„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Na Mount Evereście posępny strumień zero-jedynkowej transmisji zrozumiałej dla Piramidy przyniósł nowy sygnał wejściowy.
Umysł Piramidy nie był krytyczny. Jego jedynym przymiotem było niezmordowane pragnienie by „pchać-i-ciągnąć” – i nie było tam nic o tym, co ma „pchać-i-ciągnąć” – co pewnie przez analogię można by porównać z ludzkim atakiem głodu. Sygnał wejściowy mówił jej: „zrób to.” Więc robiła.
Można by to określić jako łaknienie nowych smaków. Jeśli kiedyś Piramida czekała cierpliwie na stan określany przez Obywateli jako Medytacja o Zespoleniu, który dla niej był oznaką dojrzałości owocu do zbioru, to teraz w „kopalni zegarków” poszukiwała innego smaku.
Niedojrzałości? Przejrzałości? W każdym razie czegoś innego.
No i zgodnie z tym wysyłała biip wysokiej częstotliwości, biip o innym rytmie i innej barwie. I jego odbite echo zmieniło się... jeden dojrzał do przechwycenia. (Nazywał się Innison.) I jeszcze jeden. (Gala Tropile.) I jeszcze jeden, i kolejny... och, i wiele podobnych... niemowlę ze żłobka Tropile'a i klawisz z Wheeling, i kobieta, która kiedyś spodobała się Glennowi na ulicy.
Kiedyś oznaką „scukrzenia”, dojrzałości, był stan nazywany przez ludzi Medytacją o Zespoleniu, widziany przez Piramidy jako wygodna bezmyślność. Teraz tą oznaką był jakiś rodzaj empatii Komponenta zwanego Glennem Tropile. Dla Piramidy na Mount Evereście nie miało to żadnego znaczenia. Machała swoją elektrostatyczną „kosą” i – nazwijmy ich „tropiletropy” – były zbierane.
To, że Komponent może sterować jej działaniem, było dla Piramidy na Mount Evereście nie do pomyślenia. No, bo jak?
Być może Piramida na Mount Evereście się dziwiła, o ile umiała się dziwić, gdy zauważyła inne kryteria obowiązujące teraz przy selekcji Komponentów. Tylko czy potrafiła „zauważać”. Z pewnością nawet Piramida mogłaby się dziwić temu, że rozkazy, bez ostrzeżenia czy wyjaśnienia, zostały zmienione – i to nie tylko tak, żeby zebrać jakiś inny rodzaj Komponentów, ale by razem z niezbędnymi elementami z „krwi i kości” ściągnąć zgrzytliwy złom maszynowy, jak ostatnio. Maszyny? Po co Piramidom wniebowzięte maszyny?
Ale z drugiej strony, czemu Piramida miałaby zawracać sobie głowę kwestionując dyrektywę. Nawet gdyby była do tego zdolna?
W każdym razie nie robiła tego. Machała swoją „kosą” i gromadziła to, co miała gromadzić.
Ludzie czasami jedzą zielone owoce, a potem żałują. Czyżby to samo czekało Piramidy?
*
I w ten sposób Obywatel Germyn wpadł niespodziewanie w pułapkę. Unikając Zespolenia, myślał o Glennie Tropile'u... i niewyczuwalny impuls wysokiej częstotliwości odnalazł go.
Nie widział formującego się nad nim „oka”. Nie wyczuł zbierających się mocy, które tworzyły jego pułapkę. Nie wiedział, że został pochwycony, naładowany, katapultowany przez przestrzeń, złapany, zatrzymany i rozładowany. Wszystko to działo się zbyt szybko.
W jednej chwili znajdował się we własnym łóżku, a w następnej... gdzieś indziej. W międzyczasie nie było niczego.
Coś takiego przydarzyło się wcześniej setkom tysięcy Komponentów, tyle że dla Obywatela Germyna było to w pewien sposób inne. Nie został zabalsamowany w płynie odżywczym, dopasowany i zaprogramowany, by stać się częścią struktury Piramid, gdyż nie został wyselekcjonowany przez Piramidę, lecz przez tego pojedynczego dzikiego Komponenta, Glenna Tropile'a. Dotarł tam przytomny, obudzony i zdolny do poruszania się.
