„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Hałas! Forrester siedzący w ogromnym złotym palankinie podtrzymywanym przez dwunastu silnych kapłanów Dionizosa nigdy nie widział ani nie słyszał czegoś takiego. Czekał na stopniach Niewielkiej Świątyni Parkowej na rozwinięcie się Procesji, żeby móc zająć swoje miejsce na końcu. Procesja robiła wrażenie nieskończonej.
Jako pierwsze, idąc niewzruszenie alejkami Central Parku, szły korpusy kapłanów i myrmidonów. Za nimi szli rozbawieni wyznawcy, tłum mężczyzn i kobiet maszerujących, śmiejących się, śpiewających, krzyczących, tańczących przy akompaniamencie tylu zespołów, że Forrester nawet o nich nie śnił.
Dionizjanie ćwiczyli miesiącami i niemal wszystko było reprezentowane. Byli muzycy ze skrzypcami, altówkami i całe zespoły długowłosych mężczyzn i kobiet grających na wiolach da gamba i wiolach d'amore, gitarzyści szarpiący dziko struny, muzycy brzdąkający na bandżo czy ukulele, wszyscy uzależnieni od swoich strun i w jakiś sposób zgrani ze sobą. Na specjalnych platformach jechali grający na kontrabasach i wiolonczelach, stłoczeni razem, ale jakoś potrafiący wydobyć gromkie dźwięki ze swoich wielkich instrumentów. A za nimi szedł główny zespół muzyków.
Potem szły instrumenty dęte drewniane. Grający na fletach pikolo, fletach prostych, obojach szli z czerwonymi policzkami i wytrzeszczonymi oczami, skupieni na najbardziej drażniących uszy dźwiękach; szli mężczyźni grający na angielskich rogach, klarnetach, klarnetach basowych, fagotach i kontrafagotach, a za nimi mężczyźni grający na serpentach i cała grupa tańczących i grających na okarynach i dodających swój wkład do ogólnego tumultu oraz dwie kobiety dmące wściekle w chrypliwe zootibary.
Bliżej środka grupy muzykantów znalazły się instrumenty dęte blaszane: trąbki i trąbki pistonowe, puzony i puzony wentylowe, oraz rogi obfitości – wszystkie beczące tak, że od tego wściekłego hałasu pękało niebo – tuby i saksofony, waltornie i rogi myśliwskie, a dalej same tuby na swoich małych wózkach, sześciu pucołowatych mężczyzn, zasłoniętych zwojami swoich ogromnych instrumentów, dzielnie dmuchających podczas jazdy leśnymi alejkami parku i sprawiających wrażenie, że to samo miasto dźwięczy tym straszliwym hałasem i grzmiącym rytmem.
A za tym wszystkim były instrumenty perkusyjne.
Szły kotły, bębny, ksylofony, chińskie gongi, wibrafony, werble, czynele pedałowe paradujące na swoich platformach i hałasujące, dzwoniące, walące entuzjastycznie grupy oszalałych kotlistów. Za nimi nadchodzili pieszo grający na tamburynach, bębnach szczelinowych, ręcznych czynelach i kastanietach. Na końcu tej części Procesji znajdował się samotny mężczyzna w okularach na wózku ciągniętym przez osła. Miał siwe włosy i grał na serii szklanek napełnionych wodą do różnego poziomu. Z bolesnym wysiłkiem nastawiał ucho w kierunku swojego instrumentu. W ogólnym hałasie był całkowicie niesłyszalny, ale wyglądał na szczęśliwego i usatysfakcjonowanego – robił swoje.
Za nimi podążała grupa całkowicie nagich mężczyzn i kobiet grających na puzonach suwakowych oraz grupa z fletami prostymi. Bliżej końca wijącej się Procesji znajdowało się wspaniałe skupisko mężczyzn i kobiet wyjących na kobzach wszelakich kształtów i rozmiarów. Wszyscy mężczyźni nosili sporran i nic poza nim, a kobiety w ogóle nie miały na sobie niczego. Emanująca od nich muzyka była w stanie porazić każdy umysł.
Dalej szły instrumenty klawiszowe. W samym środku, nie wiadomo dlaczego, znalazło się pięcioro grających na thereminach. Straszliwe wycie tych nieziemskich instrumentów przedzierało się przez dźwięki fortepianów, klawesynów, psalteriów, klawikordów, wirginałów i trzech gigantycznych elektrycznych organów dmących z całą siłą.
