„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Haendl był na skraju załamania, co w jego życiu było czymś całkiem nowym.
Była pełnia gorącego lata i ukryta kolonia Wilków w Princeton powinna być pełna energii i życia. Zbiory dojrzewały na wszystkich okolicznych polach; opustoszałe magazyny wypełniały się.
Helikopter, który z takim wysiłkiem został przerobiony i wyposażony do ataku na Mount Everest, stał bezczynnie gotowy do przyjęcia załogi i startu.
I nic, absolutnie nic nie szło tak jak powinno.
Wyglądało na to, że nie będzie żadnej ekspedycji na Mount Everest. Już cztery razy Haendl zbierał swoich ludzi i wszystko było gotowe. I cztery razy kluczowy człowiek ekspedycji... znikał.
Wilcy nie znikają!
A przecież więcej niż dwudziestu już zniknęło. Najpierw Tropile... potem Innison... potem dwa tuziny, pojedynczo i po dwóch. Nikt nie był odporny. Weźmy Innisona, na przykład. Był sobie człowiek, który był Wilkiem aż do cna. Był człowiekiem czynu, żadnym myślicielem; jego umiejętności były umiejętnościami rzemieślnika, majsterkowicza, mechanika „złotej rączki”. Jak taki człowiek mógł ulec bladej pokusie medytacji?
A niezaprzeczalnie uległ.
Sytuacja dotarła do punktu, w którym sam Haendl miał zaczerwienione oczy i stał się nerwowy. Skonstruował dla siebie ciekawy alarm – zaangażował wszystkich członków kolonii, by zapobiegać swojemu Wniebowzięciu.
Gdy szedł spać, porucznik siadał obok łóżka i czujnie pilnował, ażeby Haendl, w chwili zasypiania – rozmarzenia tuż przed zaśnięciem – nie popadł w medytację i nie został wniebowzięty. Nie było takiej chwili w ciągu dnia, żeby Haendl pozwolił sobie być sam; jego towarzysze, a może strażnicy, mieli polecenie przy pierwszych oznakach roztargnienia w oczach albo w rysach twarzy wstrząsać nim tak gwałtownie, jak tylko będzie potrzeba, żeby się obudził.
Z czasem reżim nieustannej czujności, jaki Haendl sobie narzucił, zaczął skutkować dojmującym niedostatkiem odpoczynku i snu, co miało swoje konsekwencje – było coraz więcej okazji do potrząsania nim i jeszcze mniej odpoczynku.
Był naprawdę bardzo bliski załamania.
Pewnego gorącego, wilgotnego poranka, kilka dni po spotkaniu z Obywatelem Germynem w Wheeling, Haendl zjadł pozbawione smaku śniadanie, po czym padając ze zmęczenia, wybrał się na obchód Princeton. Z niskich chmur kropił ciepły deszcz, ale to była tylko jeszcze jedna z wielu denerwujących go rzeczy. Ledwo to zauważał.
W społeczności było ponad tysiąc Wilków i na twarzy każdego z nich widniały oznaki zmartwienia. W konsekwencji bezprecedensowych zniknięć Haendl nie był w Princeton jedynym człowiekiem, który zaczął zakładać dla siebie pułapki. Nie tylko jego dręczył niedostatek snu. Gdy jeden na czterdziestu członków znika, morale całej społeczności otrzymuje wstrząsający cios.
Widząc twarze swoich rodaków, Haendl zrozumiał, że nie tylko planowany w tym roku atak na Mount Everest staje się prawie niemożliwy, ale trudne nie do zniesienia stanie się również utrzymywanie właściwego funkcjonowania społeczności.
Stado Wilków było na skraju paniki.
Z tyłu doleciały go zaniepokojone okrzyki. Na miękkich nogach Haendl obrócił się i spojrzał. Pół tuzina Wilków z krzykiem wskazywało coś w wilgotnym, mglistym powietrzu.
