„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Glenn Tropile i jego pochlipująca żona spędzili noc na kukurydzianym ściernisku. Żadne z nich nie zaznało zbyt wiele snu.
Tropile, odrętwiały w kontakcie z dokuczliwym chłodem pola – miną miesiące, zanim nowe słońce ogrzeje Ziemię wystarczająco, żeby zaczęła oddawać ciepło – rzucał się niespokojnie, rozmyślając. Był Wilkiem... i niech już tak będzie, powtarzał sobie raz po raz. Będę Wilkiem, odpłacę się Obywatelom. Mogę... Tu zawsze myśl się urywała. Mogę... właściwie, co ja mogę?
Co on może zrobić?
Może się wynieść – przenieść do innego miasta. Z Galą, jak zakładał. Zacząć nowe życie gdzieś, gdzie nikt go nie zna, nie uważa za Wilka.
A co potem? Starać się żyć jak Owca, jak do tej pory? Nie wiadomo jednak, czy w rzeczywistości uda mu się znaleźć miasto, gdzie nikt go nie rozpozna. W obecnych czasach, gdy wszystko było zależne od nigdy do końca nie rozumianej władzy Piramid, ludzkość była rasą migrantów.
Wynikało to głównie z nasłonecznienia. Gdy nowe młode słońce było gorące i dawało mnóstwo ciepła, ludzie migrowali na północ i na południe, daleko poza granicę zlodowaceń, która w Ameryce Północnej przebiegała tuż powyżej starej Linii Masona-Dixona1. Gdy słońce przygasało, szerzył się mróz. Ludność dostosowywała się do pór roku. Niedługo całe Wheeling znów powędruje na północ i nie ma żadnej pewności, że jakiś Obywatel Wheeling nie uda się tam, gdzie on?
Tego może być pewny – to była odpowiedź na pytanie.
No dobrze – skreślić migrację. Co pozostaje? Mógłby – jak mniemał – żyć samotnie wraz z Galą na pograniczu terenów uprawnych. Oboje mieli pewne zdolności w przeszukiwaniu ruin supermarketów z dawnych czasów, w których wciąż można było znaleźć żywność i inne rzeczy pierwszej potrzeby.
Niemniej Wilk jest z natury również stworzeniem stadnym i w tej czarnej godzinie nad ranem Tropile był bliski zawtórować żonie płaczem.
O pierwszym brzasku, poderwał się na nogi. Gala zapadła w lekki i niespokojny sen. Obudził ją.
— Musimy iść — oznajmił ostro. — Mogą się zebrać i zacząć nas gonić. Wolałbym, żeby nas nie znaleźli.
Podniosła się bez słowa. Zwinęli i spakowali kupione przez Galę koce, szybko zjedli to, co miała ze sobą, załadowali bagaże na plecy i ruszyli. Jedno trzeba powiedzieć na ich korzyść: poruszali się szybko, szybciej niż mógłby nadążyć jakikolwiek Obywatel. Niemniej Tropile i tak nerwowo oglądał się za siebie.
Pośpieszyli na północny zachód i to był błąd, gdyż koło południa drogę zagrodziła im woda. Kiedyś to była rzeka, obecnie topiące się lodowe czapy polarne zatopiły wybrzeża starych kontynentów, zalewając je słoną wodą. Cokolwiek zresztą by to nie było, było nieprzekraczalne. Powinni pójść na zachód, dopóki nie znajdą mostu albo łodzi.
— Zatrzymamy się tu i zjemy — oznajmił lakonicznie Tropile, próbując nie wpaść w panikę.
Rzucili się na ziemię. Zrobiło się cieplej. Tropile poczuł ogarniającą go senność.
Szarpnął się, prostując i rozejrzał buńczucznie. Jego żona leżała obok nieruchomo, ale oczy miała otwarte i obserwowała niebo. Tropile westchnął i przeciągnął się. Chwila odpoczynku, obiecał sobie, a potem szybko coś na ząb i dalej...
Gdy go znaleźli, spał głęboko.