A w zbliżającym się samym końcu Procesji jechał bardzo kolorowy, niezwykle udekorowany wóz z samotnym mężczyzną o długich białych włosach, ubranym w znoszony czarny garnitur, grającym z wielką starannością na największych organach parowych, jakie Forrester w życiu widział. Strumienie pary syczały na końcach masywnych rur, a z ich wnętrza, w miarę posuwania się między drzewami w ślad za Procesją, dochodziła muzyka łącząca wysiłki całego zgromadzenia, setek, tysięcy muzyków i śpiewaków, w jedną pieśń początkowych zwrotek Hymnu do Dionizosa:
Dwunastu kapłanów podniosło palankin. Forrester dopasował swój ciężar, żeby nie być dla nich zbyt ciężki. W ogólnym hałasie i przy tej muzyce trudno było się skupić na czymkolwiek. Procesja wiła się alejkami Central Parku w kierunku peryferii, muzycy walili, szarpali i dmuchali, uderzali, tłukli i gładzili swoje instrumenty, a potężny Hymn narastał w powietrzu, napełniając całe miasto wyciem, tak że nawet tych dwunastu kapłanów przyłączyło się do tego, włączając się w ten rozrywający uszy harmider.
Forrester zawsze czuł się zakłopotany słysząc w ostatniej linijce to, co mogło mieć podwójne znaczenie, ale teraz mu to nie przeszkadzało. Dopóki ta Procesja wiła się, nic mu nie przeszkadzało, śmiał się hałaśliwie, mrugał i kiwał głową do swoich wyznawców, którzy go otaczali, grając i śpiewając, a godziny mijały. W połowie drogi wyłowił z powietrza małe złote krążki z wizerunkiem Dionizosa, co było tradycją tej Procesji i rozrzucił je pośród tłumu.
Wolno było chwycić tylko jeden na osobę, więc nie było zbyt wiele przepychanek, ale niektóre z monet wpadły do instrumentów, a jedna wylądowała w szklance z wodą środkowego C instrumentu staruszka i musiała być wyłowiona zanim mógł on kontynuować Hymn.
Pijacka i hałaśliwa Procesja dotarła w końcu do wielkiej estrady na końcu parku i muzyka ucichła. Na estradzie pojawiła się cała nowa grupa muzyków z harfami, lirami i flażoletami, dwaj mężczyźni pocący się przy dzwonkach, grupa wyposażona w cytry, kitary i sitary, trzy kobiety grające na fletach nosowych, dwaj mężczyźni z szofarami i wysoki blondyn grający na klarionie. W chwili, gdy Procesja tam dotarła, ta nowa orkiestra odegrała znów Hymn, powtórzyła go dwa razy i ucichła.
Przed muzykami na podium stłoczyła się siódemka dziewcząt. Każda reprezentowała jeden rok, który upłynął od ostatnich Sabatycznych Bachanalii. Forrester, jadący wysoko w palankinie, obdarzył je wesołym głośnym śmiechem. Wszystkie były dla niego. Zaniesiony triumfalnie w tę stronę, na koniec parku, miał teraz pomaszerować z powrotem na czele swoich ludzi w otoczeniu siedmiu najpiękniejszych dziewcząt z Nowego Jorku.
Ich ostateczną selekcję pozostawiono browarom, które miały doświadczenie w tych sprawach. A dziewczyny rzeczywiście wyglądały jak wybrane z czyichś kolekcji. Forrester jeszcze raz obdarzył je uśmiechem, wstał w palankinie i rozłożył szeroko ramiona.
A potem skoczył. W powietrzu zrobił pełne salto i wylądował na palcach, na estradzie, dwadzieścia stóp dalej. Dziewczęta uklękły kręgiem wokół niego.
— Chodźcie moje gołąbki! — zawył. — Chodźcie turkaweczki! — Jego boski, złoty baryton poniósł się między kwartałami miasta.
Chwycił dwie najbliższe dziewczyny za ręce i pomógł im wstać. Zaczerwieniły się i spuściły oczy.
— Chodźcie wszystkie — krzyknął. — Zaczynamy świętować!
Dziewczęta podniosły się, a Forrester pomachał im, by się zbliżyły. A potem, otoczony całą siódemką, odrzucił głowę do tyłu.
— Zabawa czyni historię! — ryknął. — Zabawa ponad wyobrażenie człowieka! Zabawa godna waszego Boga!