Stał w komorze oświetlonej czerwonym światłem. Potężne metaliczne grzmoty atakowały jego uszy. Gorąco wyciskało z jego skóry drobne krople potu.
Tego było za wiele, za wiele do ogarnięcia na raz. Z krzykiem obskoczyli go jacyś nadzy szaleńcy o natłuszczonej skórze. Minęła chwila zanim zrozumiał, że to nie diabły i że nie jest w piekle; że nie umarł.
— Tędy! — wrzeszczeli do niego. — Chodź, pospiesz się!
Potoczył się we wskazywanym kierunku po nieprzyjemnie nagrzanej podłodze, zataczając się i upadając, dopóki nie odzyskał poczucia równowagi – bliźniacza planeta była o jedną czwartą gęstsza od Ziemi.
Miotający się wokół szaleńcy przeprowadzili go przez drzwi... czy raczej zwieracz lub zapadnię; to było coś, czego nigdy wcześniej nie widział, coś w rodzaju wejścia. Po drugiej stronie było nieco bardziej normalnie. Światło było tu wciąż czerwone, ale mniej ostre, było jaśniej, a grzmiące żelastwo zostało za ścianą. Szaleńcy byli nadzy, to prawda, ale nie szaleni. Tłuszcz na ich skórze okazał się jedynie połyskiem potu.
— Gdzie... gdzie ja jestem? — zapytał, wzdychając.
Dwa głosy, a może trzy lub cztery odezwały się jednocześnie. Ledwo mógł coś zrozumieć. Obywatel Germyn rozejrzał się. Był w pomieszczeniu będącym częścią jakiejś nieznanej maszynerii na bliźniaczej planecie Piramid. I był żywy... i nawet nie sam.
Pokonał ponad milion mil przestrzeni kosmicznej, nie czując niczego. Gdy zaczęło docierać do niego to, co mówili nadzy ludzie, ściany naparły na niego.
To była prawda – został wniebowzięty.
Popatrzył w oszołomieniu w dół, na swoje nagie ciało, a potem rozejrzał się i stwierdził, że wciąż coś do niego mówią.
— ... jak już dojdziesz do siebie. Dobrze się już czujesz? Chodź Obywatelu, zrzuć to z siebie!
Germyn zamrugał.
— Tropile powinien znaleźć jakieś inne miejsce, do którego są ściągani — odezwał się z irytacją ktoś inny. — Ta odlewnia nie jest przeznaczona dla istot ludzkich. Zobacz, w jakim stanie jest ten facet! Dojdzie do tego, że ktoś się zjawi, a my nie zdążymy go przechwycić na czas i... puff!
— Nic na to nie poradzimy — powiedział ten pierwszy. — Hej! Dobrze się czujesz?
Obywatel Germyn spojrzał na nagiego mężczyznę przed sobą i wziął głęboki wdech gorącego, kwaśnego powietrza.
— Oczywiście — powiedział. — Czuję się dobrze.
Nagim mężczyzną był Haendl.
*
— Jest następny! — „powiedział” płatek-Tropile do płatka-Narovej. — To Obywatel Germyn! — Płatek zadrgał lekko w bezgłośnym śmiechu.
— Glenn, wracaj! — „zawołał” płatek-Narova. — Cały układ trakcyjny właśnie pada!
Tropile oderwał uwagę od ludzkich nabytków w pomieszczeniu odlewni i pozwolił swemu umysłowi połączyć się z jaźnią kobiety. Sięgnęli razem na zewnątrz, sprawdzając mozolnie wyśledzone ścieżki. Układ trakcyjny składał się z kompleksu komputerów nawigacyjnych, generatorów napędu i modułów kartograficznych, których częścią – zanim Glenn Tropile, budząc Komponentów, nie skierował go do własnych celów – był pierwotnie ich własny zespół. Oboje włączyli się do niego i...
...ślepy koniec.