To było „oko” wiszące cicho i bezpostaciowo nad środkiem ulicy.
Haendl wziął głęboki oddech i zebrał się w sobie.
— Frampton! — rozkazał jednemu ze swoich poruczników. — Dawaj tu helikopter z przyrządami. Zrobimy jeszcze trochę pomiarów.
Frampton otworzył usta, spojrzał uważnie na Haendla, ale wyjął z kieszeni radio i zaczął mówić. Haendl wiedział, o co tamtemu chodzi – sam też tak myślał.
Po co im więcej pomiarów? Od Wniebowzięcia Tropile'a mieli nadmiar danych na temat sił i pól otaczających „oka”, jak również tych dotyczących samego Wniebobrania. Przed Tropilem w Princeton nigdy nie widziano „oka”, a jeszcze mniej jakichś rzeczywistych Wniebobrań. Ale teraz wszystko się zmieniło. Wszystko było inne. „Oka” wałęsały się niezmordowanie całymi dniami i nocami.
Niektórzy z mężczyzn w pobliżu „oka” podnosili kamienie i ciskali je w kolebiący się wir powietrza. Haendl chciał krzyknąć, żeby przestali, ale potem zmienił zamiar. „Oko” nie wydawało się zwracać na to uwagi – ujrzał, jak jeden z mężczyzn trafia je brukowcem w sam środek. Kamień przeleciał przez „oko” bez jakiegokolwiek dźwięku czy efektu. Czemu więc nie mieliby pozbyć się nieco strachu, wyładowując w bezpośrednim ataku?
Rozległ się warkot wirnika i załadowany instrumentami śmigłowiec wylądował na środku ulicy pomiędzy Haendlem i „okiem”.
Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie.
„Oko” ruszyło na Haendla. Nie mógł już nic zrobić, więc przykucnął. Nic to nie dało i było niepotrzebne, gdyż w następnej sekundzie okazało się, że wrażenie ruchu było złudzeniem spowodowanym w dużej części powiększeniem się „oka”, a tylko w nieznacznym stopniu zbliżeniem.
O ile ktokolwiek mógł to ocenić, „oko” miało mniej więcej rozmiar futbolówki. Ale robiło się coraz większe... jak jajo roka1... jak tępo zakończona głowa wieloryba. Zatrzymało się i zawisło nad helikopterem i gorączkowo nastawiającym obiektywy i mierniki mężczyzną...
Uderzył grom.
Tym razem nie był to człowiek... Wniebobranie objęło nie tylko ludzi. Zniknął cały helikopter – z pilotem, instrumentami, obracającymi się śmigłami i całą resztą.
Haendl poderwał się spocony i zszokowany nie tylko brakiem snu.
— I co teraz, Haendl? — zapytał ze strachem młody człowiek nazwiskiem Frampton.
— Co zrobimy? — Haendl spojrzał na niego rozkojarzonym wzrokiem. — A co możemy? Tylko się pozabijać.
Pokiwał ponuro głową, jak gdyby w końcu rozwiązał jakiś trudny problem, a potem westchnął.
— No cóż, zanim to jednak zrobimy — powiedział — ja pojadę do Wheeling. My, Wilcy już leżymy, ale może Obywatele nam teraz pomogą.
*
Roget Germyn z Wheeling, Obywatel, był w sali, w której załatwiał interesy, gdy nadeszła wiadomość. W domu oczekiwał go gość.
Germyn wciąż był Obywatelem i nie mógł przerwać zbyt szybko przyjemnej i niedokończonej rozmowy, prowadzonej z obiecującym klientem na temat potencjalnych umów biznesowych. Jak nakazywał obyczaj, przeprosił pięciokrotnie za przerwę spowodowaną nadejściem wiadomości, jeszcze raz wysłuchał pełnych wyjaśnień swego gościa na temat jego propozycji, po czym dłonie złożone w geście „zaprzeczenia-trafności” obrócił w swoją stronę. To było najbliższe temu, co chciał powiedzieć – nie.
