„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Po tygodniach nieustannej pracy, której poświęcono wszystkie zasoby umysłowe i materialne znajdujące się w posiadaniu Trzech Planet, „Boise” był gotów do dziewiczego lotu. Tak bardzo gotów, jak tylko myśl i praca człowieka może to zapewnić. Rodebush i Cleveland zakończyli ostatnią dokładną kontrolę statku i stojąc w głównej śluzie rozmawiali ze swoim szefem.
— Twierdzicie, że to jest całkowicie bezpieczne, a mimo tego nie bierzecie załogi — mówił Samms — więc, w takim razie, to nie jest bezpieczne również dla was obu. Za bardzo jesteście potrzebni, by pozwolić wam na podejmowanie takiego ryzyka.
— Musisz nam pozwolić, bo tylko my znamy się na tej teorii — nalegał Rodebush. — Powtarzam jeszcze raz, to jest bezpieczne. Nie mogę tego udowodnić, nawet teoretycznie, gdyż jest tutaj mnóstwo rzeczy całkowicie nowych, mnóstwo niesprawdzonych urządzeń, mnóstwo ekstrapolacji poza znane i prawdopodobne dane. Teoretycznie, statek jest w porządku, ale teoria ma swoje ograniczenia, a przy tych prędkościach mogą zaistnieć czynniki teoretycznie wykluczone. A załoga na taki krótki lot jest niepotrzebna. Z drobnymi przypadkami możemy sobie poradzić sami, a jeśli nasza podstawowa teoria okaże się błędna, to wszyscy załoganci, między Ziemią a Jowiszem, nic nie poradzą. Dlatego lecimy we dwóch. Sami.
— No dobrze, ale bądźcie ostrożni. Wolałbym, żebyście wystartowali powoli i wrócili w dobrym stanie.
— Ja też, ale nie potrafimy zneutralizować grawitacji częściowo czy znieść część inercji. Wszystko albo nic natychmiast po włączeniu neutralizatora. Oczywiście moglibyśmy wystartować na projektorach, zamiast na neutralizatorach, ale to niczego nie udowodni i tylko wszystko przedłuży.
— No dobrze, bądźcie więc na tyle ostrożni, na ile możecie.
— Jasne, szefie — wtrącił Cleveland — dbamy o siebie nie mniej niż ktokolwiek inny, a może nawet bardziej, więc nie popełnimy samobójstwa, jeśli będziemy mogli coś na to poradzić. Dopilnuj, by wszyscy byli wewnątrz, gdy będziemy startować. Możliwe, że startując będziemy potrzebowali dużo miejsca. Do zobaczenia.
— Do zobaczenia, chłopaki.
Masywna brama w wewnętrznej grodzi została zamknięta, a przez otwarte na zewnątrz ogromne metalowe wrota wjechały do środka wielkie, krępe ciągniki gąsienicowe. Zamocowano łańcuchy i kable, potężne stalowe szyny jęknęły pod ciężarem i kosmolot został wyciągnięty po rolkach ze Szczytu, daleko na płaskie dno doliny, gdzie ciągniki zostały odczepione i odprowadzone z powrotem do fortecy.