Tłum zawył dziko. Forrester chwycił jedną z dziewcząt, podrzucił ją do góry i złapał z łatwością, gdy spadała. Postawił ją na nogi i wziął się pod boki.
— Mój puchar! — wrzasnął. — Napełnijcie mój puchar!
Za estradą był oddział kapłanów pilnujący wielkiej jak góra złotej beczki napełnionej najlepszym winem z tegorocznych zbiorów.
— Będziemy pić — krzyczał Forrester. — Będziemy śpiewać!
Dwaj kapłani pojawili się, uginając pod ciężarem gigantycznego kryształowego pucharu zawierającego pełne dwa galony klarownego purpurowego płynu. Z wielką pompą, poprzedzani przez tuzin muzyków grających na gahoonach i kontra-gahoonach, dostarczyli puchar Forresterowi, przyprawiając go ogłuszającymi fanfarami o dzwonienie w uszach.
Forrester z łatwością ujął puchar jedną ręką. Wzniósł go do góry z nieartykułowanym okrzykiem, wziął oddech i roześmiał się. Przystawił puchar do ust i osuszył jednym długim łykiem. Potężne hurra wstrząsnęło drzewami i skałami parku.
Forrester pomachał pucharem.
— Jeszcze! Napełnijcie mój puchar. — Objął siódemkę dziewcząt jednym zamaszystym gestem. — Moje ślicznotki muszą się napić. Napełnić puchar!
Ostrożnie oddał go kapłanom. Tamci wzięli puchar i poszli do tyłu, gdzie czekała reszta ekipy, by go napełnić. Potem uginając się powrócili, a Forrester znów dostał swój napełniony po brzegi puchar. Przytrzymał go dziewczętom, z których każda chciała wypić więcej niż inne. Jednak gdy skończyły, wciąż był do połowy pełen.
Forrester wzniósł go ponownie. Tłum zawył.
— Patrzcie na Boga — ryknął Forrester. — Zobaczcie jego moc.
Odrzucił głowę do tyłu i opróżnił naczynie. Potem trzymając je jedną ręką, spojrzał na zebranych i wykonał osobiście godne boga beknięcie.
Tłum wrzasnął z aprobatą. Forrester kazał jeszcze raz napełnić puchar i oddał go pod opiekę trzem dziewczynom. Potem zszedł z podium i rozpoczął długi marsz z powrotem do Świątyni Parkowej.
Krzyczący i rozbawieni wyznawcy radośnie ruszyli za nim. W połowie drogi jeden z nich potknął się i nastąpił na skraj wlekącej się peleryny boga. Rozległ się trzask i wyładowanie elektryczności statycznej, potykający upadł do tyłu jęcząc i trzęsąc rękami. Myrmidoni podeszli i odciągnęli go na bok.
Nikt nie mógł dotknąć Dionizosa z wyjątkiem osób posiadających autoryzację: siódemki dziewcząt i kapłanów. Forrester nie poświęcił temu incydentowi żadnej uwagi; był szczęśliwy na szczycie swego świata obok roześmianych i tulących się do niego dziewcząt.
Kapłani z tyłu, przy złotej beczce, mogąc teraz sami skosztować wina, nie tracili czasu. Pracowicie zanurzali własne puchary, znacznie mniejsze od dwugalonowego kryształu Dionizosa. Nie musieli już nawet dokonywać libacji; wystarczająco dużo wina spłynęło z napełnionych po brzegi naczyń, by dbać o takie szczegóły, więc wkrótce byli już na dobrej drodze do zalania się.
Muzycy, wzmocnieni teraz zespołem, który czekał na estradzie, zaczęli na nową nutę, zagłuszając nawet krzyki tłumu pozdrawiającego swego Boga. Po chwili tłum też zaczął śpiewać, dołączając do tego wspaniałego hałasu:
Nie był to żadnym wypadku oficjalny hymn, ale Forresterowi to nie przeszkadzało; śpiewano z ogromnym, szczerym entuzjazmem. On sam nie przyłączył się do śpiewu; był zajęty czym innym. Obejmując dwie dziewczyny i popijając od czasu do czasu z wielkiego pucharu niesionego przez trzy inne, przy tym mrugając i śmiejąc się do dwóch pozostałych, maszerował radośnie pokrytymi płatkami kwiatów alejkami Central Parku.
