„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Jego Boski Majestat Dionizos, Władca Wina, Król Rozrywki, Pan Siewu i Zbioru, Rozdawca Złotych Jajek, Opiekun Biednych, Pocieszyciel Pracujących i Patron Pijaków siedział cicho w tanim barze na Dolnej Trzeciej Alei w Nowym Jorku, sącząc powoli swój siódmy koniak z wodą sodową. Smak zawierał wszystko oprócz tego, co lubił; wolał wódkę a nawet dżin, ale w końcu, zapytywał sam siebie, jeśli Bóg nie może być lojalny własnym produktom, to kto ma być?
Ubrany był w tani brązowy garnitur, a jego twarz nie przypominała Dionizosa, ani nawet Williama Forrestera. Mimo że schludnie odziany, wyglądał trochę jak bezrobotny księgowy. Chociaż widać było, że nie może być zbyt długo bez pracy.
Zdziwiliby się niektórzy, pomyślał, słysząc, że Bóg ukrywa się w jakimś tanim barze tylko dlatego, że jakiś inny Bóg chce się na nim zemścić.
A tego niestety zapragnął Mars, dla którego nie miało znaczenia, że nic z tego, co się wydarzyło, nie jest winą Forrestera. Po pierwsze Forrester nie miał pojęcia o tym, że dziewczyną na Bachanaliach jest Wenus, dopóki nie było już za późno na usprawiedliwienia. Po drugie, on jej nawet nie wybierał; dotrzymał obietnicy, że nie będzie wpływał swoją mocą na obroty Pana Butelki Symesa. Niestety Wenus tego nie obiecywała. To ona oszukiwała w grze.
Spróbuj to jednak wyjaśnić Marsowi, który wydawał się nie mieć nic przeciwko temu, co się działo na Świętach Afrodyty – bycie Boginią Miłości należało do jej obowiązków i nawet on wydawał się to w zupełności uznawać – ale nie podobała mu się koncepcja nadprogramowej pracy, zwłaszcza z innymi Bogami. I jeśli coś takiego się zdarzyło, to on, Mars, miał do cholery obowiązek o tym wiedzieć i dopilnować, by coś z tym zostało zrobione! Tak, panie Forrester!
Forrester dopił drinka i zagapił się w pustą szklankę. To wszystko zaczęło się w dniu jego Ostatecznej Inwestytury. Wciąż to sobie w kółko rozpamiętywał. Po co? Nie wiedział. Ukrywając się, nie miał nic innego do roboty.
Ceremonia nie była nawet w przybliżeniu tak prosta, jak Inwestytura na stanowisko półboga. Tym razem stawili się wszyscy Bogowie; małe kworum nie wystarczało. Pluton o całkowicie czarnej, pochłaniającej światło skórze, wszedł zgarbiony, roztaczając wokół siebie ponurą aurę i przyglądając się matowymi oczami każdemu i wszystkim na raz. Posejdon/Neptun wszedł raźniej; śmierdział rybami, skórę miał jasnozieloną i oślizgłą, palce rąk i nóg płetwiaste, a oczy wyłupiaste i szeroko otwarte. Febus Apollo wszedł spacerowym krokiem, wyglądając jak prawdziwy grecki bóg, twarz i figurę miał niewiarygodnie doskonałą, a zadowolony, głupawy uśmieszek rozjaśniał mu oblicze. Hermes/Merkury smukły i chytry, o lisiej twarzy i szybkich ruchach, wślizgnął się po cichu. Byli też wszyscy pozostali – czternaścioro Bogów. Mars miał ponurą minę, ale kiedy zostało formalnie zaproponowane nadanie Forresterowi boskości, nie oponował.
Cały Panteon przeszedł następnie razem przez Niebiański Woal do sali, której Forrester nie był w stanie w pełni zapamiętać. Oczy mu wówczas w tym miejscu po prostu odmówiły posłuszeństwa. Teraz oczywiście już rozumiał dlaczego: to miejsce w rzeczywistości nie istniało w strukturze czasoprzestrzennej, do której przywykł. Była to niepełna czterowymiarowa pseudo-struktura nałożona na normalną przestrzeń. O ile nie było to wyjaśnienie całkowicie proste, to przynajmniej czyniło, że cała rzecz wydawała się raczej racjonalna niż nadprzyrodzona. W tamtej chwili wszystko wydawało się mieć miejsce w chaotycznym świecie ze snu, w którym coś nieskończenie odległe i to obok wydawały się być jednym i tym samym. Zrozumiał, dlaczego Diana powiedziała, że określenie „maszyna” nie wystarczy, by opisać źródło mocy Bogów.
