„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Dzień Jesiennych Bachanalii wstał jasny i czysty – dzięki interwencji Panteonu. W Nowym Jorku liście zaczęły się zaledwie odwracać, a słońce było wciąż wystarczająco wysoko, by popołudnie było ciepłe i przyjemne. Zeus Wszechojciec obiecał na święta piękną pogodę, a silny, ciepły wiatr od zatoki Meksykańskiej odepchnął rześkie jesienne powietrze zanim jeszcze słońce wzniosło się jakąś godzinę ponad horyzont.
Świąteczne praktyki celebrowane w tysiącach domów w całym mieście dobiegały końca. Wreszcie nadeszły Jesienne Bachanalia, a Nabożeństwo Rozpoczęcia, które odprawiano o świcie w niewielkiej Świątyni Parkowej, dobiegło końca, gdy pierwszy promień słońca dotknął szczytów nowojorskich wieżowców. Ludzie zgromadzeni w gmachu i nieporównanie większy tłum na zewnątrz poczuli pierwszą chęć do zabawy.
Wkrótce rozpocznie się Wielka Procesja, zaczynająca się tradycyjnie w Świątyni Parkowej i przemieszczająca się powoli na północ w kierunku górnego końca Central Parku przy 110.Ulicy. Potem pochód wiernych – z fanfarami i paradą odpowiadającą randze Boga tych świąt i mającą przyćmić nie tylko wszystkie inne obchody, ale również Jesienne Bachanalia z lat poprzednich – zawróci i pójdzie z powrotem w kierunku Świątyni i dolnego końca Parku.
Jesienne Bachanalia są dedykowane obchodom dożynkowym, a zwłaszcza zbiorom i przetwarzaniu winogron. Wszystkie winnice w promieniu setek mil dostarczały baryłkę za baryłką, beczkę za beczką doskonałego wina – czerwonego, białego, różowego, musującego lub nie – jako radosną ofiarę dla Dionizosa/Bachusa w podziękowaniu za to, że modły o urodzaj podczas Wiosennych Bachanalii przyniosły dobre zbiory. Wino płynęło zewsząd do miasta i jego ogromne zapasy czekały na uczestników zabawy. Nawet browary i gorzelnie włączyły się wspaniałomyślnie w obchody – mimo że z technicznego punktu widzenia nie były pod ochroną Dionizosa tylko Ceres, Bogini Rolnictwa – przysyłając swe wyroby: od najłagodniejszego piwa do 60 procentowej wódki.
Kapłani, trunki, pieśni, przygotowania, balony, konfetti, jadalne i wszelkie inne komponenty świąt krążyły oszałamiająco dookoła, osiągając rozmiary nieznane nigdy wcześniej w historii. A na zapleczu Świątyni Parkowej Ś.p. William Forrester próbował zapomnieć o tym wszystkim, cierpiąc na chroniczny rozstrój nerwowy.
Diana chodziła przed nim w tę i z powrotem, uderzając lewą pięścią w małą, pokrytą odciskami, prawą dłoń.
— Teraz słuchaj — powiedziała sucho. — Wiem, chłopcze, że jesteś rozgorączkowany i zakłopotany, ale nie masz ku temu żadnych powodów. Wszystko idzie dobrze. Oni tam, na zewnątrz, kochają cię.
— Jestem o tym przekonany — powiedział bez przekonania Forrester.
— Pewnie, że jesteś — potwierdziła Diana. — Musisz jedynie mieć zaufanie. Bądź dobrej myśli. Próbowałeś śpiewać?
— Śpiewać?
— Tak, śpiewać, chłopcze. To podnosi na duchu.
— Naprawdę? — Forrester zamrugał oczami.
— Bierz przykład ze mnie. Może być „Na biwaku”?
— Co?
— „Na biwaku” — powiedziała Diana. — No wiesz.
— Ja... chyba wiem.
Forrester wolał, żeby Diana nie traktowała go jedynie jak kumpla. Bogini była nadzwyczaj piękną kobietą, o ile ktoś lubi ten typ. A Forrester teoretycznie lubił wszystkie typy.