— Wszyscy są już wewnątrz — Samms poinformował Rodebusha. Obserwował z uwagą ekran, na którym widać było mostek oblatywanego super-statku. Słyszał co Rodebush mówi do Clevelanda; słyszał zwięzłe odpowiedzi obserwatora; widział nawigatora naciskającego dźwignię, po czym ekran zgasł. Nie była zwykła czerń wyłączonego monitora, ale dziwnie denerwujący brak obrazu. W miejscu, gdzie spoczywał wielki kosmolot pozostała pustka. Dokładnie nic, próżnia. Statek, rusztowanie montażowe, rolki, wózki, ogromne stalowe belki wózków, a nawet gruby betonowy pirs wraz z fundamentami i ogromna półkula stałego gruntu – wszystko zniknęło błyskawicznie i całkowicie. W tej samej chwili próżnia wypełniła się huraganem powietrza. Rozległ się huk, jakby jednocześnie uderzyło sto straszliwych piorunów, a wśród wyjących podmuchów wiatru na dolinę, płaskowyż i metalową górę spadła prawdziwa lawina szczątków, pogiętych, poskręcanych, połamanych szyn i belek, potrzaskanych desek, kawałków betonu i tysiące metrów sześciennych ziemi i skał. Zasilane energią jądrową neutralizatory „Rodebusha-Clevelanda” okazały się daleko bardziej potężne i działały w dużo większym promieniu, niż to wynikało z obliczeń ich twórców, więc przez chwilę wszystko w granicach około stu jardów od „Boise” zachowywało się tak, jak gdyby było integralną częścią kosmolotu. Prawie natychmiast cały ten balast pozostał w tyle za statkiem osiągającym prawie nieograniczoną prędkość, znalazł się z powrotem w zasięgu działania zwykłych praw natury i spadł na ziemię.
— Randolph, masz go na swoim dalekowizorze? — głos Sammsa ostro przerwał ciszę, która zapanowała wśród osłupiałych pracowników Szczytu. Nie wszystkich jednak ogarnął szok. Nie było takiej rzeczy, która mogła odwrócić uwagę szefa sekcji dalekowizorów podprzestrzennych od jego instrumentów.
— Nie, sir — padła odpowiedź z centrum radiowego. — Zniknął i nie mogę go znaleźć. Skierowałem wszystko, co mamy na jego ślad, ale nic nie udało się wykryć.
— I nie ma też wraku — dokończył cicho Samms. — Albo udało im się ponad wszelkie oczekiwanie, albo... co bardziej prawdopodobne... — zamilkł i wyłączył ekran. Czyżby obaj jego przyjaciele, nieustraszeni naukowcy, wciąż żyli i triumfowali, czy też może przedłużyli listę ofiar tego kosmolotu-zabójcy? Rozum mu mówił, że nie ma nadziei. Musieli umrzeć, przecież fale podprzestrzenne – promieniowanie o tak niewyobrażalnej prędkości rozchodzenia się, że najczulsze ludzkie instrumenty nie były w stanie jej zmierzyć – utrzymałyby łączność z okrętem bez względu na osiągalną prędkość materii w jakichkolwiek wyobrażalnych warunkach. Statek musiał zostać zniszczony natychmiast, gdy tylko Rodebush uwolnił swoje moce. Przecież fizyk powinien wziąć pod uwagę prawdopodobieństwo takiej prędkości? Cóż, ludzie przychodzą i odchodzą, a Służby działają. Nieświadomie wykrzywił się ponuro i poszedł niespiesznie do swojego gabinetu.
— Mr Fairchild chciałby na chwilę jak najszybciej — poinformowała go sekretarka zanim zdążył usiąść. — Senator Morgan jest tu od rana, wie pan? Nalega na osobistą rozmowę.
— Tak, wiem. Dobrze, spotkam się z nim. Daj mi Fairchilda, proszę... Dick? Możesz mówić czy on tam jest i słucha?
— Nie, obecnie przekrzykuje Saundersa. Jest tu już dość długo. Możesz poświęcić chwilę i pozbyć się go?
— Jasne, jeśli tak uważasz, ale czemu nie załatwisz tego sam, jak zwykle?
— On chce sobie podporządkować ciebie, osobiście. Wiesz, to jest gruba ryba, a jego poplecznicy robią duży hałas, więc byłoby lepiej, gdyby to wyszło z samej góry. Poza tym, ty to robisz najlepiej. Jak ich przyszpilisz, to nigdy tego nie zapominają.
— Dobrze. On jest radykalnym nacjonalistą? Precz z Unią Trójplanetarną, niech żyje Niepodległość. A my, to żądni władzy dyktatorzy. Żelazna stopa na szyi ludu. A osobiście? Gruboskórny i inteligentny?
— Gruboskórny jak nosorożec i sprytny jak łasica. Dorwij go, wbij głęboko harpun i przekręć.