Siedział więc w tej sali ze snu, chociaż nie było to właściwie siedzenie; każda konfiguracja przestrzenna przybierała w tej pseudo-przestrzeni dziwne proporcje; miał wrażenie, że unosi się w miejscu, w którym nie ma ani wymiarów, ani kierunków. Pozostali Bogowie wydawali się wszyscy siedzieć do niego twarzą, wszyscy razem, a jednocześnie, w tym samym czasie, każdy był wyraźnie sam, oddzielony całkowicie od innych.
Chciał zamknąć oczy, ale ostrzeżono go, żeby tego nie robił. Zawzięcie trzymał je więc otwarte.
A potem zaczęły się dziać rzeczy nieopisane. Tak jakby każdy nerw jego ciała został nierozerwalnie połączony z wielkim źródłem Boskiej mocy. To była czysta, piekielna tortura, a jednocześnie najwspanialsza rozkosz, jaką mógł sobie wyobrazić. Nie miał pojęcia, jak długo to trwało, ale w końcu się skończyło.
Został Dionizosem/Bachusem.
A kiedy się skończyło, odbył się bankiet na jego cześć, fetowanie nowego Boga. Wszyscy wydawali się doskonale bawić, a sam Forrester czuł się całkiem dobrze, dopóki Mars, z uśmiechem, który ledwo krzywił jego wargi, o oczach zimnych i twardszych od wszystkiego, co Forrester kiedykolwiek widział, podszedł i powiedział cicho:
— No dobra Dionizosie, jesteś teraz bogiem. Nie dotknąłem cię dotychczas, bo jesteś potrzebny. I nie mam zamiaru cię zabić; trudno będzie znaleźć zastępcę. Stłukę cię tylko, stłukę każdy cal twego przeklętego nieśmiertelnego ciała. Nie zapominaj o tym, koleś.
A potem, wciąż z uśmiechem, odwrócił się i odszedł dumnym krokiem.
Forresterowi przypomniał się Wulkan.
Pomimo swojego bandyckiego zachowania, Mars nie był zabójcą. Miał zbyt duże militarne doświadczenie, by skazać wartościowego żołnierza na śmierć. Niemniej jeśli uznał to za uzasadnione, starał się przybliżyć do tego punktu najbardziej jak możliwe. A jakiekolwiek uzasadnienia mieściły się całkowicie w jego własnych zasadach.
„Dobre” było to, co było dobre dla Marsa. „Złe”, to co mu przeszkadzało. Takie miał zasady, proste jak czerń i biel, gdyby się ktoś pytał. Wulkan był tego przykładem.
W świetle prawa Wulkan był mężem Wenus, o ile Bogowie mieli jakieś prawo. Dla Marsa nie miało to żadnego znaczenia... gdyż pożądał Wenus. Pobił Wulkana, a pobicie pozostawiło permanentne uszkodzenia.
Te uszkodzenia skutkowały kalectwem Wulkana. Jakakolwiek zdolność Bogów do samowyleczenia z pomocą „maszyny” zależała od mentalności danego Boga i jego samozaparcia. Wulkan nigdy nie zdołał wykurować się z kalectwa. Rany psychiczne były zbyt wielkie.
Forrester zamówił jeszcze jeden drink i spróbował pomyśleć o czym innym. Perspektywa walki z Marsem była dla niego czymś większym niż mógł udźwignąć.
Dostał alkohol i zaczął sączyć go bezwiednie, myśląc o Dianie i o tym, co mówiła na temat Bogów.
Była w tym jedna dziura, uświadomił sobie, dziura wystarczająco duża, żeby można tam było wrzucić cały Olimp. Gdzie Bogowie się podziewali przez trzy tysiące lat? I skąd się w ogóle wzięli na samym początku?