Trzepot skrzydeł żelaznego ptaka zadudnił mu nad głową. Wyrwany ze snu, poderwał się w panice. Trudno było w to uwierzyć, ale w górze, na niebie, odcinając się czarno od chmur, był helikopter. Wychylał się z niego jakiś człowiek i spoglądał w dół, na niego.
Helikopter?
Przecież nie ma helikopterów, przynajmniej latających... może gdyby było paliwo pozwalające na lot... albo chociaż ktoś umiejący latać. Niemożliwe! Niemniej był. I jakiś człowiek gapił się na niego, a ta niesamowicie duża wirująca rzecz zniżała się i była coraz bliżej.
Tropile uskoczył przed bijącym w dół podmuchem wirnika. Ucieczka nie miała sensu. Tamtych było trzech i byli wypoczęci, a on nie. Zatrzymał się, przyjmując odruchowo postawę do walki, gotów się bić.
Mężczyźni nie chcieli walczyć. Roześmieli się.
— Chłopcze, już dawno minął czas, żeby iść spać — powiedział przyjacielskim tonem jeden z nich. — Wsiadaj. Zabierzemy cię do domu.
Tropile stał gotowy na wszystko.
— Zabierzecie mnie...
— Zabierzemy cię do domu. Tak, Tropile, tam, gdzie powinieneś być. Ale nie z powrotem, do Wheeling, jeśli się tego obawiasz.
— A gdzie ja powinienem...
— Tam, gdzie twoje miejsce.
I wtedy Tropile zrozumiał.
Oszołomiony ruszył do helikoptera. Do domu? Czyli był dom dla takich jak on. Nie był samotny. Nie potrzebował już trzymać się osobno. Mógł przebywać ze swoimi pobratymcami.
Przypomniał sobie Galę i zatrzymał się.
— Twoja żona? — zawołał, domyślając się, jeden z mężczyzn. — Chyba ją widzieliśmy jakieś pół mili stąd. Zmierzała z powrotem do Wheeling, tak szybko jak mogła.
Tropile pokiwał głową. W końcu tak będzie lepiej. Mimo jego starań, Gala nie stała się Wilkiem.
Jeden z mężczyzn zamknął drzwi, a drugi zajął się dźwigniami i pokrętłami. Śmigło u góry zawyło, helikopter podskoczył na sztywnych płozach podwozia, zakołysał się i poleciał.
Pierwszy raz w swoim życiu Glenn Tropile zobaczył ziemię z góry.
Nie lecieli wysoko – niemniej Glenn Tropile nigdy wcześniej nie latał i dwieście, trzysta stóp powietrza pod nim sprawiało, że poczuł się słabo i zaczęło go mdlić. Lawirowali przełęczami wśród wzgórz Zachodniej Wirginii, przecinali lodowate strumienie i rzeki, prześlizgiwali się obok opustoszałych miast nie mających już nawet własnych nazw. Nikogo nie zobaczyli.
Jeden z mężczyzn powiedział, że do celu mają około czterystu mil. Bez trudności dolecieli przed zmierzchem.
Gdy w wieczornym świetle szli przez miasto, w budynkach dookoła świeciło się światło elektryczne, białe i fioletowe. Wyobrażacie sobie! Elektryczność to były kalorie, a kalorie powinno się oszczędzać.
Na ulicy byli również inni przechodnie. Ich krok nie był ekonomicznym szuraniem ze zwieszonymi rękami. Widać było, że buzują energią – wałęsali się i podskakiwali. Glennowi w najwcześniejszym dzieciństwie wbito do głowy, że takie chodzenie jest szkodliwe, naganne i osłabiające, że marnuje kalorie. Ci ludzie nie wyglądali jednak na osłabionych i nie wydawali się mieć cokolwiek przeciwko marnowaniu kalorii.
To było zwyczajne miasto i nazywało się, po prostu, Princeton. Nie miało przejściowego wyglądu jak, powiedzmy, Wheeling, czy znane Glennowi Altoona albo Gary. Wyglądało na... no cóż, wyglądało na stałe.