Obecnie sukces wydawał mu się być w zasięgu ręki. Niemniej nie sądził, żeby to była odpowiednia chwila, by o tym rozmawiać. Z drugiej strony, pomyślał, może ona tylko próbuje podnieść go na duchu i wybrała taki sposób.
Który zresztą zadziałał, stwierdził z zadowoleniem.
Odchrząknął.
— To kiedy?
— Co kiedy? — Diana spojrzała na niego.
— W porządku — powiedział Forrester. Coś szło źle, ale nie wiedział co. — Kiedy ten biwak.
— Aha! No tutaj. Teraz. To podnosi na duchu.
— Ja myślę — zgodził się entuzjastycznie Forrester. — Tylko że... akurat tutaj...
— Nic się nie martw, chłopcze. Nikt cię nie usłyszy.
— Usłyszy? Mnie?
— W końcu nie ma się czego wstydzić. Mnóstwo ludzi to robi, kiedy są przygnębieni.
— Ja myślę — powiedział Forrester. — Ale ty i ja, to co innego.
— Ja? — zdziwiła się Diana. — A co ja mam z tym wspólnego? Właśnie ci mówię...
— Tak, tak, jasne. A tutaj i teraz jest czas i miejsce równie dobre jak inne.
Diana cofnęła się o krok.
— Okej, zobaczmy. Zacznij śpiewać!
— Śpiewać? Masz na myśli, że muszę zaśpiewać dla mojego...
— Przyłączę się — powiedziała Diana.
Forrester pokiwał głową. Zaczynał czuć się nieswojo.
— Może lepiej ty — powiedział.
— Płonie ognisko w lesie... — zaśpiewała. — Teraz ty.
Forrester zakasłał.
— Och, mam śpiewać.
— Jasne — odpowiedziała Diana, więc zaśpiewali razem.
— No a refren? — zapytała Diana.
— Wystarczy Diano — powiedział Forrester, wiedząc, że ona woli bardziej to imię niż greckie: Artemida. — Już się czuję całkiem dobrze.
— W porządku — zgodziła się Diana lekko zawiedziona. — To dobrze.
To, co Forrestera najbardziej zdziwiło, to to że rzeczywiście poczuł się dobrze. Przez ostatnie kilka miesięcy pomagali mu wszyscy Bogowie, ale najbardziej pomocna była Diana. Jako Bogini lasu i Protektorka Nocy mogła mu wiele przekazać na temat organizowania orgii. Często pragnął, żeby uczyła go na przykładach, ale teraz zrozumiał, że jest już za późno na pragnienia.
Jest dla mnie jedynie jak siostra, powiedział sobie, tylko trochę tego żałując. A może nawet jak brat.
— Myślę, że wszystko będzie okej — powiedział. — Nie sądzisz?
Diana poklepała go po plecach.
— Będziesz wielki. Po prostu wyjdź do nich i pokaż im, jakim jesteś bogiem.
— A jakim jestem bogiem?
— Po prostu nie denerwuj się, chłopcze. Wiem, że mnie nie zawiedziesz. Wiem.
— Spróbuję — powiedział Forrester. — Ale siedzenie tutaj mnie denerwuje. Wolałbym wyjść stąd i pospacerować. Mamy przecież mnóstwo czasu.
Diana pokiwała głową.
— Za dziesięć minut zaczyna się Procesja. Jeśli to sprawi, chłopcze, że poczujesz się lepiej, to przypuszczam, że moglibyśmy rozejrzeć się trochę dookoła.
— To rozejrzyjmy się.
— Dobrze, a jak chcesz wyjść?
— Jak? — zamrugał oczami Forrester.
— Niewidzialny czy incognito?
— Och, mnie o to pytasz?
— Oczywiście, że ciebie, chłopcze. Zapomniałeś? To jest twoje nabożeństwo. Ty jesteś Dionizosem. Rozumiesz? Nawet w mojej obecności masz grać tę rolę. Masz się tego trzymać.