Te dwa pytania bez odpowiedzi wystarczyły, by przekonać Forrestera, że pomimo tego, co wie i pomimo tego, w jaki sposób jego nowy punkt widzenia wywrócił w ciągu kilku godzin jego wszechświat do góry nogami, wciąż nie zna całej historii. Musiał ją poznać... zwłaszcza teraz, gdy zaczął sobie uświadamiać, że ludzka rasa zasługuje na coś więcej niż tylko na „bezpieczeństwo” i „szczęście” dane przez Bogów. Że zasługuje na niezależność i szansę kształtowania, dobrze czy źle, swojej przyszłości. Opieka bogów była czymś dobrym w dzieciństwie rasy, ale człowiek już dorósł. Sam powinien budować swój świat.
W tym świecie nie ma miejsca dla Bogów, stwierdził Forrester. Musi znaleźć odpowiedź na wszystkie swoje pytania. A teraz, pomyślał, wie już, jak je uzyskać.
— Jeszcze jednego, przyjacielu?
Głos barmana wyrwał Forrestera z marzeń. Nie zdając sobie z tego sprawy, wysączył do końca ósmy kieliszek koniaku z wodą sodową.
— Okej — odpowiedział. — Pewnie. Niech będzie jeszcze jeden, ale więcej koniaku, a mniej sody tym razem.
Podał barmanowi dziesięciodolarowy banknot i skrzywił się, choć nie bez przyjemności, widząc na nim wizerunek Dionizosa.
Dostał drinka i pociągnął łyk, sprawiając wrażenie upijającego się powoli zwykłego obywatela. Nie zapominał jednak reagować na każdą fluktuację poziomu energii wokół siebie. Czekał.
Wiedział, że jedynie Bóg może zranić innego Boga, ale nawet wtedy potrzeba do tego mnóstwa mocy. Mimo że w normalnych warunkach, aby zabić Boga, swoje wysiłki musiałoby połączyć kilku z nich, to jednak przy odpowiednim wyposażeniu i przy odrobinie szczęścia jeden też mógł tego dokonać. Biorąc pod uwagę swoją sytuację, Forrester był przygotowany na śmiertelny atak Marsa. Może i Mars nie chciał go zabić, niemniej perspektywa życia w okaleczonym ciele, tak jak Wulkan, nie wyglądała interesująco i uważał, że nie należy ryzykować. Na wypadek, gdyby Bóg Wojny zdołał przeciągnąć jednego lub dwóch Bogów na swoją stronę, Forrester umówił się z Dianą i Wenus, że gdyby sprawy poszły źle lub gdyby Mars próbował zadziałać potajemnie, to staną po jego stronie.
A teraz, w każdej chwili...
Nagle Forrester poczuł zakłócenie energii otaczającej go przestrzeni. Gdzieś za nim, niewidzialny dla obecnych w barze śmiertelników zaczął się formować Niebiański Woal.
W ułamku sekundy Forrester uformował własny. Ale tym razem trwało to dłużej niż zwykle.
Nie pierwszy raz musiał uciekać. Od miesiąca już skakał z miejsca na miejsce, po całym świecie. Najpierw pojechał do Hong Kongu. Gdy Mars namierzył go tam i próbował schwytać, zrobił szybki skok przez Woal do Durbanu, w Afryce południowej. Czterdzieści osiem godzin zajęło Marsowi, by go znaleźć w dzielnicy murzyńskiej, ukrytego pod postacią czarnego robotnika. Ale Forrester zniknął, tym razem pojawiając się w Limie, w Peru.
I tak trwało to przez pełne sześć tygodni, gdy Forrester wyprzedzał Boga Wojny ledwo o jeden skok.
A w tym miesiącu osiągnął dwie ważne rzeczy.
Pierwszą, gdy upewnił ostatecznie Marsa, że ma do czynienia z tchórzem, że bez trudu pobije nowicjusza, gdy tylko go schwyta, i sprawił, że Mars stał się zbyt pewny siebie.
Drugą rzeczą było odkrycie, że podstawowe reakcje Marsa są ciut gorsze niż jego.
Gdyby Mars potrafił sformować swój Woal i przejść przez niego wystarczająco szybko, by wyczuć ostatnie zanikające ślady Woalu Forrestera, mógłby natychmiast podążyć za nim. Tymczasem wyglądało na to, że ma kłopoty z odnalezieniem Forrestera. To świadczyło o słabszym refleksie i mogło, jak stwierdził Forrester, dać mu tę przewagę, której potrzebował.