Tropile słyszał o mieście zwanym Princeton, ale tak się zdarzyło, że nigdy nie przechodził przez nie, idąc na południe czy na północ. Nie było właściwie powodu, dla którego ktoś miałby chodzić czy nie chodzić tamtędy. Wciąż jednak istniała możliwość, doszedł po zastanowieniu do wniosku, że rzeczy tak się jakoś układały, żeby nikt nie chodził; być może specjalnie. Jak każde miasto, to również miało zbyt mało mieszkańców, chociaż nie tak bardzo, jak inne. Przynajmniej jedna piąta powierzchni życiowej była wykorzystywana. To był wysoki stosunek.
Idący obok niego mężczyzna, jeden z tych ludzi z helikoptera, nazywał się Haendl. W czasie lotu nie rozmawiali zbyt dużo, tak samo i teraz.
— Najpierw coś zjedzmy — zaproponował Haendl i zaprowadził Tropile'a do jasno oświetlonej i zatłoczonej budki z jedzeniem. Tyle że to nie była wcale budka. To była restauracja.
Ten Haendl... no cóż, należałoby powiedzieć, że był odrażający, wstrętny i grubiański. Żadnych manier. Nie znał, a przynajmniej nie używał żadnego z Siedemnastu Gestów Obyczajowych. Nie pozwolił Glennowi iść z lewej strony za sobą, mimo że był przynajmniej pięć lat starszy. A gdy jadł, to jadł. „Łyk-uznania”, „pauza-pierwszego-przesytu” czy „trzykrotna-propozycja-podzielenia-się” nic dla niego nie znaczyły. Roześmiał się, gdy Tropile próbował zaoferować mu „porcję Starszego”.
— To wszystko jest w porządku, gdy nie masz nic lepszego do zrobienia ze swoim czasem — powiedział Haendl, śmiejąc się protekcjonalnie. — A te biedne barany nie mają. Umierają z nudów bez swoich słodziutkich konwenansów i nie mają możliwości robienia czegoś poważniejszego. Tak, znam Gesty. Siedemnaście delikatnych sposobów przekazywania emocji zbyt subtelnych, by je wyrazić słowami. Niech szlag ich trafi, Tropile. Ja znam odpowiednie słowa. Ty też się ich nauczysz.
Tropile jadł, milcząc i próbując to przemyśleć.
Podszedł do nich jakiś mężczyzna, rzucił się na krzesło i spojrzał z ciekawością na Tropile'a.
— Haendl, droga do Somerville — powiedział. — Gdy zamarzło, strumień się spiętrzył. Jest paskudna powódź, wszystko zniszczone.
— Powódź zniszczyła drogę? — zdziwił się Tropile.
— Drogę? Nie. Słuchaj, czy ty nie jesteś tym facetem, po którego poleciał Haendl. Nazywasz się Tropile? — Pochylił się nad stołem i potrząsnął ręką Glenna. — Droga była ładnie zablokowana — wyjaśnił — ale powódź wszystko zmyła. Musimy ją zablokować ponownie.
— Weź traktor, jeśli trzeba — powiedział Haendl. Mężczyzna skinął głową i odszedł. — Jedz — Haendl zwrócił się do Glenna. — Nie marnujmy czasu. A co do tej drogi... Blokujemy wszystkie wejścia do miasta. Po co mają się tu włóczyć jakieś Owce.
— Owce?
— Przeciwieństwo Wilków.
*
Weźmy dziesięć miliardów ludzi i załóżmy, że na każdy milion znajdzie się jeden – tylko jeden – który jest inny. Ma talent przetrwania. Nazwijmy go Wilkiem; dziesięć tysięcy takich w świecie dziesięciu miliardów.
Zdław ich, zmroź, zetnij. Pozwól starej „Radujcie się Prorokiem” pojawić się na straszliwym niebie i porwij Ziemię tak, żeby ludzką rasę zdziesiątkować, podzielić, zredukować do czegoś, co można porównać do garści zziębniętych, osłupiałych rozbitków. Nie ma już na świecie dziesięciu miliardów ludzi. Jest przynajmniej tysiąc razy mniej. Może dziesięć milionów, a może mniej tłucze się jeszcze w przestrzeni stworzonej dla nich przez liczne Starsze Pokolenia.