Obywatel po drugiej stronie biurka, który przyszedł z propozycją inwestycji, natychmiast zmienił temat, zapraszając Germyna i jego Obywatelkę na Kontemplację Syriusza. Zaproszenie było w formie rymowanych kupletów. Tamtemu bardzo zależało na dobiciu targu, niemniej nie mógł nalegać.
Germyn wykpił się „warunkową-akceptacją” we właściwej formie i, po niewielkiej zwłoce na „poczwórne-naleganie-by-zostać”, mężczyzna wyszedł. Germyn prawie natychmiast zwolnił swoich urzędników i, wiążąc potrójny węzeł na czerwonym sznurku w poprzek otwartych drzwi, zamknął biuro do końca dnia.
W domu okazało się, jak zresztą podejrzewał, że gościem jest Haendl.
W umyśle Obywatela Germyna kotłowało się mnóstwo wątpliwości na temat Haendla. Ten człowiek prawie przyznał się, że jest Wilkiem, więc jak miał go potraktować Obywatel? Ale w podnieceniu wywołanym Wniebowzięciem Gali Tropile nie było miejsca na krzyki i wołania... I Germyn pozwolił mu wyjść. Co w takim razie ma zrobić teraz?
Zostawił tę decyzję na później.
Haendla zastał w salonie siorpiącego w obrzydliwy sposób herbatę i próbującego podtrzymywać formalną rozmowę z Obywatelką Germyn. Wyratował go z tej sytuacji i zabrał na stronę. Zamknął drzwi i spojrzał wyczekująco.
Zdumiała go przemiana jaka zaszła w tym człowieku. Przedtem Haendl był odpychający, agresywny i ruchliwy – istotne cechy, najmniej pożądane u Obywatela i charakterystyczne dla Syna Wilka. Obecnie nic już z tego nie pozostało, niemniej z tym wszystkim i tak nie wyglądał bardziej na Obywatela. Był wymizerowany i spięty.
— Germyn — powiedział Haendl, zachowując absolutne minimum etykiety — ostatnim razem, gdy się widzieliśmy, doszło do Wniebobrania. Gala Tropile, pamiętasz?
— Pamiętam — powiedział Obywatel Germyn. Czy pamięta? Ledwo udawało mu się o tym nie myśleć!
— Podobno później było tego więcej. Wciąż tak jest?
— Wciąż — powiedział Germyn. Próbował mówić wprost, dopasowując się do pośpiechu i pełni siły tego człowieka. To były niezbyt dobre maniery, niemniej Obywatelowi Germynowi już się zdarzało, że maniery nie okazywały się, w końcu, najważniejszą rzeczą na świecie. — Ostatnio były dwa. Jeden, to kobieta, Obywatelka Baird. Jej mąż jest nauczycielem. Kontemplowała przez Szkło wraz czterema czy pięcioma innymi kobietami. Po prostu zniknęła. Patrzyła wówczas przez zielony pryzmat, jeśli to może w czymś pomóc.
— Nie wiem, czy to może pomóc czy nie. Kto był tym drugim?
— Mężczyzna nazwiskiem Harmane. — Germyn wzruszył ramionami. — Nikt tego nie widział. Ale słyszano trzask pioruna... lub coś jak trzask pioruna. No i zaginął. — Germyn zastanawiał się chwilę. — Trochę to chyba niezwykłe. Dwoje w jednym tygodniu...
— Posłuchaj Germyn — powiedział ostro Haendl. — To nie tylko tych dwoje. W ciągu ostatnich trzydziestu dni tu w pobliżu i w pobliżu... w pobliżu jeszcze jednego miejsca było przynajmniej pięćdziesiąt Wniebobrań. W dwóch miejscach, rozumiesz? Tu i w Princeton... Gdzie indziej, na świecie... bagatela, kilka Wniebobrań tu i tam. A tutaj... w tych dwóch społecznościach – pięćdziesiąt. Czy to ma jakiś sens?