Tym razem Forrester miał zamiar pozwolić, żeby Mars go dogonił – wykazać się słabszym refleksem i tak dalej. Zwlekał ułamek sekundy, zanim wstąpił w Woal.
Znalazł się pośrodku lasu deszczowego. Wokół piętrzyły się drzewa sięgające ogromnymi pniami liściastego nieba. Miejsce było mroczne; niewiele światła słonecznego przebijało się przez dach z liści i splątanych pnączy. Jakiś ptak wrzasnął gdzieś w oddali jak potępiona dusza w agonii; dźwięk się powtórzył, a potem zapadła cisza.
Forrester był dokładnie tam, gdzie chciał być – w samym środku amazońskiej dżungli.
Czasu mu starczyło na szybkie rozejrzenie się dookoła. Mars wyszedł z migoczącego Woalu zaledwie jard od niego. Natychmiast poczuł, że Mars uruchamia pole supresorowe, które uniemożliwi sformowanie Woalu. Sam zrobił to samo. Teraz, dopóki obaj będą podtrzymywać te pola, żaden z nich nie będzie mógł się oddalić.
— Witam — powiedział Forrester.
Ptak znów zakrzyczał. Mars zignorował to.
— Jesteś zbyt powolny, koleś — powiedział, uśmiechając się. — No i dostaniesz... i to porządnie.
— Ja? — zdziwił się Forrester.
Mars syknął przez zęby i rzucił kulę niebieskobiałej energii zdolnej do przepalenia pancernej płyty. Forrester zablokował ją; rozprysk uderzył w pobliskie drzewa, waląc je połamane na ziemię. Pojawiły się płomienie.
Forrester odpowiedział ciosem na cios, ale Mars błyskawicznie odparował. W pobliżu pojawiło się jeszcze więcej płomieni. Mars zawył i rzucił się do ataku.
Zanim dotarł do miejsca, gdzie stał Forrester, ten wybił się pięćdziesiąt stóp w górę, gdzie zatrzymał się i z założonymi rękami popatrzył z zainteresowaniem w dół.
— Powinieneś uważać — powiedział — bo nadepniesz tam w dole na muchołówkę Wenus. To znaczy, nie licząc tej, na którą już nadepnąłeś.
Marsowi opadła szczęka. Wydał z siebie jakiś nieartykułowany ryk wściekłości i wybił się w powietrze. Forrester zamknął oczy i zmienił kształt. Zamienił się w głaz i runął w dół. Z wielkim hukiem rąbnął w głowę wznoszącego się Marsa.
Mars ryknął i rzucił się na kamień... i złapał wielkiego, groźnego tygrysa.
Ten stary trick jednak nie ogłupił Marsa. Tygrys-Forrester nagle znalazł się naprzeciw drugiego tygrysa, równie dzikiego, drapiącego i gryzącego w panicznym szale. Wytrzymał to na tyle długo, żeby znów zamienić się w głaz i spaść na ziemię.
Tamten tygrys na chwilę stracił rozeznanie, co się dzieje. Potem dojrzał spadający kamień, zamienił się w orła i rozczapierzywszy pazury z nienawiścią w oczach rzucił się za nim z wrzaskiem.
Forrester pierwszy dotknął gruntu. Orzeł hamował wściekle, próbując ujść wielkiemu niedźwiedziowi z wyspy Kodiak. Forrester stanął na tylnych łapach i bił powietrze wielkimi morderczymi łapami. Mars uciekł do góry, zmieniając się w coś zdolnego do stawienia czoła niedźwiedziowi. Ogromny smok z nietoperzowymi skrzydłami, wydmuchując kłęby dymu, łomotał skrzydłami, rozglądając się za przeciwnikiem. Nie zauważył Forrestera spieszącego pod postacią mrówki wśród liści i grubego humusu podszycia dżungli.
Do tej pory powietrze było już pełne dymu, a płomienie ogarnęły pnie wszystkich drzew w pobliżu i wspinały się po owijających je splątanych pnączach. Smok beknął, dodając jeszcze więcej dymu i ogólnego zamieszania.
— Dionizosie, ty tchórzu — ryknął grzmiącym głosem. — Stań i walcz!
Przez chwilę słychać było jedynie trzask płomieni.