A ilu wśród tych dziesięciu milionów to Wilcy?
Dziesięć tysięcy.
— Zrozum, Tropile — powiedział Haendl — przeżyliśmy. Nie dbam o to, jak nas nazywasz. Owce nazywają nas Wilkami. A ja... ja nazywam nas supermenami. Mamy talent przetrwania.
— Chodzi o sposób, w jaki udało mi się przeżyć w Domu Pięciu Praw — pokiwał głową Tropile, zaczynając rozumieć.
— Daj spokój — powiedział Haendl, patrząc na niego z politowaniem. — Raczej o sposób, w jaki udało ci się przeżyć te trzydzieści lat Owcowatości.
To była regularna inspekcja. Weszli do budynku, wielkiego i wyglądającego podobnie jak wszystkie wielkie budynki użytkowe o starożytnych ścianach z szarego kamienia i oknach z ostrymi szpicami potłuczonych szyb. Ten jednak wewnątrz różnił się od innych. Dwa piętra niżej Tropile szarpnął się i odwrócił oślepiony fioletowym światłem wylewającym się z kwarcowego bulaja na szczycie przysadzistego stalowego stożka.
— To jest całkowicie nieszkodliwe. Nie musisz się tym przejmować, Tropile — huknął Haendl. — Wiesz, na co patrzysz? Na reaktor termojądrowy. Ciepło. Energia. Cała energia jakiej potrzebujesz. Wiesz, co to znaczy? — spojrzał z namaszczeniem na fioletowe światło bijące z otworu kontrolnego. — Chodźmy już — powiedział nagle.
Kolejny budynek, również ogromny i również z szarego kamienia. Zniszczony napis nad wejściem głosił: GMACH ...AMIĘCI ...DZKOŚCI. Tym razem szoku nie wywołało światło, lecz dźwięk – huk młotów, skrobanie, stukot, zgrzyt. Ludzie z hałasem wyczyniali coś z metalami i maszynami.
— Warsztat! — krzyknął Haendl. — Widzisz maszyny? To domena naszego człowieka, Innisona. Ratowaliśmy je z ruin wszystkich wielkich fabryk, jakie udało nam się znaleźć. Daj Innisonowi kawałek metalu, dowolny stop o dowolnym kształcie, a jedna z tych maszyn zamieni go w coś całkiem innego, a może nawet z całkiem innego stopu. Wiercenie, cięcie, wytłaczanie, przetapianie, trawienie, gięcie... powiedz mu, co chcesz zrobić, a on to zrobi.
— W tym warsztacie zrobiliśmy części na sześć traktorów i czterdzieści jeden samochodów. Mamy też inne warsztaty – lotnicze, w Farmingdale i Wichita, zbrojeniowe w Wilmington. I nie dlatego, że nie możemy tego robić tutaj. Innison mógłby ci zrobić tutaj czołg ze 105 milimetrowym działem.
— Co to jest czołg? — zapytał Tropile.
— Chodź — powiedział jedynie Haendl, spoglądając na niego.
*
Głowa Glenna Tropile wirowała w oszołomieniu, a wszystko, co widział, zlewało się razem i tłukło w jego głowie. Było to niesamowite. Wszystko.
Stos termojądrowy, warsztat maszynowy, park pojazdów, hangar lotniczy. Pod trybuną stadionu był magazyn, w którym Tropile'owi znów zakręciło się w głowie, gdy spróbował policzyć skrzynki pełne kawy, zup w puszkach, whisky czy fasoli. Był też inny magazyn, tyle że nazywano go zbrojownią. Był pełen... broni, karabinów, do których można było załadować naboje; karabinów, które po załadowaniu i naciśnięciu spustu, strzelały.
— Widziałem raz karabin, który wciąż posiadał iglicę — powiedział Tropile, przypominając sobie — ale był całkiem zardzewiały.
— Te są sprawne — powiedział Haendl. — Można nimi zabić człowieka. Niektórzy z nas to robili.
— Zabijali?