Obywatel Germyn zamyślił się.
— Nie ma — odpowiedział.
— No właśnie. A teraz ci powiem jeszcze coś. Troje z nich... no cóż... troje to były dzieci nie mające pięciu lat. Jedno jeszcze nie chodziło. A ostatnie Wniebowzięcie w ogóle nie było Wniebobraniem człowieka. To był helikopter. No to zastanów się teraz Germyn, jak wytłumaczyć takie Wniebowzięcia?
— Jak...? — Germyn rozdziawił usta. — No wiesz, medytujesz... o Zespoleniu. Idea jest taka, że kiedy już chwyciłeś Istotę Zespolenia Wszystkich Rzeczy, osiągasz Jedność z Kosmiczną Całością. Ale nie wiem jak niemowlę albo maszyna...
— Jasne, że nie wiesz. A pamiętasz Glenna Tropile'a?
— Oczywiście.
— To on jest tym, co to wszystko łączy — oznajmił ponuro Haendl. — Gdy został wniebowzięty, myśleliśmy, że to nam posłuży, bo udało mu się to zrobić na naszych oczach. Uzyskaliśmy mnóstwo danych pozwalających nam zbadać czym jest Wniebobranie w sensie fizycznym. To było pierwsze prawdziwe doświadczenie i sądziliśmy, że robi nam przysługę. A teraz nie jestem już tego pewien. Każdy, kogo znam — pochylił się do przodu — każdy, kto został wniebowzięty, był znajomym Tropile'a. Te troje dzieci były w jego grupie przedszkolnej. Umieściliśmy go tam przejściowo, żeby miał jakieś zajęcie. Dwaj mężczyźni, z którymi mieszkał, zniknęli; chłopak ze stołówki, który mu podawał, zniknął. Jego żona zniknęła. Medytacja? Nie, Germyn. Ja znałem większość z nich. Nie było nawet jednego wśród nich, który spędziłby chociaż chwilę na Medytacji o Zespoleniu, nawet w celu ratowania życia. I co o tym myślisz?
— Właśnie sobie przypomniałem — powiedział Germyn, z trudem przełykając — że ten Harmane...
— Tak?
— To jeden z tych, co zostali wniebowzięci w zeszłym tygodniu. On też znał Tropile'a. Był Zarządcą Domu Pięciu Praw, podczas pobytu Tropile'a.
— A widzisz? I założę się, że ta kobieta również go znała. — Handl wstał rozdrażniony i przechadzał się po pokoju. — W tym rzecz, Germyn, w tym. A ja mam przerypane. Wiesz dobrze kim jestem, co?
— Myślę, że jesteś Wilkiem — oznajmił bez emocji Germyn.
— I dobrze myślisz. Ale to już nie ma znaczenia. Nie lubisz Wilków, co? No cóż, ja też cię nie lubię. Ale ta sprawa jest zbyt ważna dla mnie, żeby się tym przejmować. Tropile zapoczątkował te wydarzenia i nie wiadomo, czym to się skończy. Ale wiem jedno: Jesteśmy w niebezpieczeństwie, wszyscy. Być może ty wciąż myślisz o Wniebowzięciu jako o spełnieniu. A ja nie; mnie to przeraża. Niemniej czeka to mnie... tak samo jak ciebie. To czeka każdego, kto kiedykolwiek miał coś wspólnego z Glennem Tropile. Chyba że jakoś to powstrzymamy. Niestety nie wiem jak. Pomożesz mi?
— Muszę to przespać — odpowiedział uczciwie Germyn, starając się nie drżeć, gdy wszystkie jego głęboko zakorzenione strachy krzyczały: Wilk!
Haendl spoglądał na niego przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.
