„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
— Theodore K. Kinnison! — rześki, czysty głos dobiegł z głośnika na pozór wyłączonego i zwyczajnie wyglądającego odbiornika telewizyjnego. Muskularny młodzieniec wciągnął nerwowo powietrze, podbiegł do urządzenia i nacisnął niepozornie wyglądający guzik.
— Theodore K. Kinnison zgłasza się! — Ekran pozostawał ciemny, ale Kinnison wiedział, że jest skanowany.
— Operacja „Bullfinch”! — usłyszał z głośnika.
Kinnison przełknął. — Operacja „Bullfinch”. Przyjąłem. — zdołał wykrztusić.
— Przyjęte!
Ponownie nacisnął guzik i odwrócił się twarzą do wysokiej, szczupłej blondynki, stojącej w łukowatym przejściu i patrzącej na niego z napięciem. Rękami trzymała się za gardło, a jej oczy były szeroko otwarte i wyrażały głęboki protest.
— Och, kochanie, nadlatują. Znad bieguna — zazgrzytał zębami. — Zostały dwie godziny, mniej więcej.
Och, Ted! — Rzuciła mu się w ramiona. Pocałowali się, a potem rozdzielili.
Mężczyzna pochwycił dwie wielkie walizy, już spakowane – wszystko inne, żywność i woda, było w samochodzie od tygodni – i poszedł. Kobieta poszła za nim, nie trudząc się nawet zamykaniem drzwi od mieszkania, zabierając en passant długonogiego chłopca w wieku czterech lat i pulchną dziewczynkę z kręconymi włosami w wieku dwóch lat lub coś koło tego. Pobiegli przez trawnik, ku wielkiemu, nisko zawieszonemu samochodowi.
— Wzięłaś swoje tabletki kofeinowe? — zapytał, gdy biegli.
— Ehe.
— Będziesz ich potrzebowała. Jedź jak najszybciej i trzymaj się z przodu. Dasz radę. Masz mnóstwo paliwa i oleju, a ten grat pojedzie jak burza. Tysiąc sto mil od czegokolwiek i gęstość zaludnienia zero jeden na milę kwadratową. Będziesz tam bezpieczniejsza niż gdziekolwiek indziej.
— Nie martwię się o nas, tylko o ciebie — westchnęła. — Żony speców dostają ostrzeżenie przed atakiem jądrowym kilka minut wcześniej od innych. Wyprzedzę więc powszechną panikę i będę z przodu. To o ciebie, Ted, o ciebie się martwię.
— Nie martw się, maleńka. Mój motor też jest szybki, a tam gdzie jadę nie będzie dużego ruchu.
— Och, ale wybuch. Wiesz dobrze, że nie to miałam na myśli.
Dotarli do samochodu. Podczas gdy on upychał walizy w dokładnie dopasowanym miejscu, ona posadziła dzieci na przednim siedzeniu, wślizgnęła się zgrabnie za kierownicę i zapaliła silnik.
— Wiem o tym, kochanie. Obiecuję, że wrócę. — Pocałował ją i dziewczynkę, a potem potrząsnął ręką syna. — Dzieciaki, jedziecie z mamą odwiedzić dziadka Kinnisona, tak jak to było ustalone. Bawcie się dobrze. Ja przyjadę później. A teraz, pani kierowco, ruszaj i gaz do dechy!
Ciężki pojazd cofnął się i zakołysał; kamienie prysnęły spod kół, gdy pedał gazu uderzył o podłogę.
Kinnison pogalopował podjazdem i otworzył drzwi małego garażu, ukazując długi, niski motocykl. Dwa nieznaczne ruchy ręką i dwa z trzech białych reflektorów zmieniły kolor. Jeden zaświecił czerwienią, a drugi błękitem. Wrzucił metalowe perforowane pudło do bagażnika i pstryknął przełącznikiem. W charakterystyczny sposób zawyła syrena. Wyjechał z podjazdu, kładąc się na zakręcie pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Paląc opony ruszył w kierunku Diversey.