— Okej, masz już oczywiście jakiś harpun?
— Nawet trzy — Fairchild, szef pi-aru Unii Trójplanetarnej uśmiechnął się drapieżnie. — Prezes Jim Towne płaci mu regularnie. Numer jego gorącej skrytki to N469T414. Ma kochankę Fi-Chi le Bay... tak, imię mówi za siebie. Kupił jej luksusowe futro z marsjańskich tekkili. Za ten interes z elektrownią na rzece Mackenzie. Potrójna gra, można by powiedzieć. Clander Morganowi, a ten tej le Bay.
— Fajnie, dawaj go więc.
— Senator Morgan, pan Samms — przedstawił ich Fairchild. Dwaj mężczyźni zmierzyli się szybkim spojrzeniem. Samms zobaczył wielkiego, rumianego mężczyznę ze skłonnościami do tycia, z zadowoloną twarzą i taksującymi oczami przebojowego polityka. Senator zobaczył wysokiego, wysportowanego mężczyznę około czterdziestki, szczupłego, bystrego i gładko ogolonego, z rudawymi, nieco za długimi włosami i złotymi plamkami w brązowych oczach, których świdrujące spojrzenie wzbudzało niepokój.
— Mam nadzieję, panie senatorze, że Fairchild zadbał odpowiednio o pana?
— Tak, z jednym czy dwoma wyjątkami. — A ponieważ Samms nie zapytał o te wyjątki, Morgan musiał kontynuować. — Jak pan wie, jestem tutaj oficjalnie jako przewodniczący Komisji Śledczej Senatu Ameryki Północnej d/s Działalności Szkodliwej. Przez wiele lat w publikowanych raportach waszej organizacji zaobserwowaliśmy wiele niedopowiedzeń. Powszechnie wiadomo, że dopuszczono się despotycznych nadużyć, dokonanych, jeśli nie przez waszych ludzi osobiście, to w takich okolicznościach, że wasi agenci nie mogli o tym nie wiedzieć. W takiej sytuacji podjęto decyzję o przeprowadzeniu wiarygodnego i wyjaśniającego śledztwa, przy którym wasz pan Fairchild w ogóle nie współpracował.
— Kto zdecydował?
— Senat Północnoamerykański, oczywiście, za pośrednictwem Komisji...
— Tak myślałem — przerwał Samms. — A wie pan, senatorze, że Szczyt nie jest częścią Ameryki Północnej? Że Służby Unii Trójplanetarnej są odpowiedzialne jedynie przed Radą Trójplanetarną?
— To jest dyskusyjne, proszę pana i nieaktualne! Mamy demokrację — zaczął Senator tonem przemówienia. — To się zaraz zmieni, a jeśli jest pan tak sprytny, jak pan myśli, to nie muszę mówić, że pan i pański personel, który współpracuje...
— Niczego pan nie musi mówić — uciął Samms. — Nic się na razie nie zmieniło. Rząd Północnej Ameryki rządzi tym kontynentem, tak jak pozostałe rządy kontynentalne. Połączone rządy kontynentalne z Trzech Planet tworzą Radę Trójplanetarną, która jest ciałem niepolitycznym, a jej członkowie są mianowani dożywotnio, i która posiada nadrzędną władzę we wszystkich sprawach, małych i dużych, wykraczających poza kompetencje pojedynczego rządu kontynentalnego. Rada ma dwie główne agencje operacyjne: Patrol Trójplanetarny, który wprowadza jej decyzje w życie i pilnuje przestrzegania prawa oraz Służby Trójplanetarne, przeprowadzające wszelkie pozostałe działania zgodnie z poleceniami Rady. Nie zajmujemy się czysto wewnętrznymi sprawami Ameryki Północnej. Czy ma pan inne informacje na ten temat?