— Może to nie ma znaczenia — powiedział niemal do siebie. — Może i tak nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Dobrze, wrócę rano i jeśli się zdecydujesz pomóc, to zaczniemy coś planować. A jeśli zdecydujesz się na coś innego... no cóż, chyba będę musiał odeprzeć atak kilku Obywateli. Nie żebym miał coś przeciwko temu.
Germyn wstał i ukłonił się. Rozpoczął rytuał „poczwórnego-nalegania”.
— Oszczędź mi tego — warknął Haendl. — A tak nawiasem mówiąc, Germyn, gdybym był tobą, nie robiłbym długofalowych planów. Może cię nie być tu, by je zrealizować.
— A gdybyś był sobą? — zapytał w zamyśleniu Germyn.
— Ja nie robię żadnych — odpowiedział ponuro Haendl.
*
Obywatel Germyn, czując się całkowicie wyczerpany obecnością Wilka w swoim domu, przewracał się w łóżku, nie mogąc zasnąć. Oczy miał szeroko otwarte i wpatrywał się w sufit. Słyszał z nóg łóżka obyczajny oddech swojej żony – cichy i regularny, co powinno utulić go do snu.
Ale nie utuliło. Sen pozostawał bardzo odległy.
Jak na Obywatela, Germyn był wystarczająco odważny. To znaczy nigdy się nie bał, chociaż prawdą było, że nie miał ku temu wielu okazji. Niemniej obecnie był wystraszony. Nie chciał zostać wniebowzięty.
Ten Wilk, Haendl, przyłożył się do tego: „Być może ty wciąż myślisz, że Wniebowzięcie to spełnienie”. Wniebowzięcie – nagroda za Medytację, dar dostępny jedynie garści chwalebnie przeobrażonych osób. Oczywiście. Ale to Wniebowzięcie, z którym mają do czynienia teraz, to coś innego – bo przydarza się dzieciom; bo przydarzyło się Gali Tropile; bo przytrafiło się maszynie.
No i przytrafiło się też Glennowi Tropile.
Germyn przewrócił się niespokojnie.
Jeśli to prawda, że ludzie znający Glenna Tropile zostają wniebowzięci i to, że ludzie Medytujący o Zespoleniu również zostają wniebowzięci, to lepiej, żeby ludzie, którzy znali Glenna Tropile i nie chcą być wniebowzięci, nie Medytowali o Zespoleniu.
Bardzo trudno było nie myśleć o Zespoleniu.
Germyn bez końca sumował w pamięci liczby, recytował Pięć Praw, układał Hymny Powitalne i Wiersze o Kontemplacji. Ale jego myśli bez końca powracały do Tropile'a, Wniebobrania, Zespolenia... Nie chciał być wniebowzięty, niemniej ta myśl wciąż niosła pewien powab. Co to takiego? Czy boli?
No cóż, spekulował, nie powinno. Według Haendla wszystko działo się bardzo szybko – czy można jednak wierzyć komuś, kto sam przyznaje, że jest Wilkiem. Germyn mógł.
No dobrze, jeśli to działo się szybko, to z taką szybkością, pomyślał, umiera się chyba natychmiast. Więc może Tropile jest martwy. Czy to możliwe? Chyba nie – w końcu związek Tropile'a z tak wieloma osobami, które ostatnio zostały wniebowzięte, był faktem. Tylko jaki związek? Albo, generalizując, jaki związek miał wpływ na...
Ustrzegł się tego przerażającego go słowa, przywołując pierwszy obraz, jaki mu przyszedł do głowy. Przypadkiem była to żona Tropile'a – Gala Tropile, która zniknęła z tego pokoju.
Gala Tropile. Uczepił się tej myśli, nieco zadowolony z siebie. To był sposób, żeby nie myśleć o Zespoleniu – myśleć intensywnie o czymś innym, tak żeby nie pozostawić w umyśle miejsca na niechciane myśli. Wyobrażał sobie każdy rys jej twarzy, każdą falę jej pozlepianych włosów...
To było bardzo łatwe. Był zadowolony.
Przypisy tłumacza.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.