Czerwone światło. To co! Wszyscy stali. Jego syrenę słychać było na mile. Wpadł między samochody, po czym z hałasem skręcił w lewo, trąc podnóżkami o beton.
Z tyłu dobiegł go dźwięk syreny. Miejski ton. Dwa czerwone światła. Policjant. Już są, to dobrze! Przymknął nieco gaz. Tamten motocykl dogonił go i jechał równolegle.
— Czy to to? — zapytał mundurowy, przekrzykując hałas obu motocykli.
— Tak! — odkrzyknął Kinnison. — Oczyśćcie Diversey do obwodnicy i wyloty na południe do Gary i na północ do Waukegan. Przekaż wyżej!
Czarno-biały motocykl zwolnił i zjechał do krawężnika. Policjant sięgnął po mikrofon.
Kinnison przyśpieszył. Na Cicero Avenue, mimo zielonych świateł, ruch był tak duży, że musiał zwolnić. Na Pułaskiego dwaj policjanci machnęli mu, żeby jechał na czerwonym. Za Sacramento ruchu kołowego nie było.
Siedemdziesiąt... siedemdziesiąt pięć... przez most osiemdziesiątką, obydwoma kołami w powietrzu przez jakieś czterdzieści stóp. Osiemdziesiąt pięć... dziewięćdziesiąt... to wszystko, na nierównej nawierzchni więcej tym gratem nie wyciągnie. Poza tym Diversey już nie należało tylko do niego. Niebiesko-czerwone światła motocykli widać było w każdej bocznej ulicy. Zwolnił do konserwatywnych pięćdziesięciu i włączył się do zwartej formacji pozostałych motocyklistów.
W mieście ogłoszono „Alarm H” – sygnał do planowej i zorganizowanej ewakuacji całego Chicago, ale Kinnison tego nie słyszał.
Przez Park i na skraju w lewo, tak aby chłopaki jadący na południe mieli wolną drogę. Nawet motocykliści potrzebują trochę miejsca, by skręcić przy prędkości pięćdziesiąt mil na godzinę.
Pod wiaduktem, cisnąc hamulce i paląc opony na ostrym, wąskim zakręcie w lewo, a potem na północ szerokim gładkim wylotem.
Ta autostrada została zaprojektowana dla szybkiej jazdy. A te maszyny były szybkie. Wjeżdżając na płaski odcinek motocykliści kładli się na baku, chowali twarze za osłoną i otwierali przepustnice do oporu. Spieszyli się. Przed nimi była długa droga. Jeśli nie zdążą w porę powstrzymać tych rakiet lecących znad bieguna, do południa rozpęta się piekło.
Po co to wszystko? Ta organizacja, ten pośpiech, to oszczędzanie każdej sekundy, ten pokaz obłędnych wyścigów obejmujących całe miasto? Czemu ci wszyscy motocykliści nie przebywali na stałe na swoich posterunkach, przygotowani na każdy wypadek? Dlatego że Ameryka była demokracją i nie mogła uderzyć pierwsza, lecz musiała czekać – czekać w gotowości – aż zostanie zaatakowana. Dlatego że każdy dobry spec był potrzebny do realizacji planu obrony, w którym Operacja „Bullfinch” była tylko jednym elementem z wielu. Dlatego że wszyscy oni byli również potrzebni do tego, by wykonywać swoją codzienną pracę, bez której gospodarka Ameryki by stanęła.
Odgałęzienie drogi skręcało w lewo. Nieco zwalniając, Kinnison skręcił i wjechał w otwartą, mocno strzeżoną bramę. Jego pojazd i światła były wystarczającą przepustką. Dokładna kontrola miała nadejść później. W pobliżu wysokiej metalowej struktury wcisnął hamulce i zatrzymał się obok żołnierza, który przejął motocykl i odprowadził go na bok, gdy tylko Kinnison z niego zeskoczył.
