„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Haendl ze złością przedzierał się przez wysokie trawy, kierując się tępym warkotem diesla.
Być może przyjęcie tego Glenna Tropile do kolonii było błędem. Był bardziej Obywatelem niż Wilkiem – nie, nie, wróć, pomyślał – był bardziej Wilkiem niż Obywatelem. Tyle że Wilk był w nim zanieczyszczony owczą krwią. Rywalizował jak Wilk, ale bez względu na wszystko nie chciał porzucić niektórych ze swoich owczych obyczajów. Choćby Medytacji. Został ostrzeżony, ale czy zrezygnował?
Nie.
Gdyby to zależało jedynie od Haendla, Glenn Tropile znalazłby się z powrotem wśród Owiec lub byłby martwy. Szczęśliwie dla niego, to nie zależało wyłącznie od Haendla. Społeczeństwo Wilków pod żadnym względem nie było demokracją, niemniej przywódca ponosił pewną odpowiedzialność wobec wyborców, a odpowiedzialność ta wyglądała tak: Nie wolno mu popełnić pomyłki. Jak Stary Szary Wilk ochraniający Mowgli'ego musiał bronić swoich poczynań przed atakami i jeśli nie zdołał, gromada mogła go odwołać.
A Innison uważał, że Tropile jest im potrzebny – nie bez względu na piętno Obywatela, ale z jego powodu.
— Tropile! Tropile, gdzie jesteś? — wrzasnął. Słychać było jedynie wiatr i warkot diesla. Było to strasznie denerwujące. Haendl miał inne rzeczy do roboty niż uganianie się za Glennem Tropile. Gdzie on się podział? Diesel dudnił bezproduktywnie na luzie; deseń bruzd zaorany przez Tropile'a skończył się. Paliło się tu niewielkie ognisko...
I był Tropile.
Haendl zatrzymał się i zamarł z ustami otwartymi, by zawołać Tropile'a.
Tropile tam był, w porządku, i wpatrywał się oczami jak ostrygi w drobny ogień i wodę gotującą się w małym czajniku. Wpatrzony. Medytujący. A nad jego głową, jak szyba ze skazą w oknie, było to coś, czego Haendl bał się najbardziej ze wszystkich rzeczy na Ziemi – „oko”.
Tropile był tuż, tuż przed Wniebobraniem... czymkolwiek by to nie było.
Być może nadszedł czas, by się tego dowiedzieć! Haendl przykucnął, kryjąc się w wysokiej trawie, przyklęknął i wyjął z kieszeni komunikator radiowy.
— Innison! Innison, niech ktoś na litość boską znajdzie Innisona! — zawołał z pośpiechem.
Sekundy mijały. Odpowiedziało kilka głosów. W końcu odezwał się Innison.
— Słuchaj Innison! Chciałeś dorwać Tropile'a podczas Medytacji? W porządku, masz go. Stare pole pszenicy, południowy kraniec, zagajnik wiązów nad strumieniem. Dawaj tu szybko, Innison – nad nim formuje się „oko”!
To był fart! Na szczęście byli przygotowani – tylko przypadkiem – gdyż helikopter cierpliwie wyposażany przez Innisona na wyprawę na Everest był już gotowy i załadowany instrumentami, które miały zmierzyć i zważyć aurę wokół Piramidy; był pod ręką, gdy go potrzebowali.
Mieli szczęście, ale należało się również spieszyć. Minęło nie więcej niż kilka minut i Haendl usłyszał warkot, zobaczył, jak podmuch śmigła targa czubkami drzew, a śmigłowiec opada na ziemię za wiązami.
Haendl uniósł się ostrożnie i wyjrzał. Tak, Tropile wciąż tam był, a „oko” było nad nim! Hałas śmigłowca zakłócił czar. Tropile poruszył się. „Oko” zafalowało i zadrżało...
Ale nie zniknęło.
Dziękując swemu bogu, Haendl okrążył wiązy i dołączył do Innisona w helikopterze. Innison z furią manipulował przełącznikami i ustawiał obiektywy.
Widzieli siedzącego Tropile'a i „oko”, jak robi się coraz większe i jest coraz bliżej niego. Mieli czas – mnóstwo czasu – och, prawie minutę. Wszystkie przyrządy znajdujące się w helikopterze skierowali na sylwetkę, milczącego i niezdającego sobie z niczego sprawy, Glenna Tropile. Czekali, aż zniknie...
I zniknął.
Innison i Haendl przygarbili się na dźwięk powietrza wypełniającego pustą przestrzeń.
— Mamy, co chciałeś — stwierdził ostro Haendl. — Zobaczmy odczyty.
