home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 13

Szczyt

Ciężki krążownik „Chicago” wisiał bez ruchu w przestrzeni, tysiące mil od walczących flot kosmolotów, z których jedna tak zaciekle atakowała, a druga tak uparcie broniła planetoidy Rogera. Na stanowisku dowodzenia Lyman Cleveland przykucnął z napięciem przed swoją ultrakamerą, regululując czułymi palcami pokrętła mikrometryczne na jej panelu sterującym. Ciało miał sztywne, a twarz skupioną i wytężoną. Tylko oczy się ruszały, obserwując instrumenty i gładko przewijającą się stalową nić, na której rejestrował przerażające sceny rzezi i zniszczenia.

W skupieniu i ponurej ciszy, otoczony obserwującymi oficerami, których emocjonalne, prawie podświadome przekleństwa narastały intensywnie, specjalista od dalekowizji do ostatecznego końca utrzymywał swoje podprzestrzenne instrumenty skierowane na straszne zmagania. Działające bez przerwy urządzenia zarejestrowały każdy szczegół zniszczenia floty Rogera, przekształcenia armady trójplanetarnej w tajemniczą ciecz i w końcu rozpuszczenie gigantycznej planetoidy. Wtedy Cleveland skierował z furią swój promień na purpurową nieprzejrzystą zasłonę, w której znikał dziwny, lepki strumień. Raz za razem próbował z pełną mocą. Bez rezultatu. Rozległy obszar przestrzeni, w przybliżeniu elipsoidalny, był ukryty przed nim w sposób pozostający całkowicie poza jego doświadczeniem czy zrozumieniem. Nagle, gdy wciąż próbował się przebić przez mrok nieprzenikalnego woalu, ten zniknął błyskawicznie i bez ostrzeżenia. Nieskończone obszary kosmosu znów były widoczne na ekranie, a promień jego sondy pomknął bez przeszkód w pustkę.

— Wracamy na Tellusa, sir? — kapitan „Chicago” przerwał napiętą ciszę.

— Jeśli to ja miałbym zadecydować, to bym powiedział, że nie — przygnębiony i zniechęcony Cleveland wyprostował się i wyłączył kamerę — chociaż powinniśmy się zameldować najszybciej, jak to możliwe. Tam musiało pozostać mnóstwo odłamków niewidocznych z tej odległości. Dokładne badania mogą nam pomóc zrozumieć, co i jak tam się wydarzyło. Moim zdaniem, należałoby podejść blisko do wszystkiego, co tam pozostało, zanim rozproszy się w przestrzeni, chociaż takiego rozkazu panu wydać nie mogę.

— Może pan — odpowiedział kapitan, zaskakując go. — Moje rozkazy mówią, że to pan dowodzi tym okrętem.

— W takim razie polecimy z pełnym przyspieszeniem sprawdzić te pozostałości — powiedział Cleveland i krążownik, jedyny ocalały z floty trójplanetarnej uważanej za niezwyciężoną, wystrzelił do przodu z maksymalnym ciągiem wszystkich silników.

W miejscu, gdzie rozegrała się bitwa, ekrany obserwacyjne ujawniły ogromną ilość szczątków latających bezładnie we wszystkich kierunkach, a jednocześnie, jako całość, poruszających się po orbicie planetoidy Rogera. Przestrzeń była pełna fragmentów maszyn, elementów konstrukcyjnych, mebli i odłamków wszelkiego rodzaju. Wszędzie widać było ludzkie ciała. Niektóre były w skafandrach i do nich ratownicy skierowali się najpierw. Zahartowani w kosmosie weterani z „Chicago” nawet nie spojrzeli na innych. Żaden z rozbitków nie ruszał się jednak ani nie odzywał, więc zabezpieczeni liną kosmonauci pospieszyli zbadać sytuację.