Procesja wiła się alejkami, przez mosty i w tunelach, śpiewając i grając, maszerując i tańcząc, podczas gdy Forrester na jej czele bawił się wesoło za czterech. Dotarli do mostka przekraczającego mały strumień i Forrester skoczył na niego, robiąc wielkie salto wraz z obiema trzymanymi dziewczynami. Postawił je na skraju mostka. Śmiali się i chichotali, a pozostałe dziewczyny i cała Procesja wraz z nimi. Forrester puścił jedną z dziewcząt, chwycił wolną ręką puchar i zatoczył nim oszałamiający krąg.
— Naprzód! — wrzasnął.
Procesja zalała most, Forrester był na przedzie. Znów objął dziewczyny, a kielich podał do tyłu tym trzem, które go niosły; kłaniał się i uśmiechał do swoich wyznawców z tyłu napływających do przodu i tych stojących pod mostem po kostki, do pół łydki, a nawet do kolan w rwącej wodzie i wyciągających do góry szyje, aby zobaczyć jak najlepiej przechodzącego Boga. Było tam ponad sto osób.
Forrester nie widział stu osób.
Najpierw widział jedną, a potem zobaczył jeszcze dwoje. Czas, wydawało się, stanął jak w ulicznym korku. Forrester miał ochotę pobiec i się ukryć. Instynktownie przyciągnął dziewczyny bliżej siebie i natychmiast zorientował się, że jest to zły ruch. Było już jednak za późno. Jestem przegrany, pomyślał żałośnie. Słońce go opuściło, wino straciło moc, a uroczystość zamieniła się w serię ohydnych hałasów.
Pierwsza twarz, którą ujrzał należała do Gerdy Symes.
W tej bezczasowej chwili Forrester czuł, że mógłby zobaczyć każdy szczegół jej delikatnej, drobnej twarzy, ciemnych włosów, szczupłej, kształtnej figury. Uśmiechała się do niego, ale jej twarz sprawiała wrażenie nieco oszołomionej, jak gdyby robiła to jedynie dlatego, że tak należy. Forrester zastanawiał się w panice, skąd ona, Atenianka, wzięła wejściówkę na dionizyjską orgię, ale to trwało nie dłużej jak sekundę. Gdyż zobaczył drugą, a następnie trzecią twarz i zrozumiał.
Druga twarz była mu absolutnie obca. Nawet patrząc obiektywnie, a Forrester starał się taki być, mężczyzna wyglądał na gburowatego buca. Obejmował Gerdę w talii i szczerzył do niej zęby, a częściowo również do Forrestera, ze spojrzeniem, które mówiło, że oto razem konspirują, by uwieść Gerdę. Forresterowi się to nie podobało. Po prawdzie to nienawidził tego planu bardziej, niż mógłby to wyartykułować.
Ale jedyne na co mógł liczyć, to wiara w niewątpliwy i niezawodny zdrowy rozsądek Gerdy. Przecież chyba nie mogłaby woleć takiego prostaka, jak ten, który jej towarzyszył, od starego, dobrego Billa Forrestera?
Z drugiej strony była przekonana, że Bill Forrester nie żyje. Musiała tak myśleć. Gdy został Dionizosem Mniejszym, nie mógł po prostu zniknąć. Musiał umrzeć oficjalnie i dla Gerdy nie była to tylko formalność.
I po śmierci Billa Forrestera zwróciła się więc do tego buca jedynie po pocieszenie? On nie wygląda na kogoś, kto może pocieszyć, pomyślał Forrester, wygląda jak ohydny pryszcz na obliczu Ziemi. Forrester nie lubił go od pierwszego wejrzenia i był całkowicie pewien, że jakiekolwiek wejrzenia w przyszłości tę niechęć tylko zwiększą.
Trzecia twarz wyjaśniała wszystko.
Trzecia twarz była tak rozpoznawalna jak Gerdy, choć budziła krańcowo przeciwne uczucia. Była pulchna i ziemista, i należała oczywiście do Eda, najukochańszego braciszka Gerdy. Forrester pojął wszystko w jednym błysku zrozumienia.
Ed Symes miał oczywiście wystarczające możliwości, by załatwić swej siostrze zaproszenie na Bachanalia. I gdy się przyjrzeć Gerdzie, nie pozostawił spraw samym sobie. Gerda trzymała w ręku na wpół opróżniony plastikowy kubek z winem – kubek z wizerunkiem Dionizosa, co z jakiegoś powodu powiększyło złość Forrestera – i z całych sił starała się wyglądać na rozbawioną.
