„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Technika skończyła się już dawno.
Technika jest możliwa, gdy równanie:
całkowita ilość dostępnych kalorii | |
= poziom artystyczno-technologiczny | |
liczba ludności |
spełnia jeden warunek. Jeśli stosunek Kalorii do Populacji jest duży – powiedzmy pięć tysięcy lub więcej (pięć tysięcy kilokalorii na żyjącą osobę) – poziom artystyczno-technologiczny jest wysoki. Ludzie rzeźbią górę Rushmore; budują wielkie huty; produkują olbrzymie samochody po to tylko, żeby jedna gospodyni domowa mogła pojechać pół mili w celu zakupu jednej szminki.
Gdy K:P jest duże, życie jest prostackie i obfite. I przeciwnie, gdy K:P jest zbyt małe, życia nie ma w ogóle. Zostało zagłodzone.
W ramach eksperymentu możesz zwiększać po trochu stosunek K:P, a za jakiś czas prawa strona równania stanie się znacząca, i w końcu, przy wartościach między 1000 i 1500 kilokalorii, poziom artystyczno-technologiczny okaże się samonapędzający. K:P w tym zakresie daje drobną sztukę, uznanie i spokojne zaspokajanie potrzeb w subtelnym powiązaniu z tradycyjnie oczekiwanymi cnotami.
Weźmy Japonię, zamkniętą w okowach szogunatu, z ludnością zagłodzoną, wydzierającą żywność ze zboczy wzgórz, i piękno skalnych ogródków. Drobna, tania sztuka jest charakterystyczna dla poziomu 1000 do 1500 kilokalorii.
Taki był właśnie stan na Ziemi zaludnionej przez dziesięć miliardów ludzi, gdy została ona ukradziona przez bliźniaczą planetę.
Grupki osób niewielkim kosztem, posługując się ołówkiem i odnawialnym papierem, wciąż prowadziło badania naukowe, ale ostatni akcelerator badawczy został zamknięty dawno temu. Moc jego hydroelektrowni była potrzebna, by dać słabe oświetlenie milionom domów i ugotować kleik dla dwóch milionów noworodków.
Pewien pełen poświęcenia Bizantyńczyk napisał wówczas (chociaż sam nie był inżynierem) ostateczną encyklopedię techniki. Jego czterysta dwadzieścia cienkich tomów omawiało wyczerpująco dzieła inżynieryjne starożytnej Grecji i Egiptu, mur Shi Huangdi, budowle gotyckie, dzieła Brunela, który zmienił oblicze Anglii, Roeblinga z Brooklynu, Grovesa z Pentagonu, Duggana i jego system schronów (zanim K:P obniżyło się do punktu, w którym wojny stały się skrajnie nieprawdopodobne), Leverna i jego Projekt „Orbita”1. Encyklopedysta nie może jednak bezmyślnie używać suwaka logarytmicznego2, nie zastanawiając się i zapisując jedynie swoje ułamki.
No, a te wartości... te wartości zaczęły wówczas maleć.
Mimo razów tektonicznych i klimatycznych podczas wielkiego porwania, mimo sinusoidalnego cyklu narastania i kurczenia się biegunowej czapy lodowej w miarę jak kolejne karłowate słońca rozpalały się, stygły, gasły i były zastępowane nowymi, pierwotna Ziemia utrzymywała stały stosunek K do P. K zmniejszało się znacząco, a wraz z nim P, bo skoro podtrzymujących życie kalorii było coraz mniej, to i ilość gąb do wyżywienia malała.
Czterdzieste piąte słońce nie świeciło już dla żadnych inżynierów.
Na bliźniaczej planecie chyba również nie. Piramidy, te na bliźniaku czy ta na Evereście, nie były inżynierami. Posługiwały się czystą metafizyką opartą na podziale i popychaniu.
Nie miały eleganckich teorii pola. Jedyne, co wiedziały, to to, że wszystko da się podzielić i jeśli to popchniesz, to się przesunie.