— Wszyscy są martwi — szybko nadszedł raport — i to od dawna. Pancerze są zdarte ze skafandrów, a generatory i inne urządzenia uszkodzone. Jest też coś dziwnego, wydaje się, że żaden z nich nie został nawet dotknięty, tymczasem w skafandrach brakuje mnóstwa części.

— Mam już wszystko nagrane — oświadczył kapitanowi Cleveland, kończąc badanie szczątków. — To mi pasuje do tego, co jest na wcześniejszych zdjęciach, chociaż jest dla mnie czymś tak nowym, że muszę znaleźć jakieś dowody, zanim sam uwierzę. Gdyby mogli dostarczyć mi kilka tych ciał w skafandrach, parę tablic rozdzielczych i paneli latających w próżni oraz z pół tuzina różnych śmieci, cokolwiek im wpadnie w ręce.

— A potem z pełną prędkością na Tellusa?

— Tak, jak najszybciej z powrotem na Tellusa.

W czasie podróży Cleveland i wyżsi oficerowie „Chicago” zebrali się wokół przechwyconych szczątków. Chociaż każdy z nich widział już wiele kosmicznych wraków, to ten materiał był dla wszystkich czymś zupełnie nowym. Każda część, każde urządzenie było w dziwny i niezrozumiały sposób uszkodzone. Nie było pęknięć, śladów użycia siły, a przecież żadne z nich nie było nietknięte. Dziury po nitach były puste, rdzenie, osłony i bolce zniknęły, ważne elementy każdego urządzenia latały luzem, wszystko było rozebrane i pomieszane.

— Takiego bałaganu sobie nie wyobrażałem — powiedział kapitan, po długim i cichym wpatrywaniu się w obiekty. — Jak pan ma jakąś teorię wyjaśniającą cokolwiek, to chciałbym ją usłyszeć.

— Chciałbym zwrócić uwagę na jedną rzecz — odpowiedział specjalista — nie chodzi o to, co tam jest, ale o to, czego nie ma.

— No cóż, nie ma pancerza. Tak samo osłon, bolców, uchwytów... — głos kapitana zamarł. Przesunął oczami po całej kolekcji. — Dlaczego wszystkie rzeczy wykonane z drewna, bakelitu, miedzi, aluminium, srebra, brązu są nietknięte, a każdy kawałek stali zniknął. To jest bez sensu. O co chodzi?

— Jeszcze nie wiem — powiedział powoli Cleveland — ale obawiam się czegoś więcej i znacznie gorszego. — Otworzył z namaszczeniem skafander i odsłonił twarz. Łagodną i spokojną, lecz całkowicie chorobliwie białą. Wciąż zachowując powagę, zrobił głębokie nacięcie na brązowej szyi, odsłaniając tętnicę, a potem powiedział ponuro: — Pewnie nigdy sobie nie wyobrażaliście czegoś takiego, jak biała krew, niemniej to mi tutaj pasuje. W jakiś sposób, w całej objętości tego obszaru przestrzeni, zniknął każdy atom żelaza, wolny czy związany.

— Ha, ale jak? A przede wszystkim dlaczego?

— Wiecie tyle samo, co ja. Gdyby nie to, że za orbitą Marsa są asteroidy z litego żelaza, powiedziałbym, że ktoś potrzebuje żelaza tak bardzo, że nie zawahał się zniszczyć całej floty, by je dostać. Cóż, ktokolwiek to jest, posiada siłę tak potężną, że całe nasze uzbrojenie jest dla niego bez znaczenia. Po prostu wyekstrahowali, co chcieli i odlecieli. Zniknęli tak szybko, że nie zdołałem zobaczyć nawet śladu po nich. Jedno jest jasne i to mnie przeraża. W tym wszystkim jest inteligencja przez duże „I” i nie jest ona nastawiona przyjaźnie. Muszę wciągnąć do tego Freda Rodebusha i to tak szybko, jak tylko możliwe.

Podszedł do swojego komunikatora podprzestrzennego i wywołał Virgila Sammsa, którego twarz zaraz pojawiła się na ekranie.