Sądząc z jej wyglądu, Ed zdołał doprowadzić ją do stanu o krok od ubzdryngolenia. A strasznie szczęśliwe oblicze Eda wskazywało, że nie ma zamiaru na tym poprzestać.
Oczywiście z punktu widzenia Eda... a Forrester przykazał sobie, że ma być w tej sprawie uczciwy... z punktu widzenia Eda nie było w tym wszystkim nic złego. Chciał zabawić Gerdę (niewątpliwie wiadomość o zejściu Forrestera musiała być dla niej dużym szokiem, biedna dziewczyna), a jak to zrobić lepiej niż nawrócić ją na własną religię, najlepszą ze wszystkich możliwych religii? Jesienne Bachanalia musiały wydawać się doskonałą okazją do nawrócenia, a towarzysz Gerdy, przyjaciel Eda – w jakiś sposób Forrester nie mógł przestać myśleć o nim inaczej, jak o przyjacielu Eda; było jasne, że to nie może być przyjaciel Gerdy – został zabrany, by pomóc pocieszać dziewczynę i pokazać jej zalety kultu Dionizosa.
Niefortunnie zalety te okazały się spełniać wszystkie oczekiwania. Bo teraz Gerda zobaczy, że Forrester żyje i...
Zaraz! Ostudził się Forrester.
Gerda wcale nie widzi Williama Forrestera.
Widzi dokładnie to, czego się spodziewała. Widzi Dionizosa, Boga Wina. Nie ma żadnego powodu, by się cofał czy próbował kryć przed nią. Czy dlatego, że idzie z siedmioma pięknymi dziewczynami, pije szesnaście razy więcej niż jakikolwiek normalny prawowierny osobnik, bawi się jak kompletnie pozbawiony zasad facet, to powinien się wstydzić.
Wykonuje jedynie swoje obowiązki.
A Gerda nie wie, że nie jest Dionizosem.
Ta myśl sprawiła, że poczuł się trochę lepiej, ale trochę go to również przygnębiło. Stracił humor.
— Naprzód! — wrzasnął ponownie. We własnych uszach nie zabrzmiało to przekonująco, ale tłum wydawał się tego nie zauważać. Rozległy się szalone wiwaty. Forrester zapragnął, żeby wszyscy sobie poszli.
Ruszył dalej. Stopą natrafił na jakiś kamień, który wziął się nie wiadomo skąd, i wykonał na nim wspaniałe potknięcie. Zamachał gorączkowo rękami i udało mu się odzyskać równowagę. Stanął z powrotem na nogach, trzymając się dziewczyn. Rwał go lewy paluch, ale dzielnie zignorował ból.
Musiał coś wymyślić i to szybko. Tłum widział, jak się potyka... a takie rzeczy nie zdarzają się bogom. Gdyby nie Gerda, to by się mu to nie zdarzyło.
Z wysiłkiem porzucił myśl o Gerdzie i zastanawiał się co zrobić, by zamaskować potknięcie. I za chwilę to miał. Zaklął potężnie, barwiąc powietrze purpurowo. Potem schylił się i podniósł kamień. Przez chwilę trzymał go w górze, a potem rzucił. Wyciągnął rękę i unosząc kciuk, powoli i ostrożnie wycelował palcem wskazującym, jak chłopiec bawiący się w rewolwerowca.
— Paf! — powiedział łagodnie, zginając kciuk do przodu.
Z przenikliwym trzaskiem z jego palca wskazującego wystrzelił cienki jak ołówek błękitnobiały strumień energii. Pomknął ku spadającemu kamykowi i otoczył go migotliwym blaskiem. W chwilę później kamień eksplodował, zamieniając się w spektakularną chmurę kolorowych iskier.
Tłum w jednej chwili zatrzymał się i przestał śpiewać.
Jedynie muzycy, zbyt pochłonięci własny hałasem, nie zauważyli tego i grali dalej. Zgromadzeni, widząc jego pokaz i słysząc zaklęcie, uciszyli się jak kolekcja posągów. Gdy bóg zaczyna być zły, pomyślał sobie każdy, nie da się przewidzieć, co będzie. Ukryć się w jakiejś norze, pomyśleli pewnie niektórzy, będzie definitywnie dobrym pomysłem. Ale, oczywiście, w Central Parku nie ma żadnych nor. Nie pozostaje więc nic innego, jak stać nieruchomo z nadzieją, że nie zostanie się zauważonym i czekać na lepsze czasy.