— Tropile, pozbądź się tego owczego spojrzenia! Co za różnica, jak wykonasz egzekucję kryminalisty? My wolimy karabin od Donacji Płynu Rdzeniowo-kręgowego, bo jest szybszy i mniej kłopotliwy... i ponieważ nie lubimy pić płynu rdzeniowego-kręgowego, bez względu na to, jaką ma – wyimaginowaną – terapeutyczną czy symboliczną wartość. Sam do tego dojdziesz.
I nie dodał: „chodź”. Poszli tam, gdzie mieli pójść.
Było to niewielkie pomieszczenie w budynku zbrojowni, gdzie wśród innych rzeczy były również regały z bronią.
— Siadaj — polecił Haendl, wyjmując ostrożnie z uchwytu na regale jeden z karabinów i obchodząc się z nim podobnie, jak skazany Boyne z kopertą swojego zegarka. Był to ostatni model z czasów przed Piramidą przeznaczony do zwalczania siły żywej – o krótkim zasięgu. Rozrzut pozwalał trafić w puszkę po kawie z odległości nieco większej niż dwa i pół mili.
— W porządku, Tropile — powiedział Haendl, gładząc kolbę. — Widziałeś zakłady. Żyłeś trzydzieści lat wśród owiec. Widziałeś, co mają i co my mamy. Nie muszę pytać cię o wybór. Wiem, co wybierzesz. Pozostało jedynie powiedzieć ci, czego my oczekujemy od ciebie.
Glenn Tropile poczuł słabe uderzenia swego serca.
— Spodziewałem się, że do tego dojdziemy — powiedział.
— Jasne! Nie jesteśmy owcami. Nie działamy w ten sposób. Quid pro quo. Zapamiętaj, oszczędzi ci czasu. Widziałeś już quid, a teraz porozmawiamy o quo. — Pochylił się do przodu i zapytał: — Co ty, Tropile, wiesz o Piramidach?
— Nic.
Haendl pokiwał głową.
— No właśnie. Są wszędzie wokół nas, a my żyjemy przez nie jak nędzarze. I nawet nie wiemy dlaczego. Nie mamy najmniejszego pojęcia, czym one są. Wiesz, że w czasie twojej ucieczki doszło do Wniebowzięcia jednej z Owiec?
— Wniebowzięcia?
Relacji Haendla z tego, co przydarzyło się Obywatelowi Boyne, Tropile wysłuchał z otwartymi ustami.
— Czyli w końcu nie zrobił Donacji — stwierdził Tropile.
— Byłoby pewnie lepiej dla niego, gdyby zrobił — powiedział Haendl. — Niemniej i tak dało ci to szansę na ucieczkę. Usłyszeliśmy, nieważne skąd, że w Wheeling schwytano Wilka, więc polecieliśmy cię szukać. Ale ty już zdążyłeś uciec.
— Cholernie mało brakowało, żebyście się spóźnili — powiedział Tropile lekko zirytowany.
— Wcale nie — zapewnił go Haendl. — Nigdy się nie spóźniamy. Jeśli nie masz jaj i pomysłowości na tyle, żeby uciec Owcom, to nie jesteś Wilkiem. Po prostu. Natomiast jeśli chodzi o Wniebobranie, to wiemy, że się zdarza, tylko nie wiemy, co to jest. Wiemy jedynie, że ludzie znikają. Wiemy, że co pięć lat, mniej więcej, pojawia się na niebie nowe słońce. Ale kto to robi? Piramidy? Jak? Nie wiemy. Czasem coś się unosi w powietrzu i nazywamy to „okiem”. Ma to coś wspólnego z Wniebobraniem, ma też coś wspólnego z Piramidami. Ale co? Nie wiemy.
— O wielu rzeczach nie wiemy — wtrącił Tropile, próbując go przynaglić.
— O Piramidach nie wiemy nic, w ogóle. — Haendl potrząsnął głową. — Mało kto, na przykład, widział kiedykolwiek Piramidę.
— Mało kto... Chcesz powiedzieć, że ty ją widziałeś?
— Jasne. Jak wiesz, jest jedna na Mount Evereście. To nie bajka. To prawda. Byłem tam i widziałem. Przynajmniej była tam pięć lat temu, zaraz po poprzednim Odtworzeniu Słońca. Podejrzewam, że się nie ruszyła. Po prostu tam siedzi.