Podczas Wniebobrania odporna na rozciąganie taśma magnetyczna na wściekle obracającym się bębnie sunęła pod dwudziestoma czterema głowicami zapisującymi z szybkością sto metrów na sekundę. Sygnał podawany na głowice pochodził ze wszystkich przyrządów pomiarowych, jakie zdołali wymyślić i zbudować, umieszczonych na pokładzie helikoptera przeznaczonego na wyprawę na Mount Everest – wszystko skierowane teraz na Glenna Tropile.
Mieli na przykład odczyty różnych elektrycznych, grawitacyjnych, magnetycznych, promienistych i molekularnych parametrów w pobliżu Wniebobrania dla każdej mikrosekundy zdarzenia.
Minutę później byli już w warsztacie Innisona i znajdującym się tam laboratorium; jednak skopiowanie zapisu magnetycznego z pomocą urządzeń przetwarzających je na wykresy zobrazowane na papierze zajęło im godziny i dopiero wtedy Innison otrzymał coś przypominającego odpowiedź.
— Żadna tajemnica — powiedział. — Mam na myśli, że nie ma w tym nic tajemniczego oprócz szybkości. Chcesz wiedzieć, co się stało z Tropilem.
— Chcę — odpowiedział Haendl.
— Wiązka sił elektrostatycznych stabilizowana elektromagnetycznym skurczem plazmy1 wysłana, w przybliżeniu, z kierunku Everestu – bóg wie, jak oni sobie radzą z wysokością – naładowała Tropile'a oraz jego otoczenie dodatnio. To był ogromny ładunek, całkiem poza skalą. Wyizolowali gościa. Skoczył wprost do góry. Jakiś metr nad gruntem skorygowali wektor. Zgodnie z ostatnim odczytem kierował się szybko ku Bliźniakowi. Naprawdę szybko! Tak szybko, że przypuszczam, iż doleciał wciąż żywy. Żeby białka uległy koagulacji wystarczająco, by mu zaszkodzić i spowodować śmierć, potrzeba sporo czasu, większą część sekundy. Jeśli Piramidy zdjęły z niego ten ładunek natychmiast po przylocie, a jestem przekonany, że to zrobiły, to przeżył.
— A tarcie...
— Do diabła z tarciem — odparł spokojnie Innison. — Zabrał ze sobą cały bąbel powietrza, więc nie było tarcia. Jak? Nie wiem. A jak mają zamiar utrzymać go przy życiu w kosmosie bez ładunków utrzymujących powietrze? Jeśli nie podtrzymują ładunków, to czy mogą przekraczać prędkość światła? Nie wiem. Mogę ci powiedzieć, co się stało, ale nie powiem ci jak.
Haendl wstał zamyślony.
— Niemniej to już coś — stwierdził lakonicznie.
— To więcej niż mieliśmy kiedykolwiek – całkowity odczyt w chwili Wniebobrania!
— Będziemy mieli więcej — obiecał Haendl. — Innison, teraz jak już wiesz czego szukać, szukaj dalej. Trzymaj każde możliwe urządzenie rejestrujące włączone przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Włącz wszystko, co masz i co jest w stanie wykryć oznaki narzuconej modulacji. Na każdy znak – albo jakiekolwiek przeczucie, że to może być znak – mam być wzywany. Gdy jem. Gdy śpię. Gdy zabawiam się z kobietą. Masz mnie wołać, słyszysz? Chyba miałeś rację co do Tropile'a, przydał się nam do czegoś. Może przyprawi Piramidy o ból brzucha.
— Szkoda, że go dorwali — powiedział w zadumie Innison, przewijając bęben taśmy magnetycznej — mogliśmy porobić jeszcze trochę pomiarów.
— Szkoda? — Haendl wybuchnął śmiechem. — Ale tym razem dostał im się Wilk.
*
Piramidy dostały Wilka, który to fakt nie miał dla nich żadnego znaczenia.
To, co miało dla Piramid „znaczenie”, można było jedynie zgadywać. Ale to, że nie potrafią odróżnić Wilka od Obywatela, było bardzo prawdopodobne.
Planeta, która była ich domem – obecny bliźniak Ziemi – była mała, ciemna, pozbawiona atmosfery i wody. Została całkowicie zabudowana, w większości urządzeniami napędowymi.
Dawniej, gdy technologia była podporządkowana wojnie, luksusom, rządowi i lenistwu, słońce Piramid wyczerpało się. Mniej więcej w tym samym czasie został wykorzystany cały zapas Komponentów z sąsiedniej planety. Ostatnie ich rezerwy przeznaczono wówczas na opracowanie tej beznamiętnej ideologii pchania i ciągnięcia. I planeta została popchnięta.