Kinnison rzucił się w kierunku na pozór litej ściany, odwrócił się tyłem do czterech wartowników z odbezpieczonymi czterdziestkami piątkami i przyłożył swoje prawe oko do zagłębienia. W przeciwieństwie do odcisków palców, siatkówka oka nie może być podrobiona, skopiowana czy zmieniona. Każdy oszust zostałby tutaj zabity natychmiast, bez aresztu i przesłuchiwania. Każdy członek załogi tej rakiety został sprawdzony i przetestowany – bardzo dokładnie sprawdzony i przetestowany – gdyż nawet jeden szpieg na stanowisku speca mógłby wyrządzić niepowetowane szkody.
Właz otworzył się. Kinnison wspiął się po drabinie do dużej, ale zatłoczonej sterówki.
— Cześć Teddy! — witano go okrzykami.
— Cześć Walt! Cześć Red! Cześć Baldy! — i tak dalej. Ci ludzie byli starymi przyjaciółmi.
— Gdzie oni są? — zapytał. — Nasi się wynoszą? Dajcie mi rzucić okiem na „kulę”!
— Na to wygląda. Jak chcesz, to wciśnij się tutaj!
Tam gdzie się wcisnął nie było kuli, tylko półkula, lekko spłaszczona i wycentrowana na Biegun Północny. Mnóstwo czerwonych punktów poruszało się powoli – sto mil na tej mapie nie było dużą odległością – w kierunku północnej Kanady. Gęściej upakowane, mniej liczne żółto-zielone punkty, już po Amerykańskiej stronie bieguna, poruszały się na południe.
Tak jak oczekiwano, Amerykanie mieli więcej pocisków niż wróg, a inne przekonanie, że Ameryka ma lepszą obronę i lepiej wyszkolonych, wysoko kwalifikowanych obrońców, wkrótce zostanie sprawdzone.
Łańcuch niebieskich punktów świecił przez cały kontynent, od Nome, przez Skagway, Wallaston, Churchill i Kaniapiskau do Belle Isle – amerykańska pierwsza linia obrony. Zawodowe garnizony. Z tymi niebieskimi prawie pokrywały się bursztynowe – ich rakiety bojowe nabierały wysokości. Druga linia od Portland, Seattle i Vancouver do Halifaxu zaświeciła na zielono, wraz z kilkoma punktami bursztynowymi. Częściowo zawodowi, częściowo Gwardia Narodowa.
Chicago było na trzeciej linii, w całości obsadzonej Gwardią Narodową, rozciągającej się od San Francisco do Nowego Jorku. Zielone – zaalarmowane i działające. Tak samo czwarta, piąta i szósta linia. Operacja „Bullfinch” należała, według planu, do drugiej.
Rozległ się dzwonek, mężczyźni rozbiegli się do swoich stanowisk i pozapinali pasy. Wszystkie fotele były zajęte. Rakieta bojowa numer 10685, napędzana energią rozpadu nietrwałych izotopów, wystartowała z hukiem, którego nie zdołało wyciszyć nawet jej grube poszycie. Spece, powgniatani trzykrotnym przeciążeniem w dopasowane do kształtu ciała fotele, zacisnęli zęby. Wyżej! Szybciej! Rakieta zadrżała i zatrzęsła się przy przekraczaniu bariery dźwięku, ale nie przestała przyspieszać.
Wyżej! Szybciej! Wyżej! Wysokość pięćdziesiąt mil. Sto... pięćset... tysiąc... tysiąc pięćset... dwa tysiące! Pół promienia – wysokość wyznaczona dla kontyngentu chicagowskiego.
Przyspieszenie spadło do zera. spece odetchnęli z ulgą, pozakładali dziwnie oprzyrządowane hełmy i uruchomili swoje panele.