Jeśli twoje najsilniejsze pchnięcie nie poruszy obiektu, podziel go i popychaj fragmenty, a wtedy się poruszy. Czasami, jak dla efektów jądrowych, trzeba podzielić obiekty na 3 × 109 kawałków i ostrożnie popychać każdy z nich.
Dzieląc więc i popychając, Piramidy wylądowały na wypalonym globie swoim jedynym statkiem kosmicznym. Na pokładzie były cztery ludzkie istoty. Ich Medytacja o Zespoleniu trwała krótko – umierali, krzycząc.
Gdy na powierzchni słońca pojawiło się zarzewie nowego ognia, statek wspiął się na Bliźniaka. Zaczątek ognia z wiśniowego, poprzez pomarańczowy, zrobił się niebiesko biały i zaczął rozszerzać.
*
W chwili Odtworzenia Słońca na Ziemi wybuchła radość.
Chociaż nie wszędzie. W Domu Pięciu Praw, w Wheeling, Glenn Tropile niespokojnie oczekiwał śmierci. Obywatel Boyne, który dostał amoku i zaszlachtował piekarza, dzielił z Tropilem pomieszczenie i los, choć nie złość. Z radosną powagą tworzył elegię na swoją śmierć.
— Powiedz mi! — warknął Tropile. — Czemu my się tu znaleźliśmy? Co ty zrobiłeś i po co, a co ja? Dlaczego nie chwycę jakiegoś stołka i cię nim nie zatłukę? Bo ty, gdybyś mnie zauważył dwie godziny temu, to byś mnie zabił!
Obywatel Boyne nie okazywał satysfakcji – pasja się w nim wypaliła.
— Obywatelu, sztuka życia polega na podstawianiu nieważnych pytań o znanych odpowiedziach w miejsce ważnych, na które nie ma odpowiedzi — grzecznie wyrecytował słynny aforyzm. — Chodź, podziwiajmy razem nowe słońce — dodał, odwróciwszy się do okna, za którym niebieskobiały płomień, rozpalony w miejscu, które kiedyś było kraterem Tycho, zaczynał się rozszerzać na cały poczerniały Księżyc.
Tropile był na tyle dzieckiem tej kultury, że ruszył za nim prawie bezwiednie. Zamilkł. Ta znikoma, powoli w górze powiększająca się niebieskobiała plamka, jedność – to łagodne, stonowane wtopienie się Bytu w tło wszechświata, zespolenie z ogromnym niebieskobiałym klejnotem – pąk rozkwitający właśnie w niebiosach, nie różniący się niczym od tego, co ty...
Zamknął oczy, uspokoił się i pogrążył w Medytacji o Zespoleniu.
Stawał się Dobrem.
Najwyżej po kwadransie, zanim jeszcze reakcja fuzji jądrowej objęła cały dysk słońca, jego medytacja zaczęła słabnąć.
Zrzucił swoją podartą parkę, nie troszcząc się o dalsze rozrywanie szwów. W pomieszczeniu robiło się ciepło. Oczywiście Obywatel Boyne pełnymi gracji ruchami rozpruwał ostrożnie każdy szew, udając wielki i płynny wysiłek bicepsów i mięśni czworobocznych.
Wytrącony z medytacji, Tropile obserwował swojego towarzysza niedoli, wykrzykując nieme „dlaczego?” Od czasu dorastania to żałosne słowo rzadko znikało z jego umysłu. Jedynie uznanie i medytacja mogła je zagłuszyć.
Specjalnością Tropile'a była Kontemplacja Wody, a był w tym tak dobry, że pomimo jego notorycznych dziwactw życiowych i manier, wielu początkujących pytało go o poradę w tej delikatnej sztuce. Kontemplacja Wody sprawiała mu przyjemność. Prawie żałował tych prostaczków, co nigdy nie próbowali Kontemplacji Wody, nawet jeśli poświęcali się takim wspaniałym zabawom, jak, powiedzmy, Chmury i Zapachy. Po Kontemplacji, mając wystarczająco dużo szczęścia, by perfekcyjnie zaobserwować Dziewięć Etapów Wrzenia, można było zanurzyć się w medytację i osiągnąć pełną harmonię – poczuć się Dobrem.