— To wciąż dyskusyjne — zagrzmiał senator. — Nie pierwszy raz w historii brutalna dyktatura próbuje zmylić demokrację. Żądam, proszę pana, pełnego dostępu do waszych akt, żeby móc przedstawić Senatowi Ameryki Północnej pełne sprawozdanie na temat różnych spraw, o których wspominałem Fairchildowi, jak na przykład sprawa „Pelariona”. W demokracji, proszę pana, nie ukrywa się faktów. Ludzie muszą i powinni mieć pełną informację o każdej sprawie, która dotyczy ich bytu i życia politycznego!
— Naprawdę? W takim razie, jeśli poproszę, w celu dostarczenia Radzie Trójplanetarnej i, za jej pośrednictwem, pańskim mocodawcom, pełnej informacji, to pan mi niewątpliwie da klucz do skrytki depozytowej N469T414? Bo jest powszechnie wiadomo, przynajmniej w Radzie, że są tam pewne, powiedzmy, niejasności w wymaganej transparentności politycznej Ameryki Północnej.
— Co? To są bzdury? — Morgan z trudem usiłował zapanować nad sobą. — Tam są jedynie prywatne dokumenty!
— Być może. Jednak niektórzy z członków Rady uważają, że jest tam szereg interesujących rzeczy, takich jak zapisy pewnych transakcji z udziałem Jamesa F. Towne, odnośniki i szczegóły kontraktów, nie mówiąc o układach z Mackenzie Power, zwłaszcza z panem Clanderem. Być może również jeden czy dwa soczyste kawałki dotyczące osoby znanej jako le Bay i tekkilowego futra. Wybitnie interesujące, nie sądzi pan, dla drogiego narodu Ameryki Północnej?
Gdy Samms wbijał harpun i przekręcał go, po wielkim mężczyźnie było widać, że cierpi.
— A więc odmawia pan współpracy? — wybuchnął. — Bardzo dobrze. Pójdę, ale jeszcze pan o mnie usłyszy, Samms!
— Być może, ale zanim zacznie pan dalej jątrzyć, proszę pamiętać, że ta skrytka jest tylko przykładem. Służby wiedzą o mnóstwie rzeczy, o których nie wspominają nikomu, chyba że w samoobronie.
— Mr Samms, jest Fletcher. Dać go teraz? — zapytała Norma, gdy całkiem oklapły Morgan sobie poszedł.
— Tak, poproszę... Halo, Sid, cieszę się, że cię widzę. Baliśmy się trochę. Co robiłeś? Masz coś?
— Cześć, szefie! Głównie speluny. Heroina, sporo marsjańskiej ladoliny. Wszawe zajęcie. Trzech mi uciekło z jedną czwartą towaru. Dlatego tak się spieszyłem. Mieli fałszywe meteory. Pierwszy raz widziałem.
Samms zesztywniał w fotelu.
— Poczekaj chwilę. Norma, połącz również Redmonda... Harry, posłuchaj tego. Dobrze, Fletcher, widziałeś taki fałszywy meteor osobiście? Dotykałeś go?
— I to i to. Po prawdzie, to wciąż go mam. Jeden z tych uciekinierów, przedstawił się jako członek Służb i błysnął mi nim. To naprawdę działa, szefie. Nawet w tej chwili mogę go odróżnić od własnego tylko w ten sposób, że własny mam w kieszeni. Mam go wysłać?
— Koniecznie. Na adres: dr H.D. Redmond, Kierownik Działu Badań. Bądź czujny, Sid. Do widzenia. Co o tym myślisz, Harry? Nie sądzisz, że to mógł być jeden z naszych?
— Mógł, ale prawdopodobnie nie był. Dowiemy się, jak będzie w naszym laboratorium. Ale chyba nas znów dogonili. Można się było tego spodziewać. Wszystko co nauka stworzy, nauka może odtworzyć. A bez względu na moralność czy etykę, piraci umieją myśleć.
— I nie jesteś w stanie wymyślić nic lepszego?
— Są różne wersje, ale rozgryzienie ich nie zajmie im dużo czasu. Generalnie, obecna wersja meteoru jest najlepszą, jaką możemy wymyślić.