Tropile słuchał z podziwem. Widzieć prawdziwą Piramidę! Traktował je niemal jak legendę, wymyśloną na użytek tłumaczenia fizycznych zjawisk, takich jak „oka” czy Wniebobranie; jak opowieść o Świętym Mikołaju dla dzieci. A ten tu, niesamowity facet, widział ją!
— Ktoś rzucił na nią bombę wodorową, dawno temu — ciągnął Haendl — i tyle z tego wyszło, że teraz północna przełęcz jest kraterem. Nie można ruszyć Piramidy. Nie można jej uszkodzić. Niemniej ona żyje. Jest tam... żywa... od kilkuset lat. I to prawie wszystko, co wiemy o Piramidach. Mam rację?
— Masz.
Haendl wstał.
— Tropile — zatoczył krąg ręką — to wszystko, karabiny, czołgi, samoloty... jest po to. Chcemy wiedzieć więcej! Mamy zamiar się dowiedzieć więcej i... walczyć.
Była w tym jakaś drażniąca nuta i Tropile ją wychwycił, wywęszył z powietrza. Być może to gruczoły nadnercza zwróciły na to jego uwagę. Ten mężczyzna, stanowczy i uparty, był w jakiś sposób niezbyt pewny siebie. Niemniej Haendl nie przerywał i Tropile na chwilę zapomniał o czujności.
— Wybraliśmy się na Mount Everest pięć lat temu — mówił Haendl. — Nic się nie dowiedzieliśmy. Pięć lat wcześniej i pięć lat jeszcze wcześniej – zawsze, gdy było tam słońce i było wystarczająco ciepło, żeby dać szansę wejścia na górę – posyłaliśmy zespół. To trudne zadanie. Przydzielaliśmy do niego nowych chłopaków. Takich jak ty, Tropile.
No i o to chodziło. Zapraszano go do ataku na Piramidę.
Tropile wahał się, ostrożnie wyważał, próbując wczuć się w te negocjacje. Wilk przeciw Wilkowi – trudna sprawa. Musiał mieć z tego jakąś korzyść...
— Jest pewna korzyść — powiedział głośno Haendl.
Tropile podskoczył, ale zaraz sobie przypomniał: Wilk przeciw Wilkowi.
— To, co masz z tego, to przede wszystkim twoje życie — ciągnął Haendl. — Rozumiesz, że teraz nie możesz już stąd odejść. Nie chcemy, żeby jakieś Owce pałętały się po okolicy. A po drugie, jest w tym znaczna nadzieja na korzyść. — Spojrzał na Tropile'a rozmarzonymi oczami. — Nie wysyłamy tam wypraw po nic, rozumiesz. Chcemy coś z tego mieć. A to, co chcemy mieć, to Ziemia.
— Ziemia? — Sprawa pachniała szaleństwem. Niemniej ten człowiek nie był szalony.
— Któregoś dnia, Tropile, Ziemia znów będzie nasza. Nie przejmuj się Owcami – oni się nie liczą. Są tylko Piramidy i Wilcy. I Piramidy przegrają. A wtedy...
To było aż nadto, żeby ścięła się krew. Ten człowiek proponował walkę, i to przeciw niewrażliwym na ataki, równym bogom Piramidom.
Ten jego zapał i rozgorączkowanie były jednak zaraźliwe. Tropile poczuł, jak krew zaczyna mu się burzyć. Haendl nie dokończył swego „a wtedy...”, bo nie musiał. „A wtedy” było oczywiste. A wtedy świat znów się podniesie po dniu, w którym wędrowna planeta ukazała się po raz pierwszy. A wtedy wrócimy do naszego własnego systemu słonecznego i skończą się pięcioletnie cykle mrozów i głodu.
A wtedy... Wilcy będą rządzić wartym tego światem.
Ten apel był ułudny, ale nie można było mu się oprzeć. Tropile wsiąkł.
— Możesz odłożyć już ten karabin, Haendl — powiedział. — Zaciągnąłeś mnie.
Przypisy tłumacza.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.