— Tak, jasne, ale...
— I pamiętaj. Ci ludzie od siedmiu lat nie mieli Sabatycznych Bachanalii. Co siedem lat oglądają swego Boga, a tym razem jesteś nim ty. Jasne?
— No tak. Ale...
— Żadnych ale — powiedziała Diana. — Ty jesteś szefem, a oni są twoimi wyznawcami. Wszystko tam jest po to. No więc musisz się zdecydować. Co wybierasz?
Forrester zastanowił się
— No cóż — powiedział w końcu — chyba lepsze będzie incognito. Jeśli będziemy niewidzialni to jest duże prawdopodobieństwo, że w tym tłumie ktoś na nas wpadnie. Zgadza się?
Diana uśmiechnęła się.
— Mój chłopak! Teraz rozumujesz prawidłowo!
Forrester miał wrażenie, że to był kolejny test. Ale nie ośmielił się zapytać.
— W porządku — powiedział zamiast tego. — Chodźmy.
Zaprzągł swój umysł do skoncentrowania się na specjalnych umiejętnościach, jakie zapewniała mu moc półboga. Jego twarz zaczęła się zmieniać. Coraz mniej przypominał Dionizosa i po kilku sekundach zaczął coraz bardziej wyglądać jak William Forrester. Jednocześnie złota aura otaczająca ciało zaczęła blednąć. Po kilku minutach wyglądał już całkiem jak William Forrester, całkiem miły facet, ale nikt ważny.
Diana, posiadająca wielką moc prawdziwej Bogini, osiągnęła to samo prawie natychmiast. Jej aura zniknęła, a oczy przestały rzucać iskierki. Brązowe tęczówki przybrały mysi kolor, a twarz stała się zaledwie ładna zamiast być nieskończenie piękna.
— Jeszcze jedno — powiedział Forrester. — Może lepiej wyjdźmy ze świątyni jako niewidzialni. Ktoś mógłby podejrzewać, że nie jesteśmy wcale zwykłymi ludźmi.
— Racja. — Diana uśmiechnęła się, pokiwała głową i zniknęła.
Forrester wciąż mógł widzieć w pomieszczeniu mglisty zarys jej sylwetki, ale wiedział, że to dzięki specjalnym zdolnością, które posiada jako półbóg. Zwykły śmiertelnik niczego nie mógł zobaczyć.
Sam również stał się niewidzialny i wyszedł przez tylne drzwi Świątyni Parkowej. Drzwi były otwarte, a dwóch myrmidonów noszących złote grona Dionizosa na pagonach stało na zewnątrz. Żaden z nich nie widział, jak Diana i Forrester wychodzą.
*
Trzy minuty później stali w pobliżu wejścia do świątyni, obserwując przygotowania do Wielkiej Procesji. Pięćdziesięciu kapłanów kultu Dionizosa zebrało się tam, podczas gdy ogromny tłum pchał się i popychał, by zdobyć lepsze miejsce do oglądania ceremonii. Ofiara pierwszego owocowania została dopełniona, a teraz, przy wrotach świątyni, każdy z pięćdziesięciu kapłanów napełniał kielich purpurowym winem z ogromnej kadzi.
Śpiewali przy tym chórem pieśń i rozlewali połowę na ziemię w ramach libacji. Potem unieśli kielichy do ust i wypili drugą połowę do dna jednym długim haustem.
Kielichy zostały odstawione, wywołując radosny gwar tłumu.
Bachanalie się zaczęły.
Kapłani podzielili się na dwie równe grupy. Dwudziestu pięciu ruszyło na północ, maszerując na swoje miejsca w procesji rozmieszczone w regularnych odstępach. Pozostałych dwudziestu pięciu zostało z tyłu, żeby towarzyszyć Dionizosowi na końcu parady.