— Masz kogoś, kto mógłby się tym od razu zająć?
— Oczywiście. Myślę, że jeden z tych nowych będzie odpowiedni do tego. Nazywa się Bergenholm. Jest niezły. Błyskotliwy, kapryśny, ale ma przebłyski prawdziwego geniuszu, których nie potrafi wytłumaczyć nawet nam. Natychmiast go do tego skieruję.
— Wielkie dzięki. Norma, trzymaj teraz wszystkich, których możesz z daleka ode mnie. Muszę pomyśleć.
I zaczął myśleć. Niewidzącymi oczami wpatrywał się w papiery porozrzucane po biurku. Służby Trójplanetarne potrzebują znaku, czegoś, co pozwoli zidentyfikować ich ludzi wszędzie, w każdym czasie, w każdych warunkach, bez wątpliwości czy pytań... czegoś, czego nie będzie można sfałszować ani naśladować, nie mówiąc już o skopiowaniu... czegoś, czego naukowcy spoza Służb nie będą mogli podrobić... albo jeszcze lepiej, czegoś, czego ktoś spoza Służb nie będzie mógł nosić...
Samms uśmiechnął lekko na tę myśl. Trudna sprawa. Deus ex machina, to się może zemścić... A niech to licho, przecież musi być jakieś rozwiązanie...
— Przepraszam, sir — przerwał mu drżący głos sekretarki, zwykle zimnej i spokojnej — ale komisarz Kinnison dzwoni. Coś strasznego się wydarzyło, na kierunku Oriona. Łączę.
Na ekranie Sammsa pojawiła się twarz Komisarza Bezpieczeństwa Publicznego, szefa sił zbrojnych, morskich, powietrznych i kosmicznych, Unii Trójplanetarnej.
— Virgil, oni wracają — zaczął bez wstępu i powitań. — Cztery statki zniknęły. Frachtowiec, liniowiec pasażerski i dwa okręty eskorty. Wszystko w sektorze M, Dx, około 151. Zarządziłem alarm i wstrzymanie lotów, a ponieważ nawet nasze okręty wydają się bezsilne, poleciłem wszystkim wracać do najbliższego portu. Co z tymi waszymi nowymi statkami. Masz coś, co nam pomoże?
Nikt poza Szczytem nie wiedział o starcie „Boise”.
— Nie wiem. Nie wiem nawet, czy mamy jeszcze super-statek — powiedział Samms i krótko opisał początek, a prawdopodobnie i koniec, próbnego lotu, podsumowując: — Wygląda to kiepsko, ale jeśli była jakaś możliwość poradzenia sobie z nim, Rodebush i Cleveland zrobili to. Nasze urządzenia jednak nic nie wykryły, więc wciąż nic...
Urwał, gdyż komisarz otrzymał nagłą wiadomość z Pittsburgha; wiadomość, którą nie tylko mógł usłyszeć, ale i zobaczyć.
— Miasto zostało zaatakowane — usłyszał — potrzebujemy natychmiast wszelkiego wsparcia. — Na ekranach obserwatorów pojawił się okropny w swoich szczegółach obraz napadniętego miasta widoczny z lotu ptaka. Komisarz w ciągu kilku sekund wydał rozkaz skierowania ludzi i sprzętu w celu opanowania konfliktu, po czym obaj, Kinnison i Samms, patrzyli bezsilnie na fascynujące okropieństwa, rzeź i zniszczenie, pokazywane na ekranach.