Kinnison wpatrywał się w swój ekran angażując w to cały wysiłek nerwu wzrokowego. Tu wszystko wyglądało inaczej niż w „kuli”, gdzie punkty były elektronicznie generowane, automatycznie kontrolowane, wyraźne. ostre i stabilne. To był radar. Radar, oczywiście, znacznie różniący się od tego z 1948 roku i mocno ulepszony, ale wciąż żałośnie niewystarczający do obserwacji obiektów odległych od siebie na setki mil i poruszających się z prędkościami tysięcy mil na godzinę.
To nie był lot ćwiczebny, gdzie celami były nieszkodliwe beczki albo równie nieszkodliwe zdalnie sterowane rakiety. Tym razem wszystko było naprawdę. Dzisiejsze cele były śmiercionośnymi obiektami. Strzelanie ćwiczebne, w którym ryzykowano jedynie miejscem w rankingu, było wystarczająco podniecające, to natomiast było zbyt podniecające, dużo za bardzo podniecające dla błyskotliwych umysłów, szybkich, opanowanych oczu i pewnych rąk, które wkrótce będą tak potrzebne.
Cel? Na to wygląda. Tak. Trzy albo cztery.
— Cel numer jeden, strefa dziesiąta — w uchu Kinnisona rozległ się spokojny głos, a białe plamki na ekranie zmieniły kolor na żółto-zielony. Te same słowa, te same światełka usłyszało i zobaczyło jedenastu innych speców sektora A, w którym, dzięki wysokiej pozycji w rankingu załóg rakiet bojowych, Kinnison był dowódcą sektora. Wiedział, że głos należy do operatora kontroli prowadzenia ognia sektora A, którego zadaniem było określenie, na podstawie kursów, prędkości i innych danych otrzymywanych od naziemnych i latających obserwatorów, w jakiej kolejności należy niszczyć cele w tym sektorze, wyimaginowanym, lecz ściśle zdefiniowanym stożku przestrzeni. Sektor A, z taktycznego punktu widzenia, był najgorętszym obszarem nieba. Określenie „strefa dziesiąta” oznaczało, że obiekt jest na granicy zasięgu i mają mnóstwo czasu.
—Lawrence, dwie! Doyle, jedna! Drummond, bądź gotów na trzy! — rozkazał, nie czekając.
Słysząc swoje nazwisko, każdy spec wykonał serię uderzeń w klawiaturę. Ze słuchawek popłynął szybki strumień danych ze wszystkich punktów obserwacyjnych opisujących co do sekundy ruch celu. Kinnison wklepał w swój kalkulator kilka liczb, by uwzględnić automatycznie ruch własnego statku, rzucił okiem na wynik, po czym wcisnął pedał raz, dwa razy, trzy, w zależności od tego, ile pocisków miało być wystrzelone.
Lawrence'owi, lepszemu strzelcowi niż Doyle, rozkazał wystrzelić dwie torpedy, ale żadna z nich, przy tak długim dystansie, nie miała szansy trafić w cel. Niemniej druga z nich powinna znaleźć się tak blisko, że dzięki danym przesłanym z niej na oba ekrany, a także do Kinnisona, cel będzie dla Doyle niczym siedząca kaczka.
Drummond, drugi zastępca Kinnisona, miał wystrzelić swoje dopiero wtedy, gdy Doyle chybi. Drummond i Harper, pierwszy zastępca, nie mogli strzelać jednocześnie. Jeden z nich musiał być zawsze przygotowany, by zastąpić dowódcę, gdyby ten wypadł z walki. Chwilowo Kinnison mógł wyznaczyć Harpera albo Drummonda do zadań strzeleckich, których jemu nie było wolno wykonać. Mógł to zrobić jedynie na wyraźny rozkaz kontroli. Dowódca sektora był przeznaczony do nagłych wypadków.
— Cel numer dwa, strefa dziewiąta — usłyszał z kontroli.
— Carney, dwie. French, jedna. Day, gotowy z trzema! — rozkazał Kinnison.
— Cholera, chybiłem! — usłyszał od Doyle — O rzesz ty, znowu.