Piramidy wiedziały, gdzie ją popchnąć.
Każda z nich, tak jak stała, była obserwatorium radioastronomicznym, potężnym i dokładnym ponad najśmielsze sny ziemskich radioastronomów. Mając już to, skonstruowały instrumenty wspomagające ich nagie zmysły. Z wyjątkiem nielicznej „załogi”, wprowadziły się w stan pewnego rodzaju hibernacji, redukując swoją aktywność do powolnego trwania i skierowały ku Ziemi. Wszystko wskazywało na to, że znajdą tutaj więcej Komponentów. I tak się stało.
Jednym z nich był teraz Tropile. Od innych odróżniało go tylko to, że był ostatnim z dostarczonych.
Religia, słabostka czy praktykowana filozofia, umożliwiła mu stanie się Komponentem. Medytacja wywodząca się z buddyzmu zen ułatwiała Piramidom sytuację, chociaż nie miały one, oczywiście, pojęcia co to jest i wcale o to nie dbały. Wiedziały jedynie, że w pewnych chwilach, niektórzy potencjalni Komponenci stają się Komponentami już nie potencjalnymi – czyli w rzeczywistości są gotowi do zbioru.
Stan, w którym dostarczane umysły były całkowicie puste, był po prostu korzystny. Oszczędzał kłopotów z czyszczeniem.
Zerwały Tropile'a w chwili, gdy jego stanowiący zawadę świadomy umysł stał się się pusty, bo jako istota posiadająca wolę i zdolność pojmowania nie był im potrzebny. Piramidy wykorzystywały jedynie surowy potencjał ludzkiego mózgu i jego możliwości percepcyjne.
Wykorzystywali gigantyczną, mierzoną liczba Rashevsky'ego2 – daleko większą od wielkości astronomicznych – ilość przełączeń możliwych do wykonania przez ludzki mózg. Stosowali „subcepcję”, zjawisko, dzięki któremu myślący mózg, nie hamowany przez świadomość, działa wprost na bodźce i omija cenzora umysłu, unikając rozważań typu „mam to zrobić, czy nie” poprzedzających każde świadome działanie.
Przechwycone mózgi były... Komponentami.
Po cóż ściennemu kontaktowi w sypialni własny umysł; zapalając światło, chcesz jedynie, żeby się świeciło. I tak samo Piramidy.
Komponenci byli potrzebni w kompleksie przemysłowym przetwarzającym produkty katabolizmu w substraty dla anabolizmu.
Korzystając długoletniego doświadczenia zdobytego od czasu kryzysu na swojej planecie, Piramidy pozyskały tabula rasa w postaci Glenna Tropile. Został on dostarczony w jednym kawałku, otulony płaszczem powietrza. Szybkie zmrożeniu umysłu w chwili bezmyślnego trwania podczas medytacji zadziałało jak „urwanie filmu” u pijaka; został zawieszony w amortyzującym polu siłowym i błyskawicznie pozbawiony nadmiaru ładunku elektrostatycznego.
W tym momencie wciąż był człowiekiem, tyle że śpiącym.
Pozostał „śpiący”. Obejmy z pół siłowych używane do podnoszenia i opuszczania pochwyciły go i przeniosły do wygodnego zbiornika z płynem odżywczym. Takich zbiorników było wiele, gotowych i oczekujących.
Zbiorniki, jako takie, były ruchome i ten z Glennem Tropile ruszył do kompleksu metabolicznego, gdzie było już wiele takich samych, wszystkie zajęte. To pomieszczenie było ogrzewane – w poprzednim „pomieszczeniu” Piramidy nie marnowały energii na takie zbędne luksusy. Glenn Tropile został tutaj stopniowo przywrócony do życia. Jego serce znów zaczęło bić. Jego klatka piersiowa zaczęła wykonywać drobne ruchy, a zdrętwiałe płuca podjęły oddychanie. Stopniowo te ruchy zwolniły i zamarły. Ten luksus również był zbędny, wszystkie potrzeby organizmu zaspakajał płyn odżywczy.
Tropile został „podłączony do obwodu”.
Na początku, w sensie dosłownym, otrzymał połączenie tymczasowe. Do jego węchomózgowia3 – „małego mózgu”, w którym znajdują się ośrodki przyjemności motywujące ludzkie zachowanie – w wielki nerw wiodący została aseptycznie wprowadzona delikatna elektroda.
Zanim Piramidy zlokalizowały dokładnie ośrodki przyjemności, ponad tysiąc Komponentów uległo zepsuciu i zostało zutylizowane.