Nawet Gerda, jak dostrzegł Forrester, znieruchomiała z ręką częściowo uniesioną do pomachania, zmartwiałą twarzą i zapomnianym plastikowym kubkiem.
Muszę coś jeszcze zrobić, pomyślał Forrester. Tak nie może być.
Zastanowił się krótko, po czym odwrócił i wskazał wprost na Eda Symesa stojącego w wodzie pod mostem.
— Ej ty, tam! — zawył.
Symes zrobił się blady jak rybi brzuch. Na tym tle jego pryszcze ukazały się jaskrawo, dając, jak stwierdził Forrester, dość niezwykły i uderzający efekt. Mężczyzna wyglądał, jakby chciał zejść z widoku, zanurzając się w wodzie do kostek.
Dwa czy trzy razy otworzył usta. Forrester czekał, mając ogromną frajdę z tego prostego widoku.
— Ja? — odezwał się w końcu Symes.
— Jasne, że ty! Wyglądasz na młodego twardziela.
Symes spróbował się uśmiechnąć. Efekt był koszmarny.
— Oczywiście, że tak. Twój Bóg ci to mówi. Wątpisz w niego?
— Wątpię? Nie. Absolutnie nie. Nigdy. Nie przyszłoby mi do głowy. Ja twardziel. Tak, to ja. Twardziel. I młody. Młody twardziel. Jasne. Tak.
— Dobrze — powiedział Forrester. — Zobaczmy więc, jaki jesteś w akcji.
Symes wziął głęboki wdech. Wydawał się delektować tym, jakby pomyślał, że to ostatnia rzecz jaką robi w życiu.
— Co... co mam zrobić?
— Weź jakiś kamień i rzuć. Zobaczymy, jak wysoko rzucasz.
Symes bał się oczywiście ruszyć ze swego miejsca w wodzie. Zamiast wyjść na ląd, zaczął szukać koło nóg, gdzie w końcu udało mu się znaleźć otoczak niemal tak duży, jak jego pięść. Spojrzał na niego z powątpiewaniem.
— Rzucaj — zawołał Forrester głosem jak grzmot.
Symes, ponaglony, rzucił. Kamień poleciał do góry. Forrester ostrożnie wycelował, znów było „paf” wskazującym palcem i kamień się rozpadł.
Zapadła cisza. Forrester roześmiał się.
— Nie najgorszy rzut jak na śmiertelnika! I również niezła sztuczka... fajny widok. — Spojrzał na tłum. — No i co?... Jak wam się podoba rozrywka, którą dostarczył wam wasz Bóg? Czy to nie było zabawne?
Oczywiście, że było, skoro tak twierdzi sam Dionizos. Naprawdę wielka sztuka. I wspaniały widok. Tłum zgodził się z tym natychmiast, dając mu długi narastający aplauz. Forrester im pomachał, a potem zwrócił się do oddziału myrmidonów stojącego w pobliżu.
— Idźcie do tego mężczyzny i jego przyjaciół! — zawołał i zauważając, że Symes ukląkł i drży. — Dopilnujcie, żeby poszli za mną. Pozwólcie im być cały czas blisko mnie... Może będę potrzebował później dobrego miotacza kamieni!
Myrmidoni posłusznie wykonali, co im kazał. Gerda, jej brat, oraz buc bez imienia zostali szybko otoczeni i wkrótce, popychani, wyszli z wody na most i dołączyli do grupy Dionizosa, by podążać w ślad za Bogiem, na czele Procesji. Z całej trójki tylko Gerda, jak wydawało się Forresterowi, nie uważała tego zaproszenia za zaszczyt. Ten widok przyprawił go o pewną nadzieję.
A przynajmniej, pomyślał, mogę mieć ją w ten sposób na oku.
Procesja skierowała się na swoją trasę, skręcając powoli ku południowi z powrotem do Świątyni Parkowej. Muzycy grali teraz skocznie, przechodząc z Hymnu na swoje nieoficjalne piosenki. Niektórzy zrobili to wcześniej, niektórzy później, a niektórzy nie przejmowali się niczym. Bębny miotały się między dwoma przeciwstawnymi rytmami dwóch doskonałych melodii i mnóstwem pobocznych piosenek, dopełniając to najlepiej jak mogły dużym nadmiarem silnych uderzeń wspomaganych przez organy parowe, a wynikiem tych wszystkich wysiłków była narastająca kakofonia, która powinna być strasznie nieprzyjemna, ale nie była.