— Mamy wszystko, Virgil — zameldował — to jest coś nadzwyczajnego. Większego, obszerniejszego i głębszego niż nam się śniło. Może być też pilne, więc myślę, że najlepiej prześlę ci to przez podprzestrzeń i zaoszczędzę trochę czasu. Fred ma rejestrator magnetyczny, który może mógłby łatwo dopasować do tego ustrojstwa. Dobrze?

— Dobrze. Dobra robota, Lyman. Dzięki — Samms lakonicznie zaaprobował i docenił jego wysiłki. Wkrótce stalowy drut znów się przewijał z rolki na rolkę. Tym razem modulując fale podprzestrzenne, by przekazać szczegóły nieszczęsnej bitwy kosmicznej do najtajniejszego laboratorium w Unii Trójplanetarnej.

Mimo naturalnej chęci przyłączenia się do kolegów naukowców, Cleveland nie niecierpliwił się podczas długiej i nudnej podróży na Ziemię. Miał wiele rzeczy do sprawdzenia, wiele poprawek do zrobienia przy pierwszej, stosunkowo prymitywnej ultrakamerze. poza tym były długie konferencje z Sammsem, a zwłaszcza z Rodebushem, fizykiem nuklearnym, który przyczynił się znacznie do rozwikłania zagadek stosowanej przez Nevian energii i broni. Dopóki więc wielka zielona Ziemia nie znalazła się pod lecącą kulą „Chicago”, czas mu się nie dłużył.

— Będzie pan teraz robił okrążenia? — zapytał Cleveland, obserwując przez kilka minut z podziwem, jak pierwszy pilot delikatnie i precyzyjnie przygotowuje wielki statek do wejścia w atmosferę Ziemi.

— Tak — odpowiedział pilot — był rozkaz, żeby przylecieć w jak najkrótszym czasie, a to oznacza prędkość, której nie da się wytracić bez lotu po spirali. Niemniej i tak oszczędziliśmy mnóstwo czasu. Pan mógłby zaoszczędzić jeszcze więcej, mając prom rakietowy, który wyleciałby nam na spotkanie, jakieś piętnaście, dwadzieścia tysięcy kilometrów, w zależności od tego, gdzie chce pan wylądować. Takie promy mogą dopasować swoją prędkość do naszej, a potem i tak dają radę opaść prosto na miejsce.

— Chyba tak zrobię, dzięki — powiedział Cleveland i połączył się ze swoim szefem, by dowiedzieć się, że jego sugestia jest już w trakcie realizacji.

— Przesiądziesz się — powiedział Samms z uśmiechem. — „Srebrna Drzazga” już wystartowała i leci tak, by dopasować swój kurs, prędkość i przyspieszenie do waszego na dwudziestu dwóch tysiącach kilometrów. Będziesz gotowy?

— Oczywiście — odpowiedział były pisarz z kwatermistrzostwa i poszedł do swojej kajuty pakować się.

W międzyczasie długi, smukły kadłub promu rakietowego pojawił się w polu widzenia, zbliżając się z „dołu” ku lecącemu w „górze” kosmolotowi. Cleveland pożegnał się z przyjaciółmi, włożył skafander kosmiczny i czekał w śluzie na sterburcie. Powietrze zostało wypompowane i klapa zewnętrzna otwarta. Spojrzał przez sto stóp otwartego kosmosu na prom wytracający ostro swą ogromną prędkość, by dopasować ją do wolniej lecącego okrętu. Ukształtowany jak wykałaczka, zaostrzony z obu stron, z krótkimi skrzydłami i małym usterzeniem, z porozmieszczanymi wszędzie dyszami silników rakietowych, zbudowany z błyszczącego srebrnego stopu szlachetnych i prawie nietopliwych metali – taki był prywatny statek przywódcy Unii Trójplanetarnej. Najszybsza znana rzecz, czy to w atmosferze, stratosferze czy głębokiej próżni kosmosu. Jego pierwsze próbne rejsy przyniosły mu przydomek „Srebrna Drzazga”. Miał również bardziej formalną nazwę, ale ta już dawno została pogrzebana gdzieś w urzędowych kartotekach.