Każdy inny Bóg był reprezentowany przez specjalny oddział dziesięciu myrmidonów noszących na pagonach charakterystyczne piktogramy swojego Boga: błyskawicę Zeusa, błyszczące słońce Apolla, fletnię Pana, miecz Marsa, młot Wulkana, mak Morfeusza, uskrzydloną stopę Hermesa, trójząb Neptuna, cerbera Plutona, pawia Hery, sowę Ateny, gołąbka Wenus, półksiężyc Diany i kłos pszenicy reprezentujący Matkę Ceres. Myrmidoni cieszyli się z nadchodzącej zabawy. Dionizyjskie święta zawsze były czymś specjalnym, a współzawodnictwo między oddziałami było również ostre.
Wszędzie, gdzie tłoczący się ludzie wyznaczali trasę procesji, widać było balony. Ktoś wywrzaskiwał starą pieśń o braku trunku.
— Och, jak mnie suszy... — piskliwy głos wybijał się ponad wrzawę i nawoływania tłumu.
Forrester i Diana, teraz już widzialni, przepchnęli się przez tłum. Jakiś mężczyzna objął zuchwale Boginię, krzycząc coś niezrozumiałego. Diana odepchnęła go delikatnie i poszła dalej. Forrester omal nie nadepnął na małego chłopca siedzącego na trawie i płaczącego. Stał nad nim myrmidon, a matka dziecka próbowała je postawić na nogi.
— Ja chcę na orgię — powtarzał chłopiec. — Ja chcę na orgię.
— W przyszłym roku — powiedziała matka. — W przyszłym roku, dziecko, gdy skończysz sześć lat.
Myrmidon podniósł dziecko i odszedł. Matka wykrzyczała za nim adres, a myrmidon pokiwał głową i przepchnąwszy się przez grupę gestykulujących celebrantów, zniknął gdzieś w kierunku zachodniej części Central Parku. Dalej było widać patrol myrmidonów Dionizosa pilnujących, żeby nikt oprócz Dionizjan nie przedostał się na uroczystość. Wpuszczano jedynie za specjalnym zaproszeniem. Wyznawcy innych Bogów chcący świętować, mogli to robić na ulicach miasta, ale nie w Central Parku i tak już zatłoczonym przez legalnych celebrantów.
Krzyki i wrzaski nie ustawały. Ludzie pchali się. Jak unoszony wiatrem śnieg ponad głowami świętujących rozsiewało się konfetti. Jakiś mężczyzna trzymający pięć balonów, zaczął je przypalać papierosem, jednego po drugim. Za każdym razem, gdy balon pękał z hukiem, grupa kobiet i dziewcząt wokół niego piszczała i śmiała się.
Forrester zawrócił z powrotem. Za jakimś wygodnym krzakiem on i Diana stali się znów niewidzialni i wrócili Świątyni Parkowej.
Cisza w środku była ogłuszająca.
— Od tego hałasu na zewnątrz mogą popękać bębenki — poskarżył się Forrester. — Nigdy nie słyszałem czegoś takiego.
— Poczekaj jeszcze — powiedziała Diana — lada chwila zacznie się muzyka. Wtedy naprawdę coś usłyszysz. — I zapytała: — Gotowy?
Forrester spojrzał w dół na siebie.
— Chyba tak. Jak wyglądam?
Skonstruował sobie mentalnie złoty chiton. Na wierzchu miał pelerynę w kolorze czerwonopurpurowych winogron ozdobioną haftem ze złotych winogron. Na jego głowie pojawił się wieniec z winorośli zrobiony z czystego złota. Był trochę cięższy, niż się spodziewał, ale uważał, że dodaje mu nieco bardziej atrakcyjnego wyglądu.
— Wspaniale — stwierdziła Diana. — Akurat tak trzeba.
— Tak sądzisz? — zapytał Forrester, raczej zadowolony.
— Oczywiście. Teraz wyjdź do nich i pokaż, co potrafisz.
Forrester przełknął ślinę.
— A ty?
— Ja? Ja się stąd zmywam. To twój występ, chłopcze. Postaraj się jak najlepiej.
Forrester śledził wzrokiem, jak wychodzi przez tylne drzwi. Został sam. Za chwilę miała się rozpocząć Wielka Procesja Jesiennych Bachanalii.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.