Ale co mógł zrobić ktoś, komu medytacje – tak jak jemu – się nie udawały? Co miał zrobić, gdy wychodziły mu coraz gorzej, gdy stawały się coraz mniej intensywne, i gdy w końcu mógł je jedynie zainspirować wielkimi wydarzeniami, takimi jak odnowienie słońca?
Dostanę amoku, myślał wtedy zawsze.
Ale nie dostawał. Tymczasem Boyne dostał. A on został okrzyknięty Synem Wilka – bez dowodu, czego nie mógł zrozumieć. Niemniej amoku nie dostał.
Za to kara jest ta sama, pomyślał, uświadamiając sobie jakieś niezlokalizowane swędzenie – nie to kłujące wewnątrz nieznośne pragnienie przewagi, ale jakieś wrażenie umiejscowione u podstawy kręgosłupa. Kary za wszystkie główne zbrodnie – jak Wilkowatość czy atak szału – były takie same. Czeka go punkcja lędźwi. Zrobi Donację Płynu Rdzeniowo-kręgowego.
Umrze.
*
Obywatel Harmane, starszy już człowiek, Zarządca Domu Pięciu Praw spojrzał na swoich aresztantów – na Boyne'a z aprobatą, a na Glenna Tropile posępnie.
Uważano, że w tym krótkim okresie między ujawnieniem a Donacją Płynu Rdzeniowo-kręgowego nawet Wilcy mają prawo do ludzkiego traktowania. Zarządca nawet we śnie nie pomyślałby, że mógłby krzywo spojrzeć na zdemaskowanego Wilka czy próbować wpłynąć na nędzne naśladowanie Medytacji Przedśmiertnej, którą ta kreatura mogłaby praktykować. Niemniej nie mógł również zmusić się do tego, żeby choćby okazać mu „gest-rozpoznania”.
Tropile nie miał takich zahamowań.
Spojrzał na Zarządcę Harmane'a nienawistnie, z taką zaciekłością, że staruszek wyszedł, prawie biegnąc. Tropile odwrócił się i z niemal taką samą nienawiścią spojrzał na Obywatela Boyne'a. Jak ten nożownik śmie być taki spokojny, taki zrelaksowany!
— Zabiją nas! — powiedział do niego brutalnie. — Wiesz o tym? Wbiją nam igłę w kręgosłup i wysuszą do cna. To rani! Rozumiesz? Mają zamiar nas wyssać i wypić nasz płyn rdzeniowo-kręgowy, a to nam nie wyjdzie na dobre.
— Zrobimy Donację Płynu Rdzeniowo-kręgowego — łagodnie skorygował Obywatel Boyne. I dodał spokojnie: — Dla Syna Wilka ta różnica nie jest zrozumiała?
Zwykła kultura wymagała, żeby tę uwagę przyjąć jako przyjacielski żart, prawdopodobnie oparty na prawdzie – no bo jak można by inaczej ubrać w słowa niewymawialną prawdę? Inaczej mogłoby dojść do rzeczy niewyobrażalnych. Mogliby się zacząć kłócić. Mogłoby nawet dojść do rękoczynów.
Stosowny do tego, łagodny uśmiech pojawił się więc na wargach Tropile'a, ale zaraz zniknął. Chcą go zabić. Nie będzie się do nich uśmiechał. Zwłaszcza, że wysiłek jest znaczny.
— Nie jestem Synem Wilka! — wrzasnął desperacko, wiedząc, że protestuje przed człowiekiem, którego ze wszystkich ludzi w Wheeling najmniej to wszystko obchodzi i który, nawet gdyby chciał, to nic by w tej sprawie nie mógł zrobić. — Co to za idiotyczne gadanie o jakichś Wilkach? Nie wiem, czym jest ten Syn Wilka i myślę, że ani ty, ani nikt inny również nie wie. Wiem jedynie, że byłem w porządku. Tymczasem wszyscy zaczęli wrzeszczeć! Ty pewnie uważasz Syna Wilka za kogoś pozbawionego kultury, ignoranta, złoczyńcę. Ja jedynie podniosłem kawałek chleba, gdy tymczasem ty posiekałeś troje ludzi! I to ja mam być tym niebezpiecznym!