Tak jak powiedziała Alia Narova, zostali odłączeni od systemu. Całe jedno odgałęzienie ich ciała – ich nowego, wspólnego ciała, rozciągającego się na całą planetę i sięgającego poprzez kosmos ku Ziemi – zostało odcięte. Pośpiesznie rozłączyli się, śledząc oddzielne połączenia. Połączyli się z powrotem: wciąż ślepy koniec.
Tandem złożony z Tropile'a i kobiety sięgnął po kontakt z pozostałymi ramionami „płatka śniegu” i oznajmił – nie słowami, niczym tak powolnym i tak przejrzystym jak słowa: „Piramidy odcięły kolejny układ”. Złożona jaźń „płatka śniegu” ustaliła dalszy kierunek działania, podjęła decyzję i zaczęła działać. Trzej inni członkowie „płatka śniegu” oderwali się pośpiesznie od kolektywu i zaczęli izolować i oznaczać dokładny obszar uszkodzenia.
— Spodziewaliśmy się tego — powiedział Tropile. — Prędzej czy później musieli się zorientować, że coś idzie nie tak.
— Słuchaj Glenn — zawołała Alia Narova — sądzisz, że odcięli nas od systemu? Utknęliśmy tutaj. Nie możemy się ruszać. Nie możemy wyjść ze zbiorników. Jeśli wiedzą, że to my jesteśmy źródłem kłopotów...
— A niech wiedzą! Po to ściągnęliśmy tu innych! — Tropile był teraz zarozumiały, pewny siebie, bojowy. Po raz pierwszy w życiu mógł otwarcie walczyć, pozwolić swojej wilczej krwi pójść na całość. I wiedział, o co walczy. Nie były to już żałosne czołgi i karabiny Haendla przeciw niewrażliwym na ciosy Piramidom, teraz była to niewrażliwość na ciosy całego systemu Piramid obróconego przeciw tymże Piramidom!
Fakt, że Piramidy zostały zaalarmowane i zaczęły odcinać sekcje swojego systemu komunikacji planetarnej od głównego układu, był ostrzeżeniem. Niemniej to ostrzeżenie nie przeraziło Tropile'a, ale zmobilizowało go do działania.
Jaźnie, jego i kobiety, pośpiesznie rozpuściły się i zniknęły. Mówiąc w przenośni wyruszyli na poszukiwanie najbardziej opornych Komponentów, jakich mogli znaleźć, potrząsali ich za ramię i próbowali obudzić. Faktycznie... Właśnie, co to znaczy „faktycznie”? W sensie fizycznym było pewne, że nie poruszyli się w ogóle, no bo byli połączeni ze swoim zbiornikiem i chirurgicznie skroniami każdy z każdym. Żadne raczkujące dziecko w kojcu nie było bardziej bezsilnie uwięzione niż Glenn Tropile, Alia Narova i cała reszta.
A przecież nie było nigdy ludzkiej istoty bardziej wolnej.
*
Weźmy na przykład termostat, durnego sługę człowieka.
Steruje ogrzewaniem domu człowieka, kontroluje stan grzanki na śniadanie dla człowieka, zamyka zawór przepływu płynu w chłodnicy samochodu człowieka. Jeśli w domu człowieka robi się zbyt zimno lub zbyt gorąco, człowiek przeklina tępy regulator i być może wymienia go na nowy. Ale nigdy, przenigdy nie pomyśli, że termostat mógłby spiskować przeciwko niemu.
Termostat : Człowiek = Człowiek : Piramida. Nic poza tym. Natura Piramid nie pozwalała im brać pod uwagę możliwości tego, że raz zainstalowany Komponent może się sam przeprogramować. Żaden Komponent nigdy tego nie zrobił. (Tyle że przed Glennem Tropile żaden Komponent nie był Wilkiem.)
Gdy Tropile odnalazł siebie, odnalazł też pozostałych. Byli to mężczyźni i kobiety, prawdziwi ludzie, z gonadami i marzeniami. Zgoda, zostali schwytani w chwili bezmyślności i utrwaleni w tym stanie, to prawda. Ale byli wymazanymi osobowościami, nadpisanymi przez Piramidy programem z nowymi obowiązkami. Jednak pod tajemniczymi gryzmołami Piramid wciąż znajdowali się mężczyźni i kobiety. Trzeba się było jedynie do nich dostać.