— W porządku, chłopaki. Dlatego zaczynamy tak wcześnie. Sam się cały trzęsę. Damy radę...
— Światełko reprezentujące cel numer jeden zamigotało i zgasło. Drummond się włączył i znów był „na linii”.
— Cel trzy, strefa ósma. Cztery, ósma — podała kontrola.
— Cel trzy: Higgins i Green; Harper w gotowości. Cztery: Case, Santos i Lawrence.
Po minucie lub dwóch walka speców sektora A zaczęła słabnąć. Strzelcy „w gotowości” nie byli już potrzebni i nie wyznaczano ich.
— Cel czterdzieści jeden, sześć — powiedziała kontrola.
— Lawrence, dwie. Doyle, dwie — rozkazał Kinnison. To była rutyna, ale w chwilę później...
— Ted! — rzucił Lawrence — chybiłem, obydwoma beczkami. Czterdzieści jeden robi uniki. Żywy pilot albo zdalne sterowanie. Idzie jak burza. Uważaj, Doyle, UWAŻAJ NA NIEGO!
— Kinnison, przejmij go! — warknęła nerwowo kontrola, nie czekając na wynik strzału Doyla. — Jest już w strefie trzeciej. Kurs kolizyjny!
— Harper! Dowodzisz!
Kinnison dostał dane, rozwiązał równania, odpalił pięć pocisków z przyśpieszeniem pięćdziesiąt gie. Jeden... dwa, trzy-cztery-pięć. Ostatnie trzy tak blisko siebie, jak tylko można bez detonacji zapalników zbliżeniowych.
Komunikacja, matematyka i mózgi elektronowe maszyn liczących zrobiły wszystko, co możliwe, reszta zależała od ludzkich umiejętności, perfekcyjnej koordynacji i szybkości reagowania umysłu, nerwów i mięśni.
Kinnison przerzucał wzrok z ekranu, na panel, wydruki komputera, na mierniki i wskaźniki, i z powrotem na ekran. Lewą ręką obracał pokrętła zmieniające intensywność dwóch wzajemnie prostopadłych składników ciągu torped. Wsłuchiwał się uważnie w raporty obserwatorów podających pozycje, dane dotyczące zarówno położenia jego pocisków jak i celu. Palcami prawej ręki tłukł nieustannie w klawisze komputera; cały czas korygując kurs swoich torped.
— O włos — zdecydował — punkt w lewo.
Cel zszedł z przewidywanego kursu.
Dwa w dół, trzy w lewo, o włos w dół. Jest! Obiekt prawie minął strefę drugą i zbliżał się do strefy pierwszej.
Przez chwilę wydawało się, że jego pierwsza torpeda trafi. Prawie, gdyby nie to, że w ostatnim momencie, cel uruchomił boczny ciąg i zrobił unik. Na ekranie rozbłysły dwie liczby: parametry błędu, dokładna odległość i kierunek, zmierzone i przesłane przez instrumenty na pokładzie torpedy.
Wykorzystując te błyskawiczne i dokładne dane oraz to, że nieprzyjaciel miał tak mało czasu na działanie, drugi pocisk Kinnisona przeszedł naprawdę blisko. Trzeci otarł się tak blisko, że zadziałał zapalnik zbliżeniowy, odpalając głowicę wypakowaną cyklonitem. To że trzeci pocisk eksplodował, poznał po zaniku napływu podawanych przez niego parametrów błędu; urządzenie zostało zniszczone. Ten wybuch mógł wystarczyć. Kinnison spojrzał na ostatnie dane. Torpeda była rzeczywiście blisko. Ułamki sekundy. Czwarty i piąty pocisk nie były już potrzebne. Czymkolwiek był ten cel, nie stanowił już zagrożenia.
— Kinnison, melduję się — nadał do kontroli i przejął od Harpera dowodzenie sektorem.