Szybkość rakiety była coraz mniejsza, a płomień z dysz coraz jaśniejszy, aż w końcu smukły kadłub znalazł się na wysokości śluzy. W tym momencie ciąg jego rakiet został dopasowany dokładnie do przyspieszenia „Chicago”.

— Gotów do zastopowania. „Chicago” daj mi trzy sekundowy sygnał — nadał pilot „Drzazgi”.

— Gotów do zastopowania — odpowiedział pilot „Chicago”. — Trzy! Dwa! Jeden! Stop!

Z ostatnim słowem silniki obu statków zostały wyłączone i zapanowała nieważkość. W małej śluzie smukłego statku przykucnął w gotowości kosmonauta ze zwiniętą liną, ale okazał się niepotrzebny. Po wyłączeniu silników Cleveland rzucił swoją ciężką torbę, po czym odbił się lekko w przestrzeń i poleciał prosto w otwarty właz rakiety. Klapa zasunęła się za nim i w chwilę później był już na mostku, zdejmując skafander i potrząsając rękę przyjacielowi i współpracownikowi, Frederickowi Rodebushowi.

— No dobrze, Fritz, powiedz, co wiesz — poprosił Cleveland, gdy tylko skończyli powitania. — Jak te wszystkie raporty pasują do siebie? Wiem, że nie mogłeś mi powiedzieć wszystkiego, ale tu nie ma podsłuchu.

— Trudno powiedzieć — odpowiedział Rodebush niewesoło — dopiero zaczynamy rozumieć, że jest mnóstwo rzeczy, o których nie mamy pojęcia. Poczekajmy lepiej, aż będziemy na Szczycie. Mamy tam teraz pełny zestaw aparatury podprzestrzennej. Jest też kilka innych powodów. Będzie również lepiej dla nas obu, jeśli omówimy to wszystko od początku razem z Virgilem. W każdym bądź razie i tak nie zdążymy tu porozmawiać. Mamy rozkaz wrócić natychmiast, a wiesz, co to oznacza na pokładzie „Drzazgi”. Przypnij się mocno i załóż ochraniacze na uszy.

— Rozumiem, jeśli „Drzazga” naprawdę przygazuje, to nie ma żartów — zgodził się Cleveland, przypinając mocnymi pasami do miękkiego głębokiego fotela — niemniej z takim samym niepokojem wracam na Szczyt, z jakim inni pewnie mnie tam oczekują. Jestem gotów.

Rodebush skinął ręką pilotowi i szepczące pomrukiwanie silników zmieniło się natychmiast w ciągły ogłuszający ryk. Mężczyźni zostali wciśnięci głęboko w fotele antyprzyśpieszeniowe. „Srebrna Drzazga” obróciła się wokół długiej osi i oderwała od „Chcago” z takim ogromnym przyspieszeniem, że sferyczny okręt wydawał się stać bez ruchu. W międzyczasie osiągnięto wyliczoną pozycję, smukły statek znów się obrócił, a wściekłe przyśpieszenie uderzyło z drugiej strony, kierując ich ku Ziemi z ciągle zmniejszającą się prędkością. Kiedy ciśnienie atmosfery osiągnęło wykrywalną wartość, dziób pojazdu skierował się w dół i „Srebrna Drzazga” wystrzeliła do przodu na swoich niewielkich skrzydłach. Jej dziobowe silniki zaczęły pracować z hałasem, metalowe poszycie rozgrzało się, zrobiło się czerwone, potem żółte, a w końcu oślepiająco białe, ale nie stopiło się ani nie zapaliło. Obliczenia pilota były bezbłędne i chociaż dopuszczalna granica temperatury została osiągnięta i utrzymywała się na tym poziomie, to nie została przekroczona. Gdy gęstość powietrza wzrosła, prędkość zrobionego przez ludzi meteorytu zmniejszono. Ognista lanca przeleciała nad Seattle, zniżyła się nad Spokane i jak wściekle paląca się strzała poleciała na wschód, by obniżyć lot w długim hałaśliwym nurkowaniu w sercu Gór Skalistych. Gwałtownie stygnąc, hart niebios przeleciał nad zachodnią częścią pasma Bitterroot i stało się oczywiste, że jego celem jest rozległy płaski szczyt skąpanej w fioletowym świetle stożkowatej góry. Góry, której wysokość była oszałamiająca nawet na tle jej wysokich sąsiadów.