Tropile i Alia Narova dostali się do nich, najpierw do pojedynczych, a potem do całych grup. Piramidy im to umożliwiły. Sieć komunikacyjna, którą stworzyły dla własnych potrzeb, obejmowała każdą komórkę ich rasy i wszystkie jej dzieła. Tropile „mógł sięgnąć” ze swojego pływającego „płatka śniegu” i dotrzeć, gdzie chciał – w każde miejsce bliźniaczej planety, do zadumanej Piramidy na Evereście i, poprzez „oka”, gdzie tylko chciał na powierzchni Ziemi.
Fizycznie był prawie niezdolny do poruszenia jakimkolwiek mięśniem. Ale zasięg jego umysłu i percepcji był potężny.
*
Chociaż Obywatel Germyn wyszedł już z szoku, to jednak przebywanie w jednym pomieszczeniu z kilkoma tuzinami innych osób, do tego nagich, było dla niego nieprzyjemne. Tylko nieprzyjemne. Kiedyś dostałby rozstroju nerwowego. Zobaczenie swojej Obywatelki bez ubrania było dla Obywatela ogromną rozpustą. Bycie uczestnikiem grupy kompletnie rozebranych ludzi było nie do pomyślenia. Chociaż... W tej chwili wprawiało go to jedynie w lekkie zakłopotanie.
— Obywatelu — zapytał tępo Haendla — bardzo cię proszę, powiedz mi, co to za miejsce?
— Później — odpowiedział gburowato Haendl, odciągając go na bok. — Zostań tutaj — polecił — jesteśmy zajęci.
To była prawda. Coś się działo, ale Obywatel Germyn nie mógł rozeznać dokładniej co. Nadzy ludzie byli zaabsorbowani rozdziałem jakichś rzeczy. Były tam narzędzia, a także coś, co dla niewprawnych oczu Obywatela Germyna bardzo przypominało broń. Broń? Skrajną głupotą byłoby myśleć, że to jest broń, przekonywał się usilnie Obywatel Germyn. Nikt nie miał broni. Pomacał dłonią podłogę. Była ciepła i drgała pod wpływem jakichś nieznanych wibracji. Zadrżał.
Wrócił Haendl. Tak, to były karabiny. Haendl miał jeden.
— To nasze! — zakrakał. — Ten Tropile musiał ograbić naszą zbrojownię w Princeton. Widząc to, co jest tutaj, wątpię, czy pozostawił tam choćby jeden nabój. Do diabła, tu się bardziej przydadzą!
— A co my zrobimy z tymi karabinami?
— Będziemy strzelać. — Haendl spojrzał na niego z dzikim zadowoleniem.
— Proszę cię, Obywatelu, powiedz mi, o co tu chodzi.
Haendl usiadł obok niego na ciepłej, wibrującej podłodze i zaczął ładować naboje do magazynka.
— Walczymy — wyjaśnił radośnie. — To robota Tropile'a. Zostałeś porwany tak samo jak my wszyscy. Tropile żyje! Jest częścią sieci komunikacyjnej Piramid. Nie pytaj jak. Jest tam i ściąga ludzi, broń i Bóg wie co jeszcze z Ziemi. Teraz jesteś na bliźniaczej planecie, wiesz? A my mamy zamiar rozwalić tu wszystko tak, że Piramidy nigdy nie zdołają tego pozbierać z powrotem. Rozumiesz? No dobrze, jeśli nie, to i tak nie ma to znaczenia. Wszystko, co powinieneś wiedzieć, to to, że kiedy ci powiem, strzelaj z tego karabinu, to masz strzelać.
Oszołomiony, Obywatel Germyn chwycił rękami obcą sobie kolbę i lufę. Zapomniane mięśnie naprężyły się, prostując zgarbiony kręgosłup, prężąc ramiona i wypinając klatkę piersiową do przodu.
Minęło wiele pokoleń od czasu, gdy jakikolwiek z pobratymców Obywatela Germyna poznał doznania uzbrojonego człowieka.