Być może mogły mieć z tym coś wspólnego krzyki tłumu, żarty i śpiewy, tak że niczego nie można było w pełni rozróżnić, niemniej ogólne wrażenie było takie, że czyniony jest straszny hałas, ale w dobrej wierze. Hałas ten można by zapakować w bele, pomyślał Forrester, i sprzedawać w ilości wystarczającej, żeby zaopatrzyć wiece we wszystkich miastach w ciągu nadchodzących siedmiu lat, a i tak jeszcze pozostałoby go wystarczająco dużo dla metra, klas szkolnych, biur i nawet paru wysokiej jakości korków ulicznych.
Gerda i pozostali maszerowali cicho. Ed, jak zauważył Forrester, próbował kilku okrzyków, ale skarcony wzrokiem przez swoją siostrę, wkrótce dał spokój. Buc wlókł się obok, nie obejmując już Gerdy. To nieustannie wprawiało Forrestera w dobry humor i resztę drogi do Świątyni Parkowej przebył w wesołym nastroju.
Był taki szczęśliwy, że zrobił jeszcze raz swój pokazowy skok, tym razem z podwójnym saltem i złożeniem się jak scyzoryk – po prostu, żeby było ciekawiej – po czym, czując się pozytywnie ożywiony i bardzo boski, wylądował łagodnie na dachu świątyni.
Podczas gdy Procesja marudziła, muzyka ucichła. Forrester odchrząknął i krzyknął do milczącego zgromadzenia swoim najbardziej przenikliwym głosem:
— Słuchajcie wszyscy!
Tłum zawirował, szukając go wzrokiem i zachwycony, skupił na nim uwagę.
— Teraz bawimy się! — ryknął. — Będą tańce. A wino popłynie strumieniami przez park. Niech zapanuje bezgraniczna radość.
Stanął na dachu i spojrzał na rozpraszający się tłum. Było wczesne popołudnie. Zdumiało go, jak szybko upłynął ten czas. Sama Procesja, od początku do końca, trwała dobre sześć godzin; tak mógł to stwierdzić teraz, niemniej wcale nie wydawała się być taka długa. Mimo tych wszystkich tańców i wygłupów jakie robił, zupełnie nie czuł się zmęczony.
Był nieco skacowany, ale wcale nie przekonany, że wiązało się to wyłącznie i bezpośrednio z ilością wypitego alkoholu. Z drugiej strony, pomyślał, jeśli tak na to spojrzeć, to czuje się całkiem dobrze.
Muzycy rozbili się teraz na małe grupy po trzech, czterech czy pięciu i rozeszli, żeby pomuzykować sobie między drzewami. Mężczyzna z organami parowymi siedział wyczerpany nad swoją klawiaturą. Starzec ze szklankami odbierał gorące gratulacje od licznej grupy ludzi, którzy wyglądali na jego krewnych. No i ponieważ oficjalna muzyka się skończyła, mnóstwo amatorów pogrywających na drumlach, grzebieniach i fletach pistonowych wyłamało się ze swoimi instrumentami z szeregów i robiło wesoły, radosny hałas na cześć swego boga. O ile, pomyślał Forrester, ktoś chce to nazywać radosnym. Bo generalnie, to charakter tego dźwięku był swego rodzaju tępym wyciem .
Forrester spojrzał w dół. Była tam Gerda ze swoim bratem i z bucem. Stali blisko świątyni pilnowani przez trzech myrmidonów. Pozostały tłum rozproszył się po krzakach w całym parku. Forrester wiedział, że też musi stąd odejść i to wkrótce. Na dole czekało na niego siedem dziewcząt.
Nie, żeby miał coś przeciw temu. W końcu siedem pięknych dziewcząt to siedem pięknych dziewcząt. Chciał jednak mieć oko na Gerdę, a nie był pewien, czy będąc zajęty, będzie mógł.
Gdzieś w krzakach ktoś zaczął grać na kazoo, dodając do muzyki szczyptę melancholii i nieszczęśliwej miłości. Oficjalna część Bachanalii właśnie się zakończyła.
Czas na prawdziwą zabawę, pomyślał Forrester.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.