworościan. Jej wygląd był znany: zbudowana na podstawie o długości trzydziestu pięciu jardów, żużlowata, w kolorze granatowym. Nic więcej na jej temat nie było wiadome – przynajmniej ludziom.
Na Ziemi była jedyna w swoim rodzaju, niemniej ludzie uważali (bez konkretnych dowodów), że takich jak ona jest więcej, może wiele tysięcy, na nieznanej bliźniaczej planecie krążącej wraz z Ziemią jak niezrównoważone hantle wokół miniaturowego słońca zawieszonego w ich wspólnym środku ciężkości. Ludzie niezbyt wiele wiedzieli o tym Bliźniaku – tyle że przybył z kosmosu i był teraz tutaj.
Był moment, ponad dwieście lat temu, gdy Bliźniak się pojawił, że ludzie chcieli nadać mu nazwę: „Uciekinier”, „Najeźdźca”, „Radujcie się Prorokiem, Dzień Jego Nadchodzi”. Określenia te okazały się pozbawione sensu; były w tym równaniu iksem oznaczającym jedynie coś, co jest nieznane.
„Uciekinier” przestał uciekać, gdy zbliżył się do Ziemi.
„Najeźdźca” nie najechał; wysłał jedynie jeden żużlowaty, granatowy czworościan na Everest.
A „Radujcie się Prorokiem” ukradł Słońcu Ziemię wraz z jej starym księżycem, który został przekształcony w miniaturowe słońce.
Był to czas, gdy ludzi było mnóstwo i byli potężni – a przynajmniej tak im się wydawało – mieli wiele ogromnych miast i niezliczone potężne maszyny. Nie miało to znaczenia. Nowa bliźniacza planeta nie wykazała zainteresowania miastami ani maszynami.
Pojawiła się plaga takich rzeczy jak „oka” – kłębków kurzu bez kurzu. Nieruchome powietrze nagle gęstniało i drżąc, przybierało soczewkowaty kształt. „Oka” pojawiły się wraz z planetą i Piramidą, prawdopodobnie były więc z nimi jakoś powiązane. Nic jednak nie dało się z takim „okiem” zrobić. Uderzyć je, to jak uderzyć powietrze – bo w istocie nie było to niczym innym.
Podczas gdy ludzie i maszyny usiłowali coś bezowocnie z tym zrobić, nowo utworzony układ bliźniaczy – obca planeta i Ziemia – zaczęły się poruszać, przyspieszając bardzo powoli.
Ale przyspieszając.
Astronomowie zorientowali się w ciągu tygodnia, że coś się dzieje. Miesiąc później księżyc rozbłysnął ogniem i stał się nowym słońcem – co było już potrzebne, bo macierzyste słońce Ziemi wyraźnie się oddaliło, a po kilku latach stało się jedną z gwiazd pośród wielu.
Kiedy małe słońce wypaliło się na żużel, tamci – kimkolwiek by byli, jako że ludzie widzieli tylko jedną Piramidę – zawiesili na niebie nowe. Tak działo się co pięć lat zegarowych – mniej więcej. Było to wciąż to samo słońce przekształcone z księżyca, które po wypaleniu się rozpalano na nowo.
Pierwsze z tych słońc spoglądało na Ziemię zaludnioną dziesięcioma miliardami ludzi. W rytmie rozpalania i wygasania słońca następowały zmiany, wahania klimatu, niezmierne różnice w ilości i rodzaju promieniowania z tego nowego źródła.
Te zmiany były takie, że czterdzieste piąte kolejne słońce spoglądało na kurczącą się ludzką rasę, której nie zebrałoby się więcej niż sto milionów.
Człowiek sfrustrowany kieruje się do wewnątrz – tak samo rzecz się ma z rasą. Sto milionów ludzi czepiających się egzystencji, to nie to samo, co dziesięć śmiałych, żywotnych miliardów.
Obiekt na Evereście również uzyskał w swoim czasie wiele różnych określeń: „Szatan”, „Przyjaciel”, „Bestia”, „Pseudo-żywa Istota o Całkiem Nieznanych Elektrochemicznych Właściwościach”.
Wszystkie te nazwy również były iksami.
Jeśli więc Piramida przebudziła się tego ranka, to nie otworzyła oczu, bo ich nie miała – chyba że liczyć zgęstki powietrza, które mogły, albo nie mogły, przynależeć do niego. Oczy można wydłubać, więc żadnych nie miała. Tak mógłby argumentować ktoś pozbawiony logiki, niemniej kusiło, by przyjąć fałszywie „cel”, a nie „funkcję”. Kończyny można więc połamać, no to nie ma kończyn. Uszy można ogłuszyć, więc nie ma żadnych. Przez usta można otruć, więc nie ma ust. Do czynów i zamiarów można zniechęcić, więc oczywiście ich nie ma.
Była więc Piramida. I tyle.
Ta i inne jej podobne ukradły Ziemię, a Ziemia nie wiedziała po co. Była tam. I jedyną rzeczą na Ziemi jakiej nie można było zrobić, to zranić ją, wpłynąć na nią, zmusić ją w jakiś sposób do czegokolwiek.
Była tam i to ona, albo władcy, których reprezentowała, posiadali Ziemię prawem kradzieży. Całkowicie. Bez żadnej nadziei dla ludzi na zwycięstwo czy powrót do poprzedniego stanu.
Przypisy tłumacza.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.