Naga kobieta z rozczochranymi dziko włosami i zgrabną, wiotką figurą podeszła, kołysząc się w sposób przyprawiający Obywatela Germyna o udrękę. Spuścił oczy i nie mógł ich oderwać od karabinu.
— Rozkazy od Tropile'a! — zawołała. — Mamy utworzyć oddział i coś wysadzić.
— A co? — zapytał Haendl.
— Nie wiem. Wiem jedynie gdzie. Dostaliśmy przewodnika. Poza tym Tropile chce mieć tam zwłaszcza ciebie, Haendl. Powiedział, że to ci się spodoba.
I spodobało się, co wyraźnie odbiło się na jego twarzy.
*
Sformowali oddział dwunastu ludzi. Uzbroili się w broń, którą Tropile wylewitował z pękatego magazynu w Princeton. Zaopatrzyli się w szare metalowe puszki z czymś, co Haendl uważał za materiał wybuchowy, w detonatory i odpowiednie do tego zapalniki, po czym wyruszyli... za swoim przewodnikiem...
Tak, przewodnikiem! Straszliwą, zataczającą się maszkarą!
Gdy Obywatel Germyn zobaczył go, ledwo zwalczył w sobie nieprzepartą chęć zwymiotowania. Nawet golizna wokół niego przestała mieć znaczenie – ten nowy horror przesłonił ją całkiem.
— Co... tto... — wyjąkał, wskazując palcem.
— To jest Joey. — Haendl roześmiał się ochryple.
— Co to jest, ten Joey?
— Pracuje dla nas — powiedział, uśmiechając się Haendl.
Joey nie był człowiekiem ani potworem; nie był też Piramidą; był czymś, czego Obywatel Germyn nigdy wcześniej sobie nie wyobrażał. Przykucnął na wielostawowych kończynach, a mimo to wciąż był dwa razy wyższy od ludzi. Jego kleiste ramiona i nogi pokryte były ostrymi jak kolce chitynowymi łuskami rozmieszczonymi gęsto jak sierść. Czerwonawe oczy otaczała warstwa chityny. A do tego, co było jeszcze bardziej okropne, mówił.
— Wszyscy gotowi? — wyskrzeczał. — To chodźmy i zróbmy to! Piramidy budują tam coś wielkiego. Musimy to rozwalić.
— Ten głos dziwnie brzmi — wyszeptał z przejęciem do Haendla Obywatel Germyn. — Czy to... czy to nie jest głos Tropile'a?
— Jasne! To jest to, w czym Joey jest dobry — odpowiedział Haendl. — Tropile mówi, że on jest telepatą, cokolwiek by to miało oznaczać. Dla nas jest wygodne.
I było. Telepatia obcego miała dla Glenna Tropile'a specjalne znaczenie, gdyż Joey był w rzeczywistości Komponentem, pochodzącym z poprzedniej „kopalni zegarków”. Planeta Joeya okrążała kiedyś niewidoczną z Ziemi gwiazdę; powietrze w jego ojczyźnie było rzadkie, a światło słoneczne słabe i w konsekwencji jego rasa rozwinęła się w gatunek porozumiewający się na odległość przy pomocy telepatii. Było to poręczne dla Piramid, gdyż upraszczało okablowanie. Okazało się również poręczne dla Glenna Tropile'a, gdy już udało mu się obudzić stworzenie. Za jego zgodą mógł używać jego ciała jako coś w rodzaju walkie-talkie do wydawania rozkazów swojej porwanej armii.
Zgodę uzyskał łatwo. Joey pamiętał, co Piramidy zrobiły z jego planetą.
— Chodźcie! — rozkazał Joey przefiltrowanym głosem Tropile'a, po czym pośpieszyli zwartą grupą prostym i nieprzyjemnie ciasnym tunelem w kierunku, w którym, jak powiedział Tropile, był ich cel.
Prawie już tam byli, gdy nagle dotarł do nich z przodu grzmot eksplozji.
Oddział zatrzymał się. Popatrzyli jedno na drugiego i ruszyli wolniej.
W końcu zaczęło się. Piramidy zaczęły stawiać opór.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.