Statek Nevian – ten siostrzany, wezwany przez Nerada i widziany przez Costigana po drodze, gdy leciał w kierunku Ziemi – zawisł, nie kryjąc się, nieruchomo ponad metropolią. Wisiał tak, nie reagując na żałosne ataki ludzi, a jego szatańsko piękna sylwetka odbijała się ostro na tle bezchmurnego nieba. Z błyszczącego kadłuba tryskała w dół niematerialna, choć sztywna, wiązka purpurowej energii i powoli przemiatała teren w poszukiwaniu miejsc najbardziej obfitujących w cenny metal, po który Nevianie przylecieli z tak daleka. Stałe żelazo, przekształcone w lepką czerwoną ciecz, płynęło leniwie do góry coraz grubszym, nierealnie wyglądającym, purpurowym strumieniem do pojemnych zbiorników neviańskiego rabusia. Tam gdzie dotarł ognisty promień, tam pojawiały się ruiny, śmierć i zniszczenie. Budynki biurowe, wieżowce, górujące nad miastem swoją majestatyczną architekturą i pięknem, po wyekstrahowaniu stalowego szkieletu, zamieniały się w kupy gruzu. Promień przesuwał się, drążąc daleko w głąb, a za nim, w miarę jak znikała podziemna plątanina rur, szły powodzie, pożary i wybuchy. Ludność w budynkach umierała błyskawicznie i bezboleśnie, nie zdając sobie z tego sprawy, gdy życiodajne żelazo zawarte w ich ciałach zostawało wchłonięte przez neviański strumień.
Obrona Pittsburgha prezentowała się śmiesznie. Kilka antycznych dział kolejowych w bezsilnym oporze wystrzeliło swoje pociski do góry, po czym zostało bezgłośnie wchłonięte. W pośpiechu poderwane terytorialne siły powietrzne Unii Trójplanetarnej, świeżo wyposażone w zasilane żelazem miotacze, bez powodzenia zaatakowały najeźdźcę. Ekrany obronne statku obcych jedynie zaświeciły biało, po czym wszystko, nieruchomy kosmolot i eskadrę samolotów otoczyła nieprzezroczysta zasłona purpurowego ognia. Wkrótce potem chmura rozproszyła się i na ziemię spadł deszcz pozbawionych żelaza szczątków. Z najbliższej bazy trójpanetarnej skierowano do Pittsburgha eskadrę statków w szyku stożkowym, nie oczekując jednak nic więcej, ponad ponurą i beznadziejną klęskę.
— Rod, wycofaj ich! — krzyknął Samms. — To będzie rzeź. Nic nie zdziałają. Nie mają nawet reaktorów żelazowych!
— Wiem — jęknął komisarz — admirał Barnes też wie, niemniej nie mamy wyjścia. Poczekaj chwilę! Stożek z Waszyngtonu się zgłasza. Są znacznie bliżej niż inni i mają nowe uzbrojenie. Filadelfia jest zaraz za nimi. Także Nowy Jork. Może coś się da zrobić.
Eskadra z Buffalo zwolniła i zatrzymała się. Po kilku minutach przybyły eskadry z pozostałych baz. Sformowano stożek bojowy, okręty z zasilaniem żelazowym na obwodzie, te starszego typu z tyłu. Formacja zanurkowała w dół, na Nevian, ziejąc z pustego wnętrza stożka słupem anihilującego ognia. Ekrany Nevian ponownie zaświeciły się i ponownie rozsnuła się wokół czerwona chmura zniszczenia. Te okręty okazały się jednak nie być tak całkiem bezbronne. Ich zasilane żelazem generatory wytworzyły tarcze skonstruowane na tej samej zasadzie, co neviańskie – ekrany o ogromnej mocy, na których atak płazów załamał się. Bój szalał przez kilka minut, podczas których wydzielająca się gigantyczna energia rozładowywała się w postaci niszczycielskich błyskawic bombardujących leżące w dole miasto.
Bitwa pochłaniająca takie ogromne moce nie mogła trwać zbyt długo. Okręty trójplanetarne uruchomiły już całą swoją moc, podczas gdy Nevianie, lekceważąc solaryjską naukę, nie zastosowali jeszcze swoich wszystkich możliwości. Desperacki wysiłek ludzkości okazał się więc nieefektywny. Ataki najeźdźców wdzierały się głębiej i głębiej w przeciążone tarcze okrętów uważanych za niepokonane i strącały je jeden po drugim w postaci poszarpanych wraków na szczątki tego, co kiedyś było miastem.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.