Bitwa trwała. Kinnison posyłał Harpera i Drummonda do ataku raz za razem. Jemu przypadły jeszcze trzy cele. Pierwsza fala nieprzyjaciela, to co z niej pozostało, przeszła. Po niej przyszła następna. Jej resztki również zostały posłane ku odległej powierzchni Ziemi.
Trzecia fala była naprawdę ciężka. Nie dlatego, żeby była gorsza od dwóch poprzednich, ale dlatego, że CR10685 przestała otrzymywać dane niezbędne jej specom do wykonywania zadań. Wszyscy wiedzieli dlaczego. Niektóre z nieprzyjacielskich pocisków przedarły się i zniszczyły obserwatorów, zarówno naziemnych jak i latających. Oczy amerykańskiej obrony poniosły duże straty.
Niemniej Kinnison i jego koledzy nie kłopotali się tym zbytnio. Taka sytuacja została przewidziana. Obecnie byli już weteranami, przeszli próby i wiedzieli co robić. Przeszli bez szwanku przez ogień, jakiego dotychczas świat nie widział. Mając obliczenia, albo i nie mając, posługując się tylko własnym radarem CR10685 i torpedami, których mieli jeszcze mnóstwo, mogli sobie poradzić z każdym nadlatującym pociskiem.
Trzecia fala przeszła. Cele stały się rzadsze. Akcja zwolniła... Zatrzymała się.
Spece, nawet dowódcy sektora, niewiele wiedzieli o bitwie jako całości. Nie wiedzieli nawet, gdzie są ich rakiety, czy lecą na północ, wschód, zachód czy południe. Wiedzieli tyle, ile wynikało z nacisku na siedzenia. Nie wiedzieli czym są cele, które niszczyli, gdyż na ich ekranach wszystkie wyglądały jednakowo – małe jasne żółtozielone plamki.
— Pete, możesz nam powiedzieć, co się dzieje, gdy będzie chwila luzu? — Kinnison poprosił kontrolę.
— No to chyba teraz — nadeszła odpowiedź. — Sześć z tych celów, robiących takie sprytne uniki, niosło głowice atomowe wycelowane w linie obrony. Zaliczyliśmy pięć. Dobra robota. Niewiele przeszło. Mówią, że nie na tyle dużo, żeby narobić poważnych szkód w kraju tak wielkim jak USA. Z drugiej strony oni strącili niewiele naszych. Wygląda na to, że nie mają nic, co by można było porównać z wami, specami.
— Wydaje się, że to szaleństwo ogarnęło cały świat. Zaatakowano nasze oba wybrzeża, wschodnie i zachodnie, ale mówią, że się trzymamy. Rozpoczęto Operacje „Daisy” i „Fairfield”. Europa zamieniła się w piekło, wszyscy strzelają do wszystkich. Z bliska. Są raporty z Ameryki Południowej. Kraje bombardują się wzajemnie... Azja tak samo... nic dokładnego. Jak będę wiedział coś więcej, to wam przekażę. Co do nas, to nie jest źle, biorąc pod uwagę... Straty są mniejsze niż zakładano, tylko siedem procent. Pierwsza linia, jak już pewnie wiecie, została zeszklona. Odcinek Churchill-Belcher, został praktycznie starty z powierzchni Ziemi, przez co straciliśmy prawie wszystkich obserwatorów... Obecnie jesteśmy nad południowym krańcem Zatoki Hudsona i lecimy w dół i na południe, by zająć pozycję w pionowym szyku bojowym floty... Kolejnej fali nie widać, ale podobno nastąpi atak rakietowy na niskim pułapie... Uwaga, mamy alarm. Chłopaki, do roboty... Sektor A pusty...
Sektor A był czysty. CR10685 nurkowała w dół, na południe. Tylko niektórzy z obserwatorów na pokładzie zdążyli zobaczyć nadlatujący pocisk atomowy. Operator z kontroli wykrzyczał rozkazy. Spece zrobili, co mogli. Niestety.