A potem Forrester wyszedł zza płonącego drzewa. On również przybrał postać smoka.
Mars parsknął, zionął dymem i ostro zanurkował. Forrester uchylił się i kły potwora chybiły o cal. Mars zarył się pazurami w ziemię, a Forrester rąbnął Boga Wojny potężną łapą w łeb. Mars buchnął kłębem paskudnie śmierdzącego dymu i odskoczył. Spadł na cztery łapy, piorunując Forrestera pełnymi nienawiści wyłupiastymi oczami.
— Walczmy jak ludzie, ty bękarcie — ryknął rozwścieczony.
Forrester odskoczył, by uniknąć poparzenia. Dodał również trochę własnego dymu. Mars się rozkaszlał.
— Niech to szlag, bez zmiany kształtu — zagrzmiał Bóg Wojny.
— Całkiem uczciwe! — krzyknął Forrester. Powrócił do ludzkiej postaci, krążąc ostrożnie, dopóki Mars również tego nie zrobił. A potem zaczęli zbliżać się do siebie.
Las dookoła płonął, nawet na bagnistym podłożu roślinność zajęła się ogniem. Całe otoczenie trzaskało i syczało od gorąca. Żaden z nich nie wydawał się zwracać na to uwagi.
Forrester wiedział, że Mars ma za sobą trening bokserski i zapaśniczy. Ale prawdopodobnie był w tym dobry wiele stuleci temu i od tamtego czasu poważnie nie ćwiczył, a Forrester liczył na jego zwolniony refleks. To mogłoby dać mu pewne szanse.
A przynajmniej miał taką nadzieję.
Krążyli wokół siebie, dopóki Mars nie skoczył nagle, mierząc prawym sierpowym mogącym zakończyć walkę w szczękę Forrestera. Forrester uchylił się w porę i pięść otarła się jedynie o jego policzek. Zatoczył się do tyłu akurat, gdy Mars wyprowadził lewy prosty w jego brzuch. Wtedy chwycił Boga Wojny za nadgarstek i skręcił gwałtownie, ciągnąc do tyłu. Bóg Wojny stracił równowagę, szarpnął się do przodu i potknąwszy o własną stopę, niemal upadł, a Forrester, z dzikim uśmiechem, rąbnął go w kark z siłą wystarczającą, by zabić słonia.
Mars jednak nie był słoniem. Chrząknął i jedynie opadł na czworaki, potrząsając w oszołomieniu głową. Nie stracił nawet przytomności. Nie całkiem.
Forrester złożył razem pięści i gdy Mars próbował wstać, uderzył ponownie z całej siły, wprost w kark przeciwnika.
Usłyszał satysfakcjonujący trzask, słyszalny nawet w hałasie palącej się dżungli. Mars upadł na ziemię, tłumiąc swoim ciałem płomienie liżące ściółkę. Forrester wskoczył na niego i złapał za głowę, jedną ręką pod brodę a drugą za włosy. Skręcił, a Bóg Wojny krzyknął z bólu. Forrester poluzował nieco nacisk.
— No dobra — powiedział przez zaciśnięte zęby. — Szyję masz złamaną i pozostaje mi jedynie skręcić ją na tyle, żeby przerwać twój rdzeń kręgowy. Będziesz okaleczony co najmniej tak długo jak Wulkan... a może dłużej.
Mars jęknął ponownie.
— Poddaję się! Poddaję!
Forrester nie puszczał.
— Nie tak zaraz — powiedział ponuro. — Potrzebuję pewnych informacji i mam zamiar wydobyć je od ciebie, nawet gdybym musiał ukręcać ci jeden krąg po drugim.
Mars spróbował się szarpnąć. Forrester skręcił mocniej i Bóg Wojny zrezygnował, dysząc ciężko.
— Co chcesz wiedzieć? — wydyszał w końcu.
— Dlaczego ty i pozostali Bogowie opuściliście Ziemię trzy tysiące lat temu? I skąd się w ogóle wzięliście? Chcę znać prawdziwy powód, chłopie.
Zaaplikował mu jeszcze mały nacisk jako przypomnienie.
— Powiem ci — jęknął Mars. — Powiem ci wszystko.
Ryczące płomienie trawiły amazońską dżunglę, a ledwo żywy Mars mówił.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.