Chociaż nie sztuczny, Szczyt został w dużym stopniu przekształcony przez inżynierów, którzy wbudowali w niego kwaterę główną Służb Trójplanetarnych. Szeroki na milę wierzchołek był bezszwową szarą konstrukcją ze stali pancernej. Urwista, gładka powierzchnia obciętego stożka była jednolitym, bardzo grubym arkuszem metalu. Żaden pojazd nie był w stanie wjechać po niedostępnym, gładkim i twardym, stalowym stoku; żadna broń nie była w stanie uszkodzić tego pancerza; żaden pojazd nie był w stanie nawet zbliżyć się do Szczytu niepostrzeżenie. Właściwie, to w ogóle nie był w stanie się zbliżyć, gdyż Szczyt był nieustannie otoczony obszerną półkulą jarzącego się fioletowego światła, nieprzenikalną dla materii i szkodliwego promieniowania.

Gdy „Srebrna Drzazga” dotarła do przejrzystej, fioletowo jarzącej się ściany zniszczenia i leciała z marną prędkością pięciuset mil na godzinę, na mostku błysnęło światłem w tym samym kolorze co na zewnątrz, a potem jeszcze kilka razy.

— Sprawdzają nas? — zapytał Cleveland. — To coś nowego?

— Tak, to szpiegowski dalekowizor dużej mocy — odpowiedział Rodebush. — Światło jest po prostu ostrzeżeniem i może być nadane lub nie. Przenosi również dźwięk i wizję...

— Jak teraz — z głośnika na panelu pilota rozległ się głos Sammsa, a jego wyraźna podobizna pojawiła się na ekranie telewizyjnym. — Pewnie Fred nie wspominał, ale to jest jego najnowszy wynalazek. Właśnie go testujemy na was. To zresztą w przypadku „Drzazgi” nic nie znaczy. Możecie lądować!

W polu siłowym pojawił się okrągły otwór, który natychmiast zniknął po ich przelocie. Jednocześnie pod nimi otworzyły się ogromne wrota i na powierzchnię wyjechało stanowisko lądowania. Powoli i z wdziękiem kosmiczny samolot osiadł w amortyzowanych obejmach. Kołyska wraz z leżącą w niej „Drzazgą” zniknęła z widoku, opadając błyskawicznie wiele poziomów w głąb Szczytu. Obracana i popychana potężnymi dźwigniami została przetransportowana na swoje miejsce w metalowej budowli na górskim wierzchołku. Cleveland i Rodebush wyskoczyli dziarsko z pojazdu, zanim jeszcze jego poszycie zdążyło całkiem ostygnąć.

Drzwi otworzyły się przed nimi i znaleźli się w dużym pokoju oświetlonym dziennym światłem, w biurze Szefa Służb Trójplanetarnych. Kierownicy wydziałów pracowali spokojnie przy swoich biurkach, koncentrując się na problemach i bieżących zadaniach. Agenci, sekretarki, urzędnicy, mężczyźni i kobiety zajmowali się swoją codzienną pracą; terminale i rejestratory, chociaż bezszmerowe, działały pracowicie; każdy człowiek, każda maszyna stanowiła integralną część Służb, mających od wielu lat coraz większy udział w zarządzaniu trzema planetami.