Siła wybuchu jądrowego jest tak wielka, tak nie do pojęcia szybka, że Theodore K. Kinnison umarł, nie zdając sobie z sprawy z tego, co się dzieje z nim i jego statkiem.
* * * * *
Gharlane z Eddoru popatrzył na swoje dzieło – zrujnowaną Ziemię – i spodobało mu się. Wiedząc, że musi minąć wiele setek telluryjskich lat, zanim planeta będzie znów wymagała jego osobistego nadzoru, udał się gdzie indziej: na Rigel Cztery, na Palain Siedem i do układu słonecznego Velancji, gdzie okazało się, że popierani przez niego możnowładcy nie postępują zgodnie z planem. Zabawił tam niezbyt długo, po czym zajął się drobiazgowym i bezowocnym poszukiwaniem dowodów wrogiego mu działania w Wewnętrznym Kręgu.
* * * * *
W tym samym czasie, na odległej Aryzji podjęto szybką decyzję, żeby znacznie ograniczyć całkowitą dotychczas swobodę działania Eddorian.
— Mamy więc rozpocząć z nimi otwartą wojnę? — zapytał z powątpiewaniem Eukonidor. — Ponowne oczyszczenie planety Tellus z radioaktywnych zanieczyszczeń i zbyt szkodliwych form życia nie będzie oczywiście problemem. Silny, demokratyczny rząd z chronionych przez nas obszarów Ameryki Pólnocnej może łatwo podporządkować sobie cały świat. Bez trudności uda się też przyłączyć Marsa i Wenus. Niemniej Gharlane, pod postacią niejakiego Rogera, już zdążył posiać zarzewie wojen jowiszowych wśród członków Loży Północno-polarnej na Jowiszu...
— Twoja wizualizacja, młodzieńcze, jest poprawna. Kontynuuj.
— Te wojny międzyplanetarne są oczywiście nieuniknione i posłużą do umocnienia i zjednoczenia rządów Planet Wewnętrznych... pod warunkiem, że Gharlane nie będzie się wtrącał... Och, rozumiem. Gharlane z początku nie będzie nic wiedział, utrzymywany w zasięgu naszego oddziaływania. Gdy on lub inny Eddorianin uświadomi to sobie, na przykład w wyniku stresu spowodowanego incydentem z Nevianami i nasze oddziaływanie przestanie być skuteczne, będzie już za późno. Naszych bodźców nie da się już cofnąć, a on będzie mógł jedynie wykonywać działania korzystne dla Cywilizacji. Nevia została wybrana jako Operator Pierwszego Rzędu ze względu na położenie w niewielkim regionie galaktyki prawie całkowicie pozbawionym stabilnych izotopów żelaza i ze względu na swój wodny charakter. Tamtejsze wodne formy życia są dokładnie tymi, którymi Eddorianie najmniej się interesują. Otrzymają technologię częściowej neutralizacji inercji i będą w stanie osiągać prędkości kilka razy większe od prędkości światła. Sądzę, że to wyjaśnia całą sytuację?
— Bardzo dobrze, Eukonidorze — zaaprobowali Starsi. — Zwięzłe i dokładne podsumowanie.
* * * * *
Minęły setki telluryjskich lat. Pokłosie wojny. Odbudowa. Postęp. Jeden świat. Dwa światy, trzy światy – zjednoczone, współistniejące, przyjazne i harmonijnie się rozwijające. Potem wojny jowiszowe i trwała, niewzruszona unia.
Żaden z Eddorian nie zorientował się, jak szybkiego i wspaniałego postępu dokonano. Wprost przeciwnie, Gharlane, lecąc swoim ogromnym kosmolotem w kierunku Słońca, był przekonany, że ludność Tellusa będzie nieco tylko przewyższała dzikusów poziomem swojego rozwoju.
Należałoby również podkreślić, że w przeszłości, w czasie tych stuleci, zdarzało się niejednokrotnie, że mężczyzna o nazwisku Kinnison poślubiał dziewczynę z rudymi włosami i złotymi błyskami w oczach.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.