— Wilcy nigdy nie wiedzą, że są Wilkami — westchnął Obywatel Boyne. — Ryba prawdopodobnie myśli, że jest ptakiem, a ty wyraźnie uważasz się za Obywatela. Czy Obywatel mówiłby to, co ty?
— Ale oni chcą nas zabić!
— No to czemu nie układasz elegii na swoją śmierć?
Glenn Tropile wziął głęboki wdech. Coś go gryzło. Było wystarczająco źle, że miał umrzeć, wystarczająco źle, że nie zrobił niczego, za co warto byłoby umierać. Ale to, co gryzło go teraz, nie miało nic wspólnego z umieraniem.
Procenty zmierzały w złym kierunku. Ten wątły Obywatel zdobywał nad nim przewagę.
Przerośnięty gruczoł w nadnerczu Tropile'a – u Obywatela Boyna był jak główka szpilki – pompował do jego krwiobiegu czyste hormony. Mógł umrzeć, tak – tej umiejętności prędzej czy później nabywał każdy – ale dopóki żył, nie mógł ścierpieć, że został pokonany w starciu, w dyskusji, w konfrontacji. Nie mógłby z tym żyć. Wilk? Niech go zwą Wilkiem. Niech go zwą Manipulatorem. Niech go zwą Spekulantem. Niech go zwą Łotrem. Niech go zwą Szulerem.
Jeśli można było zdobyć jakąś przewagę, on ją zdobywał. Tak był stworzony.
— Masz rację. Jestem głupi. Musiałem stracić głowę! — oznajmił po jakimś czasie.
Myślał. Jedni myślą, rozgrzebując problem, a inni przeglądając fakty i porównując je. Tropile nie robił tego ani tak, ani tak, ale na sposób judo. Ustępował swoim adwersarzom w takich kwestiach, jak siła, uzbrojenie czy zasoby. Nie potrzebował tego. W każdym starciu oponent dostarczał wszystkiego tyle, że wystarczało dla obojga. Zwyczajem Tropile'a (wilczym, sam musiał to przyznać) było wykorzystywanie przeciwko oponentowi jego własnej siły, by zdruzgotać go na jego własnych stalowych zasiekach.
Myślał.
Przede wszystkim powinien dostosować swój umysł. Był Wilkiem, więc niech będzie Wilkiem. Nie będzie czekał na punkcję – wydostanie się stąd. Tylko jak?
Następną rzeczą było zrobić plan. Były pewne przeszkody. Jedną z nich był Obywatel Boyne. Drugą – Zarządca Domu Pięciu Praw.
A gdzie tyczka, dzięki której można te przeszkody przeskoczyć? Wciąż jest jeszcze jego żona, Gala. Należała do niego, zrobi wszystko – o ile ją do tego namówi.
Tak, jest jeszcze Gala.
— Zarządca! — podszedł do drzwi i wrzasnął na Obywatela Harmane'a. — Muszę się zobaczyć z moją żoną! Przyprowadź ją do mnie!
Odmowa była dla Zarządcy nie do przyjęcia.
— Zaproszę tutaj tę Obywatelkę — odpowiedział spokojnie i wyszedł.
Trzecią rzeczą był czas.
— Obywatelu — zwrócił się do Obywatela Boyne'a sugestywnym tonem — ponieważ elegia na twoją śmierć jest już gotowa, a na moją nie, czy byłbyś tak uprzejmy i poszedł pierwszy, gdy oni... gdy oni przyjdą?
Obywatel Boyne spojrzał powściągliwie na swego towarzysza z celi i posłał mu „dwuznaczny-uśmiech”.
— No i proszę — powiedział. — Oto Wilk.
I to była prawda. Ale prawdą było również to, że Boyne nie mógł odmówić, więc nie odmówił.
Przypisy tłumacza.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.