— Możemy wejść, Norma? — Rodebush zatrzymał się przy biurku osobistej sekretarki Virgila Sammsa. Ta nacisnęła guzik i drzwi za nią otworzyły się szeroko.

— Was dwóch nie muszę zapowiadać — atrakcyjna kobieta uśmiechnęła się. — Możecie wejść.

Samms z niecierpliwością wyszedł im na spotkanie i energicznie zaczął potrząsać ręką Clevelanda.

— Gratuluję kamery, Lyman! — wykrzyknął. — To był kawał dobrej roboty. Poczęstuj się papierosem i siadaj. mamy wiele do omówienia. Na twoich zdjęciach było wszystko, ale gdyby nie raport Costigana, bylibyśmy wciąż w lesie. Dzięki temu, na podstawie waszych informacji, Fred i jego ludzie znaleźli wyjaśnienie większości zagadek. A te pozostałe też wkrótce zostaną wyjaśnione.

— Wiadomo coś więcej o Conwayu? — zapytał Cleveland z niepokojem.

— Nic — twarz Sammsa zachmurzyła się. — Obawiam się... Mam nadzieję, że te stworzenia, kimkolwiek są, zabrały go jedynie zbyt daleko, by mógł się z nami połączyć.

— Z pewnością są poza zasięgiem — zgodził się Rodebush. — Nie możemy nawet wykryć ich podprzestrzennej interferencji.

— Tak, w tym cała nadzieja — dodał Samms. — Staram się nawet nie myśleć o jego stracie. To był, koledzy, prawdziwy obserwator. Był jedynym człowiekiem, jakiego znałem, który łączył w sobie dwie cechy idealnego świadka, dostrzegał wszystko i relacjonował prawdę do ostatniego szczegółu. Weźmy, na przykład, to wszystko, zwłaszcza ich umiejętność transportu żelaza w postaci alotropowej cieczy i w tej formie wykorzystywania jego energii atomowej – jądrowej? – jako źródła mocy. Coś całkowicie nowego, a przecież potrafił opisać ich konwertery i emitery tak dokładnie, że Fred na tej podstawie stworzył w ciągu trzech dni odpowiednią teorię i zastosował ją w naszym własnym super-statku. Z początku myślałem, że powinniśmy go zbudować bez użycia żelaza, ale Fred szybko pokazał mi mój błąd. To, co ty, oczywiście, zauważyłeś już wcześniej.

— Jasne, bez sensu byłoby zbudować statek bez użycia żelaza, nie usuwając go z hemoglobiny we krwi — zgodził się Cleveland. — Poza tym wiele naszych istotnych urządzeń elektrycznych działa przy zastosowaniu rdzeni ferrytowych. Powinniśmy skonstruować coś przeciwdziałającego tym siłom, a raczej ekrany tak potężne, żeby nic przez nie przenikało.

— Pracujemy nad tym od chwili, gdy dostaliśmy twój raport — powiedział Rodebush — i już coś nam świta. Poza tym, wyjaśniły się pewne problemy związane z naszym super-statkiem. Mieliśmy dobre pomysły, ale źle je zastosowaliśmy. Teraz jednak sprawy wyglądają całkiem obiecująco. Mamy już opracowaną teorię transformacji żelaza i jak tylko uruchomimy generator wszystko się wyprostuje w krótkim czasie. A wyobrażacie sobie, co oznacza takie nieograniczone źródło energii. Będziemy mogli zrobić, co tylko zechcemy, nawet spróbować rozwiązać teoretyczny, jak na razie, problem neutralizowania inercyjności materii!

— Zaraz, zaraz — zaprotestował Samms — to ci się z pewnością nie uda! Inercja jest... musi być podstawową cechą materii i na pewno nie może być usunięta bez zniszczenia samej materii. Daj sobie z tym spokój, Fred. Nie chcę stracić również ciebie i Lymana.