Podczas „programowania”, gdy Komponent Tropile działał prawidłowo, elektroda nagradzała go drobnymi impulsami wypełniającymi jego ciało zwierzęcą satysfakcją. Nic więcej nie było potrzebne. Po jakimś czasie elektroda została usunięta, ale wtedy Tropile już „nauczył się” wszystkiego. Odruchy warunkowe zostały zaszczepione. Były obliczone na długie i użyteczne życie Komponenta.
To życie mogło być rzeczywiście całkiem długie. Obok Tropile'a, w tym samym zbiorniku z płynem odżywczym, leżał przypadkiem Komponent z ośmioma nogami i chitynowymi obwódkami wokół oczu. Leżał tam już od ponad stu dwudziestu pięciu tysięcy ziemskich lat.
Komponent został uruchomiony. Otworzył oczy i zobaczył coś. Nerwy czuciowe jego członków poczuły coś. Mięśnie dłoni i stóp zrobiły coś.
A gdzie był Glenn Tropile?
Był tam – w całości, ale jako zombi, pozbawiony woli, z wyczyszczoną pamięcią. Był maszyną, częścią większej maszyny. Jego płcią była płeć komórki fotoelektrycznej, jego polityką była polityka tranzystora, jego ambicją była ambicja przekaźnika rtęciowego. Nic nie wiedział o seksie, strachu czy nadziei. Wiedział jedynie o dwóch rzeczach: o wejściu i o wyjściu.
Wejściem był wyświetlacz z małymi światełkami umieszczony na tablicy przed jego bezmyślną twarzą oraz modulowany szum dochodzący z głośników obok uszu.
Wyjściem – taneczna manipulacja przyciskami i przełącznikami nakazywana impulsami z wejścia... i wszystko.
Między wejściem i wyjściem znajdował się Tropile – ludzka „czarna skrzynka” zdolna do wykonania ilości przełączeń równej liczbie Rashevsky'ego i nic poza tym.
Został zaprogramowany do wykonywania specyficznego działania – kontroli przetwarzania, w szeregu ponad pięciuset oddzielnych, następujących po sobie reakcjach, obecnego w produktach katabolizmu Piramid związku chemicznego o nazwie kwas 3,7,12-trójhydroksycholowy w związek chemiczny, który Piramidy były w stanie metabolizować, nazywany protoporphiną IX.
Nie był jedynym Komponentem działającym w tym celu. Było ich kilka, każdy ze swoim własnym programem.
Kwas był gromadzony w wielkich zbiornikach jakąś milę dalej. Tropile znał jego stężenie, temperaturę i ciśnienie; wiedział o wszystkich zanieczyszczeniach mogących zakłócić kolejne reakcje. Uderzając palcami, wysyłał kody binarne otwierające przepusty na określony czas i zamykające je; dozował określone ilości roztworów o określonej temperaturze; uruchamiał mieszadła na określony czas z określoną mocą. A jeśli się pojawił sygnał oznaczający kłopoty w którejś z 517 większych i mniejszych operacji, to on... on?... decydował, czy w zamian należy:
– odrzucić porcję ze względu na przepustowość całej linii?
– wyizolować i przepuścić porcję przez pętlę zwrotną?
– podjąć natychmiastową akcję naprawczą?
Bez hamującej inteligencji, bez wpływu ludzkich ograniczeń, zawiły wyświetlacz i złożone modulacje dwukanałowego sygnału dźwiękowego mogły być błyskawicznie ewaluowane i uwzględniane w decyzjach.
Czy był on... on?... wciąż żywy?
To pytanie nie miało znaczenia. Działał. Był w rzeczywistości wspaniałą maszyną, a Piramidy dobrze o niego dbały. Cała jego świadomość, nie licząc odruchowych reakcji należących do programu, była... no cóż, powiedzmy, że była „dźwiękiem klaskania jedną ręką”. A to oznacza zero, bezmyślność, Samadhi4, stupor...
Działał tak przez jakiś czas – tak długo, dopóki wymagana ilość protoporphiny IX nie przekroczyła pewnego poziomu bezpieczeństwa czyniącego dalszy proces zbędnym – na kilka minut lub kilka miesięcy. Działając, był „szczęśliwy”. (Został zaprogramowany, by być „szczęśliwy”, gdy nie było żadnych nienaprawionych błędów procesu.) Gdy nadchodził taki czas, wyłączał się – wysyłał sygnał, że zadanie jest ukończone i zapadał w stan analogiczny do głębokiego zamrożenia i mógł zostać przeprogramowany, gdy potrzebny był inny Komponent.
Dla Piramid kompletnie nie miało znaczenia to, czy jakiś szczególny Komponent posiada cechy Wilka czy Obywatela.
Przypisy tłumacza.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.