— O nas się nie martw, szefie — odpowiedział z uśmiechem Rodebush. — Jak mi powiesz, czym jest materia, fundamentalnie, to się z tobą zgodzę... Nie? No cóż, nie dziw się więc niczemu, co się wydarzy. Mamy zamiar zrobić mnóstwo rzeczy, o których dotąd nikt na Trzech Planetach nawet nie pomyślał.

Dyskutowali jakiś czas, gdy przerwał im głos sekretarki: — Przepraszam Mr. Samms, ale pojawiło się kilka spraw, których bez pana nie da się załatwić. Knobos dzwoni z Marsa. Przechwycił „Endymiona” i w czasie akcji zabił około połowy jego załogi. Milton, po pięciu dniach braku kontaktu, w końcu zgłosił się i przesłał raport z Wenus. Wytropił Wintonsa na bagnach Thalleronu. Zaatakowali go, ale ich pokonał i ma to, po co poszedł. I właśnie dostałam wiadomość od Fletchera z pasa asteroid. Wygląda na to, że wytropił w końcu te przecieki. Knobos jest na linii i pyta, co ma zrobić z „Endymionem”.

— Powiedz mu, żeby... albo daj mi go. Sam mu powiem — polecił Samms, a gdy na ekranie pojawiła się rogata, nieforemna twarz Marsjanina, rysy mu stwardniały w bezlitosnej decyzji. — I co myślisz, Knobos? Powinniśmy ich ciągać po sądach?

— Po co?

— Też tak myślę. Lepiej, jak kilku gangsterów rozpłynie się w przestrzeni niż gdyby Patrol miał tłumić kolejną rebelię. Dopilnuj tego.

— Tak jest.

Ekran pociemniał, a Samms zwrócił się do sekretarki: — Daj Miltona i Fletchera, jak tylko się zgłoszą. — Obrócił się do swoich gości. — Najważniejsze sprawy omówiliśmy wystarczająco. Chciałbym być z wami, ale przez następny tydzień lub dwa będę uwiązany. Do zobaczenia.

— Uwiązany, to łagodnie powiedziane — skomentował Rodebush, gdy obaj naukowcy szli korytarzem ku windzie. — On jest prawdopodobnie najbardziej zapracowanym człowiekiem na trzech planetach.

— Ale również najpotężniejszym — dodał Cleveland. — I tylko niewielu ludzi potrafi używać swojej władzy tak uczciwie. Mam jednak wrażenie, że jemu to odpowiada. Gdybym miał zrobić to co on, dostałbym załamania nerwowego, tymczasem dla niego to codzienna praca.

— Masz na myśli „Endymiona”. A co innego miał zrobić?

— Nic. W tym cały problem. Sąd oznaczałby śmierć połowy ludności Morseki. Chociaż z drugiej strony, to straszna rzecz, wydać rozkaz dokonania, z zimną krwią i wbrew prawu, umyślnego morderstwa.

— Oczywiście, masz rację, ale... — urwał, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Mimo trudnych do wypowiedzenia ludzkich emocji obaj mężczyźni uznawali mocno utrwalone zasady tej organizacji. Wiedzieli, że dla każdego z nich Służby są wszystkim, a on sam niczym.

— No, dosyć tego, mamy mnóstwo swoich własnych problemów — Rodebush zmienił temat, gdy weszli do ogromnego hangaru, prawie w całości wypełnionego wielkim kadłubem „Boise”, nieszczęsnego kosmolotu, który, chociaż nigdy nie latał, był już obciążony długą listą swoich ofiar. W tej chwili stanowił ośrodek szaleńczej aktywności. Ludzie roili się w nim i wokół niego, dokonując pośpiesznych, lecz starannie zaprojektowanych przeróbek.

— Mam nadzieję, Fritz, że twoje pomysły są w porządku — powiedział Cleveland, gdy naukowcy rozstawali się, by pójść do swoich laboratoriów — i zrobimy idealny okręt z tego niepoprawnego zabójcy.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)